Rozdział szósty


      Colton

      Jestem tak zajęty przygotowywaniem posiłku dla Avalon, że nie zdaję sobie sprawy, iż nie jesteśmy sami. Uświadamia mi to dopiero komentarz, przez który jeżą mi się wszystkie włosy.

      — To przez nią nasze życie ma stanąć na głowie?

      Warczę, a odwracając się w stronę właściciela głosu, trącam rączkę patelni powodując, że ona, jak i cała jej zawartość, ląduje na ziemi.

      — Kurwa! — syczę, odskakując w porę, zanim gorący tłuszcz znalazłby się na moich nogach. — VooDoo, sukinsynu, czy możesz się, kurwa, zamknąć i pukać zanim wejdziesz?!

      — Jakoś do tej pory nie musieliśmy tego robić.

      Patrzy na Ave oskarżycielsko i już za samo to mam ochotę do niego dolecieć.

      — Pójdę na górę. — Ava wstaje, wskazując ręką sufit.

      — W żadnym wypadku! — krzyczę, i zdaję sobie z tego sprawę dopiero, gdy dziewczyna się wzdryga. — Usiądź, proszę — dodaję delikatniej. — Zaraz uszykuję ci coś innego, a ty — patrzę na VooDoo — idź do salonu. Zaraz tam przyjdę.

      — W sumie nie jestem głodna.

      Ava nawet na mnie nie patrzy. Wzrok ma spuszczony i wbity w podłogę.

      Mam ochotę nią potrząsnąć, bo co ona gada? Słyszałem wyraźnie jak jej brzuch wołał jeść. Poza tym, jest tak przeraźliwie chuda, że gdybym mógł, przywiązałbym ją do krzesła i przez najbliższy miesiąc wpychałbym w nią jedzenie, aż nie nabrałaby wagi, jaką powinna mieć, a nie jaką ma.

      — Nie ma mowy, żebyś nic nie jadła, więc proszę cię, usiądź, a ja zaraz coś zrobię.

      Nadal na mnie nie patrząc siada i zaczyna się bawić palcami u rąk. Mam ochotę je jej rozdzielić w obawie, że sobie je połamie, ale jedyne co robię to wzdycham i zaczynam szykować dla niej kanapki, a gdy kończę stawiam talerz i kubek z herbatą przed nią.

      — Smacznego, Ava.

      — Dziękuję, ale naprawdę nie musiałeś.

      — Nie musiałem, ale chciałem. A teraz wybacz na moment, ale muszę pogadać z kumplem. — Przytakuje, więc ruszam w stronę salonu. Zatrzymuję się jednak w progu i spoglądam na nią jeszcze raz. — Ava. — Podnosi na mnie wzrok. — Przepraszam za niego. — Kiwam głową w stronę salonu, gdzie siedzi VooDoo.

      — Nie masz za co przepraszać. Powiedział to, co myślał.

      — Nawet jeśli tak myślał, to nie powinien tego mówić. — Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, więc szybko dodaję: — I nie kłóć się ze mną, proszę.

      Niewielki uśmiech przyozdabia jej twarz.

      Musi być cholernie silną osobą, skoro po tym wszystkim, co przeszła ma siłę się uśmiechać, a przecież mogę to sobie jedynie wyobrazić po tym, co widziałem w podziemiach Knife'a.

      Jestem więcej niż pewien, że jeśli kiedykolwiek będzie miała wystarczająco siły, żeby to opowiedzieć, wypatroszę skurwysyna gołymi rękoma.

      — Lou...

      — Zanim zaczniesz drzeć papę, chciałbym, żebyś mnie wysłuchał.

      — Drzeć papę? Stary, kurwa, w tym domu obowiązują pewne zasady — warczę.

      Siadam na fotelu na wprost niego i wyciągam z kieszeni spodni paczkę papierosów, po czym odpalam fajkę, zaciągając się dymem.

      — Nie przypominam sobie żadnych zasad.

      — Bo jak dotąd, żaden z moich gości nie był przez żadnego z was obrażany.

      Lou spuszcza głowę i milczy przez chwilę, tak samo jak ja, ale to on jest tym, który przerywa milczenie.

