Epeisodion VIII: Jeszcze nie widziałaś wszystkiego, mała wilczyco
Noc była ciężka. Leah nigdy nie lubiła spać w nowych miejscach – obojętnie, jak wygodne by było łóżko, jaka rozkoszna cisza panowała wokół, jak zmęczona była ona sama, za każdym razem mogła z niezachwianą pewnością spodziewać się nerwowego przewracania z boku na bok w poszukiwaniu wygodnej pozycji i natłoku myśli na wszelkie możliwe tematy, od którego głowa dosłownie pękała. Tym razem jednak w poczet zwyczajnych „przeszkadzaczy" dołączało jeszcze coś...
Nie miała pojęcia, kto jeszcze jest w tym ogromnym domu. Marka znała, o ile mogła tak powiedzieć – wiedziała, że z jego strony nie musiała obawiać się niczego groźnego, zwłaszcza po powitaniu, podczas którego tak jasno dał jej do zrozumienia, że nie jest szczególnie mocno zainteresowany jej obecnością, ale pozostali... Thomas podczas tych kilku krótkich rozmów, na jakie sobie z nią pozwolił, wspominał coś o tym, że członków Radosnej Kompanii, jak uparcie ich nazywał, jest trzech. Nie widziała ich, więc skąd pewność, że będą dżentelmenami, jak Mark?
Parsknęła śmiechem. No, Leah, ty to masz słabe wyobrażenie o dżentelmenach...
Czujny sen z bagnetem od kałasznikowa pod poduszką z pewnością nie był dwunastogodzinnym odłączeniem się od rzeczywistości, do którego zdążyła przyzwyczaić organizm, lecz wbrew pozorom rano czuła się świetnie. Gdy tylko wstało słońce, przeganiając wszystkie nocne zmartwienia i swym światłem czyniąc je mało istotnymi, wstąpiła w nią nowa energia i... nadzieja. Nadzieja na to, że może faktycznie jeszcze będzie dobrze.
On tu jest. A ona już dawno pożegnała się z tamtą małą, nieśmiałą, niedowartościowaną nastolatką, jaką była cztery lata wcześniej. Dlaczego by więc nie spróbować jeszcze raz? Owszem, należy nastawić się na trudności, na smutek, nieraz nawet na płacz... ale czemu miałaby nie mieć nadziei? Jeśli ponownie się nie uda, zrezygnuje przynajmniej z poczuciem, że zrobiła wszystko, co mogła. Trzeba uwierzyć w to, że z jakiegoś powodu Los zetknął ich ponownie... O wiele lepiej tak myśleć, niż zamienić się w bezwolną kulkę nieszczęścia, czego bliska była wieczorem.
O nie. Nigdy więcej biednej kulki.
Ostry makijaż, lecz niczym nieróżniący się od tego, jaki nosiła na co dzień. Bluzka bez rękawów, czarna w białe kropki, z kokardką pod szyją i dekoltem w kształcie łzy. Lekko rozkloszowana spódniczka w kolorze pudrowego różu. Ukryć pod nią pochewkę z bagnetem było zaskakująco prosto. O tak, ten strój już od dłuższego czasu był tym, który zakładała zawsze wtedy, gdy potrzebowała wzmocnienia dla pewności siebie. Zerknęła w lustro, uśmiechnęła się absurdalnie szeroko. Dziwaczna euforia rozpierała ją od środka tak mocno, że aż trzęsły się jej dłonie.
– No, Leah, zmiażdż ich! – warknęła pod nosem i ruszyła w stronę drzwi.
Choć dzień był słoneczny, korytarze Nocnego Dworu i tak spowijał półmrok, przyoblekający wszystko w drgającą na samej krawędzi pola widzenia mgiełkę tajemniczości. Ściany do połowy obito boazerią z ciemnego, wypolerowanego drewna, u szczytu każdej rzeźbionej na krawędziach deski znajdowała się wykonana z niezwykłą precyzją płaskorzeźba róży. Musnęła kilka z nich palcami, skrzywiła się, zauważywszy na dłoniach ślady dawno niewycieranego kurzu. Powyżej boazerii znajdowała się lekko oliwkowa tapeta, przetykana pasami o różnej fakturze. Rozwieszone co jakiś czas obrazy musiały być bardzo stare – farba na wielu z nich zdążyła sczernieć, jaskrawe kolory wyblakły, lecz twarze nadal miały w sobie wiele emocji, co tylko dowodziło kunsztu malarza. Na całej długości korytarza dostrzegła także kilka antycznych komód i etażerek, drogocennych dzbanów, figurek i przedmiotów codziennego użytku – niegdyś zapewne używanych przez nieżyjących już mieszkańców, obecnie stanowiących jedynie ciekawą ozdobę. Wszystko pokrywała gęsta warstwa kurzu. Nietrudno było domyślić się, że to nie Mark urządzał dom – w rozstawieniu mebli i bibelotów gołym okiem widać było kobiecą rękę. To tylko mocniej pobudziło jej kocią ciekawość. Sądząc po stanie rzeczy i tym, że w korytarzu nie było nawet elektrycznego światła, wywnioskowała, że tajemnicza dekoratorka musiała już od wielu lat nie żyć.