      — Słuchaj, Sicko, musisz zrozumieć, że to nie była dla mnie łatwa decyzja. Rozumiem, że ta dupa...

      — Uważaj na słowa, VooDoo — ostrzegam kumpla, wiedząc dokąd to zmierza.

      — Sorry. — Unosi ręce w geście poddania. — Chciałem powiedzieć, że rozumiem, dlaczego ona tak zakręciła ci w głowie, i chyba ci się nie dziwię, ale nigdy wcześniej nie byłeś tak lekkomyślny.

      — Ja?

      — A kto przyjął do domu praktycznie obcą osobę? Co o niej wiesz oprócz tego, że była w bidulu, a po wyjściu z niego wylądowała u tego śliskiego typka? Jak żaden z nas, ty najlepiej wiesz, jak ludzie potrafią być wyrachowani i perfidni. Obłudni i fałszywi...

      — Ona taka nie jest.

      — A skąd to wiesz?

      — Nie wiem na pewno, ale tak czuję.

      VooDoo wzdycha i przez chwilę się we mnie wpatruje.

      Rozumiem jego obawy, sam je mam, ale nie chcę być sukinsynem, który wyrzuca na bruk młodą dziewczynę i skazuje ją praktycznie na śmierć.

      Być może w ostatecznym rozrachunku okaże się, że moja naiwność sięgnęła rozmiarów kosmicznych, ale nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym ją teraz wystawił za drzwi i nie spróbował jej pomóc.

      — Słuchaj, Colton, pomogę ci, to znaczy jej, ale chcę tylko mieć pierdoloną pewność, że wiesz w co się pakujesz. Z tego co mówiłeś ten cały Knife, może narobić niezłego syfu, jeśli się dowie, że ją kryjemy.

      — Zdaję sobie z tego sprawę, dlatego sami musicie zadecydować, czy chcecie się w to wplątać.

      — Dla ciebie wszystko brachu.

      Po jego ostatnich słowach kamień dosłownie spada mi z serca. Nie wyobrażam sobie, żeby miało go zabraknąć.

      Zarówno VooDoo, jak i Speed i Spider, są dla mnie jak bracia i nie wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek miała poróżnić nas kobieta, ale Ava...

      Ona jest inna, a ja zaczynam przez nią podejmować decyzje, o które bym się nie podejrzewał.

      Wstaję zadowolony z jego decyzji, podchodzę do niego i klepię po plecach.

      — Masz ochotę na piwo? — pytam.

      — Jasne.

      Wstajemy oboje i ruszamy do kuchni, ale niewielki ruch w korytarzu przykuwa moją uwagę. Proszę VooDoo żeby chwilę na mnie zaczekał, a sam idę sprawdzić, co się dzieje.

      Staję w progu i obserwuję, jak Ava zakłada buty, które przywiozła dla niej Harper. Jestem ciekaw, co ona takiego wyprawia, ale nie przerywam jej, czekając aż sama się zorientuje, że ją obserwuję.

      W końcu wstaje i obracając się w moją stronę wypuszcza powietrze, przykładając sobie dłonie do miejsca, gdzie bije jej serce.

      — Co ty robisz? — pytam, oparty o futrynę i z uniesioną brwią.

      — Nie mogę tu zostać.

      — Jeszcze raz. Co ty robisz? — Ponawiam pytanie, odbijając się od futryny i robiąc krok w jej stronę.

      — Poważnie, nie chcę być dla nikogo ciężarem, a tym właśnie jestem.

      — Dziewczyno, czy ty rozumiesz, że nie jesteś dla nikogo ciężarem? Gdyby tak było, nie sprowadzałbym cię do swojego domu.

      — Nie chcę być powodem waszych kłótni. Tak być nie może, żebyście się przestali do siebie odzywać przeze mnie.

      Avalon po raz pierwszy podnosi głos. Jest zdecydowana i pewna siebie, i choć nie chcę, by miało to miejsce przy takiej sytuacji, to i tak jest to jakiś krok naprzód.

      — Prawdopodobnie to ten moment, gdzie powinienem wkroczyć. — Słyszę za sobą głos VooDoo, dokładnie w momencie, gdy mam się odezwać. — Chyba źle zaczęliśmy tą znajomość. — Przeciska się obok mnie i staje przed Avą, z wyciągniętą przed siebie ręką. — Jestem VooDoo, albo Lou, sama możesz wybrać jak ci będzie wygodniej się do mnie zwracać. Sicko prawdopodobnie ma ochotę nazwać mnie jeszcze idiotą, ale po tym jak cię potraktowałem, wcale bym mu się nie dziwił.

      Ava zakrywa sobie usta dłonią i cicho się śmieje. Mam ochotę nagrać sobie ten dźwięk i nastawić na ciągłe powtarzanie.

      Czuję też coś w rodzaju zazdrości, że to właśnie VooDoo udało się z niej wydobyć ten dźwięk, a mnie nie.

      Lou nadal stoi z wyciągniętą dłonią, więc po chwili wahania podaje mu swoją.

      — Ava... Po prostu Ava.

      — Wiesz, brak ksywki to żaden problem, ale gwarantuję ci, że jak tylko pozwolisz nam się bliżej poznać, to z całą pewnością coś ci wymyślimy. I poważnie — obejmuje ją ramieniem, na co się wzdryga, ale on jej nie puszcza. — Zachowałem się jak dupek, za co przepraszam, a nie robię tego często.

      — Ta, prawie nigdy — burczę pod nosem.

      — Widzisz, nawet Sicko to przyznał. Więc jak, zgoda?

      Nie odpowiada mu, ale kiwa głową, cały czas patrząc na mnie, jakby potrzebowała mojej aprobaty. Uśmiecham się do niej i przysiągłbym, że widzę jak wypuszcza dłużej wstrzymywane powietrze.

      Wkurwia mnie to stanie w korytarzu, więc proponuję przejście do salonu i wtedy wkurwiam się jeszcze bardziej, bo VooDoo nadal trzyma swoje łapsko na jej ramieniu. Mam ochotę iść do kuchni, wziąć nóż i odciąć mu każdy palec osobno i powoli, żeby zapamiętał, że nie kładzie się łap na niczym, co należy do mnie. Zwłaszcza, jeśli to coś ma na imię Ava.

      Na jego szczęście odprowadza ją tylko do sofy, a gdy Avalon siada kieruje się na fotel. 

*


      — Wiecie może co z Spider'em? — pytam, gdy Speed, jako ostatni i mocno spóźniony, dociera do warsztatu, gdzie mamy zbiórkę.

      — Nie mogłem się do niego dodzwonić, więc pojechałem do szpitala i nie mam, kurwa, najlepszych wiadomości.

      — Zamierzasz nas tak trzymać w niepewności, czy mamy cię błagać, żebyś powiedział nam, co jest grane? — warczę na Corbana, który wyciąga spluwę z auta i zaczyna sprawdzać magazynek.

      — Wątpię czy się zjawi. Dyspozytorka powiedziała mi, że jechali na jakąś grubszą akcje. Karambol czy coś takiego.

      Cały dzień obawiałem się trochę czy zdąży na czas, gdyż kończył nocny dyżur, ale już prędzej spodziewałbym się, że to Speed lub VooDoo się spóźnią.

      Lou... Gdy na niego patrzę, mimowolnie przypomina mi się wczorajsze popołudnie, gdy został u mnie i zabawiał Avę.

      Dosłownie wychodził z siebie, żeby tylko się uśmiechnęła, a gdy mu się to udawało, czułem coś dziwnego w klatce piersiowej. I to nie tak, że mam mu to za złe, jestem mu wdzięczny, bo mu się to udawało, ale czuję się do dupy, że przy mnie ta dziewczyna się kontroluje, a nawet momentami sprawia wrażenie, jakby się mnie bała.

      Być może moja dotychczasowa pewność siebie mnie zgubiła. Ava jest inna niż wszystkie laski, z którymi się do tej pory spotykałem czy pieprzyłem. One są puste i lecą wyłącznie na kasę i wygląd, więc nieszczególnie muszę się starać, a Ava...

      Może ona potrzebuje czegoś innego. Może dla niej liczy się wnętrze i to, żeby facet potrafił ją rozbawić?