Czy to była matka Marka? Siostra?
A może... żona?
Roześmiała się. O nie, wiekowy wyvern zdecydowanie nie wyglądał na takiego, co to bezmyślnie pchałby palce w obrączki. Nawet jeśli kiedyś małżeństwa z rozsądku były popularne, on nie sprawiał wrażenia rozsądnego. Prędzej uwierzyłaby w to, że uciekał z krzykiem przed ewentualnymi adoratorkami...
Ale nie pora na to. Teraz pora, by pokazać się od jak najlepszej strony. I to tak, żeby prześladujący cię od lat demon zjadł zęby z rozpaczy, że nie zwrócił na ciebie wcześniej uwagi. Teraz pora na to, by być najlepszą. By być wredną babą, której świat pada do stóp!
Sama nie wiedziała, dlaczego samo myślenie w ten sposób sprawiało, że miała ochotę się śmiać. Śmiać się i tańczyć w euforii! Tak, bała się tego, co mogło czekać na nią w kuchni, ale...
...ale czego tak właściwie się bała? Czy jest coś, czego powinien obawiać się ponad stukilogramowy wilk...?
Po schodach na dół, skręcić w prawo i iść do końca korytarza. Nic trudnego.
Jadalnia była zachwycająca – gigantyczna, przestronna, wysoka jak katedra, z wielkimi oknami wychodzącymi na ogród. Z sufitu z ciemnego drewna zwieszał się ogromny kuty żyrandol, pod ścianami ustawiono rzeźbione szafy o przeszklonych drzwiach, na których półkach pyszniła się całkiem okazała kolekcja książek. Podłużny stół z sześcioma krzesłami stał w samym centrum, pusty i jakby zapomniany. To nie tutaj mieli się spotkać. Zdecydowanym krokiem wmaszerowała do kuchni. Jak taran.
Pomieszczenie było stosunkowo nieduże i zaskakująco nijakie. Jedną ze ścian stanowiło ogromne okno w drewnianej ramie, ściany wyłożono poczerniałymi ze starości deskami. Meble były na tyle nowe, że nie warto było się nimi interesować – ot zwyczajny sklepowy chłam, podczas gdy cała reszta domu pękała w szwach od antyków.
Mężczyzn było trzech. Jeden z nich był raczej niski, choć dobrze zbudowany; miał długie do ramion jasnorude włosy, miejscami wpadające aż w pomarańcz, i nieco za długą jak na wyverna brodę, dziwnie kontrastującą z czerwonymi oczami. Na dłoniach wytatuowane miał skomplikowane runy, kilka kolejnych znajdowało się na skórzanych bransoletach, obejmujących poznaczone bliznami nadgarstki. Drugi mężczyzna wyglądał na najmłodszego w towarzystwie, może nawet zbliżonego do niej wiekiem. Długie czarne loki, jasnoszare oko, przepaska na drugim, szczupła, wręcz smukła budowa, nieśmiało kumulujący się nad górną wargą zarost. Obaj siedzieli przy stole i dyskutowali o czymś żywo, co jakiś czas wybuchając głośnym śmiechem. Mark mieszał łyżeczką kawę w ogromnym kubku, powoli zbliżając się do stołu.
– Brzydka jak noc bezksiężycowa, ja ci to mówię. – Jednooki bez skrępowania objadał się słodką bułką, nie przejmując się sypiącymi na drewniany blat okruchami. – Przecież my mamy takie właśnie szczęście, co nie?
– A może jednak cycata blondyna? – Rudy podrzucał ubrudzony masłem nóż, za każdym razem perfekcyjnie łapiąc za rękojeść. – Daj jej szansę!
– Cycata blondyna nie brzmi mi na taką, co by się do czegokolwiek przydała Thomasowi. Chyba że do...
– Ale przecież sam słyszałeś, jak Mark o niej nadawał przez całą kolację. Coś musi być na rzeczy, skoro nasza cnotka raczyła się sprawą zainteresować, co nie?
– Cnotka? – Mark niemal się zapowietrzył. – Ty chyba dawno w zęby nie dostałeś, ryży, co? – Napił się kawy.
– Musi być brzydka – nie ustępował jednooki, przeżuwając drożdżówkę. – Chyba jeszcze nie poznałem cycatej blondyny, która by się nadawała. Albo to to nie ma talentu magicznego, albo mózgu. Panowie, taka jest prawda...