      Patrzę jeszcze raz na VooDoo, mając ochotę wyciągnąć glocka i wpakować mu kulkę w łeb. Wiem, że nigdy nie będę z taką łatwością jak on, serwował żartami. Jednak muszę to zostawić na później. Mam większy problem na głowie.

      — Kurwa, potrzebujemy jeszcze kogoś.

      — Mogę jechać sam — podsuwa VooDoo.

      — Nie. — Kręcę głową. — Stary wyraźnie powiedział, że mamy jechać w komplecie. To jakaś większa akcja, czy ważniejsza, czy też inne gówno.

      — Zgłaszam się na ochotnika.

      Nasze głowy natychmiast obracają się w stronę głosu. Dark stoi niedaleko i uśmiecha się głupkowato.

      — Nie ma mowy, szczeniaku.

      Crispin nie raz próbował zabrać się z nami na akcję, ale uważam, że jest na to za młody. Ma swoje dwadzieścia cztery lata, ale mimo to, nadal traktuję go jakby dopiero co skończył osiemnaście. Nawet, gdy stoi obok któregokolwiek z nas, nie pasuje do nas. Na jego ciele nie ma ani jednego, choćby niewielkiego śladu tuszu. Wygląda jakby został wyciągnięty od stylisty. Jego czarne włosy zawsze, ale to, kurwa zawsze, są nażelowane. Nigdy się do tego nie przyznaje, ale jestem więcej niż pewien, że chodzi do solarium, żeby jego opalenizna nigdy nie schodziła, albo opala się na plaży.

      — Sicko, dlaczego nie?

      — Corban, kurwa, jesteś poważny?

      — Jak najbardziej. Potrzebujemy jeszcze jednej osoby, a chyba nie chcesz dać kogoś, kto nie ma zielonego pojęcia o tym, co robimy. Dark się do tego nadaje. Powinniśmy mieć kogoś rezerwowego.

      Patrzę na szczeniaka, który szczerzy się jak nienormalny. Speed ma trochę racji, ale cholera, niech mnie piekło pochłonie, jeśli ja jej też nie mam. Z tego co mówił Stary, to za duża akcja, żeby go w to wciągać i mieć łeb zajęty niańczeniem gówniarza. Z drugiej strony, kogo mamy zabrać ze sobą jak nie jego. Nie zaufałbym nikomu innemu.

      — VooDoo, masz mieć młodego na oku, rozumiesz? — Wytykam go palcem.

      — Jasne.

      — A ty — wskazuję Darka — nie waż się wychylać! Nie próbuj nawet nam niczego udowadniać. To nie jest czas na to. Jeśli się spiszesz, pomyślę nad tym, żebyś co jakiś czas jechał za któregoś z nas.

      — Jasne szefie! — Salutuje.

      Mam ochotę wywrócić na niego oczami, ale tego nie robię, bo przecież tak robią baby, więc ograniczam się do nie–próbuj–mnie–wkurwić wzroku i podchodzę do mojego camaro, zatrzaskując maskę. Jeszcze raz sprawdzam glocka i jestem gotowy, żeby wyruszać.

*


      Parkujemy przed tylnym wejściem do kręgielni. Muszę zobaczyć się ze Starym i odebrać od niego przesyłkę, którą mamy dostarczyć. Do jego biura idę sam. Nie potrzebuję ochrony, a wolę, żeby Corban miał jednak na oku VooDoo, a tym bardziej Darka. Zarówno jeden, jak i drugi jest nieobliczalny i nigdy nie można być pewnym, co im strzeli do łbów.

      Stary siedzi w swoim wielkim fotelu i przegląda jakieś dokumenty, ale gdy tylko pojawiam się w środku, zyskuję całą jego uwagę.

      — Sicko, jak dobrze cię widzieć. Jesteście gotowi?

      — Całkowicie. Przyszedłem tylko o dokładne namiary.

      Sięga pod biurko i wyjmuje z szuflady kopertę, którą przesuwa po blacie w moim kierunku.

      — To jak zawsze wasza zapłata. Połowa teraz, połowa po skończonej robocie.

      Podchodzę do jego gigantycznego biurka i zabieram z niego kopertę.

      — Phoenix, tak?

      — Dokładnie. W kopercie masz adres, gdzie ma się odbyć spotkanie. Przekażecie im torbę i odbierzecie dla mnie walizkę. Macie strzec jej jak oka w głowie.

      — Jak zawsze, gdy przewozimy coś dla ciebie.

      — Wiem, Sicko, ale tym razem to coś znacznie cenniejszego.

      — Zrozumiałem.

      Odwracam się do niego plecami i zaczynam wychodzić, gdy zatrzymuje mnie jego głos:

      — Colton, rozumiem, że nie trafiliście na tą dziewczynę, której szuka Knife.

      Robi mi się słabo. Czuję jak cała krew odpływa mi z twarzy. Moją pierwszą myślą jest, że Stary coś podejrzewa, że wie o pobycie Avalon w moim domu, ale wtedy uświadamiam sobie, że gdyby tak było, nie pozwoliłby mi wyjść.

      — Nie, nie natrafiliśmy na nią — kłamię, modląc się pierwszy raz od bardzo dawna, żeby nie zdradził mnie mój zdenerwowany głos.

      — Bardzo mu zależy na znalezieniu tej dziewczyny, więc miejcie oczy szeroko otwarte.

      — Oczywiście. Jak zawsze.

      Wychodzę szybciej niż jest to wskazane. Z jednej strony dlatego, że nie chcę, aby Donatello zobaczył jak cholernie zdenerwowany jestem, z drugiej, bo boję się, że mógłbym go błagać, żeby pomógł mi się pozbyć Knife'a i dać w ten sposób Avie wolność i spokój.

      I choć Stary ma taką możliwość, to obserwując ostatnim razem jego relacje z tym sukinsynem, mało prawdopodobnym jest, żeby to po naszej stronie stanął. 

*


      Jedziemy już jakiś czas, pogrążeni w ciszy.

      Speed przegląda coś na tablecie i wcale bym się nie zdziwił, jeśli są to jakieś strony porno, albo gdyby pisał z jakąś lalunią nieprzyzwoite rzeczy.

      Taki jest Speed i nikt, ani nic go nie zmieni.

      Też taki byłem...

      To znaczy jestem.

      Ważne, żeby zamoczyć chuja i sobie ulżyć.

      Ech, kurwa, kogo ja próbuję oszukać. Przez tą dziewczynę nie myślę o niczym innym jak o tym, żeby jej dotknąć, żeby poczuć jej skórę, jej ciało na moim, a najlepiej pod moim. Chciałbym wejść w nią i poczuć to cudowne tarcie jej cipki. I jest to tak pieprzenie nienormalne i niewłaściwe, że mam ochotę sam sobie przypierdolić.

      Ava przeszła piekło, kto wie, może seksualne piekło, a ja potrafię myśleć tylko o tym, żeby dolać oliwy do ognia. Jestem samolubnym sukinsynem.

      — Sicko, chyba dojeżdżamy.

      Ściskam mocniej kierownicę, wracając do rzeczywistości.

      Speed wskazuje mi palcem wjazd do lasu, gdzie musimy wjechać, żeby dotrzeć do wskazanej nam przez Starego leśnej chaty. Spoglądam we wsteczne lusterko na Mustanga Shelby VooDoo i daję im znać, że skręcamy. Żyję cichą nadzieją, że to gówno szybko się skończy i wrócimy do domu.

      — Nie wiesz może, co Harper zamierza robić z Avą? — pytam, w międzyczasie przeklinając pierdolone dziury.

      — Z tego co mówiła zrozumiałem, że chce ją zabrać na zakupy.

      Moja głowa strzela w jego stronę.

      — Że co, kurwa?!

      — No wiesz, sklepy z towarem, wydawanie kasy i tak dalej. To się popularnie nazywa zakupy.

      — Wiem, co to są, kurwa, zakupy! — syczę.

      Wyciągam telefon z kieszeni i zaczynam szukać w spisie numerów kontaktu Harper. Muszę wybić jej ten pomysł z głowy.

      — Co robisz?

      — A jak myślisz? Dzwonię do twojej siostry.

      Corban wyrywa mi telefon z ręki, za co otrzymuje ode mnie nienawistne spojrzenie.

      — Uspokój się stary, bo dostaniesz wylewu. Młoda o wszystkim pomyślała. Kupiła Avie jakąś blond perukę, da jej okulary przeciwsłoneczne i bejsbolówkę. Nikt jej nie pozna.

      Nie jestem tego taki pewien. Nie może mi przecież dać na to żadnej, pierdolonej, gwarancji.

      Odpuszczam jednak. Muszę, bo Speed pokazuje mi coś palcem, a gdy się temu przyglądam, widzę małą drewnianą chatę.

      Nasze miejsce docelowe.

      Włączam światła awaryjne i po chwili je wyłączam. To jest nasz sygnał, żeby być w gotowości. Co prawda akcja jest banalnie prosta; przekazać jedną torbę i odebrać inną, ale nigdy nic nie wiadomo, gdy spotyka się kilku chłopców z bronią.

      Przed chatą stoi pięciu uzbrojonych gości, na widok których Speed kolejny raz sprawdza magazynek i odbezpiecza broń. Ja mam swoją koło hamulca ręcznego, ale wiem, że nie zamierzam jej tam zostawiać.

      Speed i ja wysiadamy jako pierwsi, dopiero po nas Dark i VooDoo. Corban idzie do tyłu samochodu i wyciąga z bagażnika torbę, którą mamy przekazać, po czym podaje ją mi. Zawsze to ja przekazuję towar. To ja ich w to wciągnąłem i gdyby coś poszło nie tak, to ja jestem tym najbardziej ryzykującym, wystawionym na pierwszą linię ognia.

      Chwytam torbę i ruszam w stronę tych drugich. Zatrzymuję się w połowie drogi i czekam aż dojdzie do mnie niższy ode mnie Azjata. Czekam aż to on, jako pierwszy poda neseser, który trzyma w ręce. Nie mam pierdolonego pojęcia, co jest w środku, ale z tego co mówił Donatello, jest to cholernie ważne i cenne.

      Gdy wyciąga w moją stronę rękę, robię to samo. Przejmujemy nasz towar w tym samym momencie.

      Nie silimy się na uprzejmości i pogaduszki. Mamy zadanie do wykonania i tylko to się liczy.

      Trzymając już neseser w ręce odwracam się do niego plecami i zaczynam wracać do chłopaków, którzy stoją w pełnej gotowości, obserwując uważnie tamtych. W połowie drogi jednak staje się coś, czego całkowicie się nie spodziewam i z początku nawet tego nie rejestruję.

      Za mną dochodzi do jakiegoś poruszenia i gdy widzę przerażonego Corbana, wyciągającego broń i celującego przed siebie, wiem, że coś jest ewidentnie, kurwa, nie tak.

      Podnoszę obie ręce w geście poddania.

      — Nie ruszajcie się! — krzyczy ktoś za mną.

      — Spokojnie! Nie strzelajcie! Nie mamy złych zamiarów! — Speed unosi obie dłonie, nadal trzymając w jednej z nich gnata, ale chce im pokazać, że jest dokładnie tak jak mówi.

      — Opuście broń!

      — Nie ruszać się!

      — Kurwa!

      I wtedy dociera do mnie, o co im chodzi. Jednak na jakąkolwiek reakcję jest już za późno. Spojrzenie Corbana mówi mi wszystko, więc jedyne co robię, to rzucam w jego stronę neseser, a sam wyjmuję broń i odwracam się w stronę tamtych. Nie oddaję jednak ani jednego strzału. Nie zdążam.

      — Kurwa mać! — klnę, gdy czuję ból rozchodzący się po całej mojej lewej stronie.

      — Zbieramy się! — krzyczy Azjata, z którym chwilę wcześniej stałem twarzą w twarz.

      Mogę jedynie obserwować, jak jeden po drugim wsiadają do dwóch czarnych SUVów i odjeżdżają.

      Jako pierwszy znajduje się koło mnie Speed, niemal w tym samym czasie, gdy upadam na kolana i podpieram się rękoma o ziemię.

      — Corban, kurwa, oberwałem!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top