– Cześć, chłopaki! – zawołała Leah przesadnie głośno, zdoławszy przełknąć narastający atak śmiechu.
Trzy głowy naraz obróciły się w jej stronę. Nóż upadł na podłogę, kawałek bułki utknął w przełyku, kawa polała się po dłoni. Zapadła cisza.
– A no bo ja... – wydukał jednooki.
– Kurwa mać! – skomentował Mark, odstawiwszy kubek na stół i skupiwszy się na starciu śladów kawy ze spodni.
– Zmień repertuar, Antykreatorze, kobieta tu jest! – Rudy jako jedyny zdołał się błyskawicznie opanować. Z gracją zerwał się z miejsca, niemal zmaterializował się u jej boku, uśmiechając się szeroko. – Witaj, jestem Loki – powiedział, szarmancko całując ją w dłoń. – Pani spocznie?
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odsunął jej krzesło i lekko skierował w jego stronę. Gdy już na nim usiadła, prędko podał jej talerz.
– Pani raczy skosztować...? – wskazał na foliową torebkę z drożdżówkami, rzuconą na sam środek stołu.
– Ależ oczywiście. – Bez trudu zdołała opanować zdziwienie. Sięgnęła po drożdżówkę.
– Najmocniej panią przepraszam, ale mężczyźni z nazwiskiem von Lahman bywają nieokrzesani. – Loki zmiażdżył panów domu morderczym spojrzeniem. – Ruszcie się, nieroby! Pani Leah pewnie chętnie napiłaby się kawy. Mylę się?
– Ani trochę się nie mylisz! – Już lubiła tego wyverna.
Mark z pewnym opóźnieniem odwrócił się i włączył elektryczny czajnik.
– Tak. Chyba wyszło trochę... ekhm... nieuprzejmie. – Jednooki nareszcie przypomniał sobie, jak się mówiło. – Jestem Allan. Młodszy brat tego tam. – Lekceważąco machnął dłonią w stronę szukającego kawy Marka.
– I mój przyjaciel. Co nie, mały? – Znacznie niższy Loki żartobliwie potargał poskręcane jak sprężynki włosy.
– Tutaj bym już dyskutował. – Jednooki odsunął się lekko.
– Bezczelny. – Loki usiadł na swoim poprzednim miejscu. – A tak właściwie, to co panią tu sprowadza, hę? Przepraszam najmocniej, że tak nagle, ale sama pani wie, jaką mamy teraz sytuację...
– Mógłbyś wreszcie skończyć tę szopkę? – Allan wywrócił jedynym okiem. – Nie martw się, jemu tak okazjonalnie odbija.
– W porządku. – Westchnęła cicho, sięgnęła po drugą bułkę. Z każdą chwilą coraz mocniej czuła, że zdecydowanie jej się w tym miejscu spodoba. – Tylko że ja sama tak właściwie nie wiem, czego Thomas ode mnie chce.
– Jak to nie wiesz? – Mark wykazał wreszcie jakieś zainteresowanie. Postawił przed nią kubek z kawą. – Słodzisz?
– Nie. Piję tak zwaną kawę kolejową. Z sześciu łyżek, żeby trzeba było ją gryźć. – Pierwszy raz zobaczyła w jego jasnych oczach ślad zaciekawienia. – I naprawdę nie wiem. Thomas nic mi nie powiedział.
– On nigdy nic nie mówi. – Loki machnął dłonią. – Tajemniczy, cholera.
Pokiwała w zamyśleniu głową. Tak, jak wiele by ułatwiało, gdyby Thomas choć w jednym procencie przypominał czarny charakter z bajek dla małych dzieci... Gdyby tak jak postać z kreskówki lubił na głos przechwalać się swoimi planami, nie trzeba by było marnować czasu i zdrowia na snucie kolejnych bezsensownych domysłów.
Sięgnęła po kolejną bułkę.
– Ej, zaraz, zaraz. Ile ty już tego zjadłaś?
Spłoszona spojrzała ponad drożdżówką na Allana.
– No... ta jest trzecia?
– Trzecia? I gdzie ci się to mieści? Przecież ty na jakieś trzydzieści kilogramów wyglądasz! – Lokiemu niemal dosłownie opadła szczęka.
– Czterdzieści trzy kilogramy – sprostowała cicho.
– Przecież jesz tyle, co on! – Gestem wskazał Marka. – No, przyznaj się koleżance, ile ty ważysz?
– Sto dziesięć.
– Grubas – parsknął Allan.
Mark poruszył się niespokojnie. Drgnęła, wyczuwając go tuż obok, lecz nie dała nic po sobie poznać. Czekała, czy usiądzie – jedyne wolne miejsce znajdowało się obok – niestety wolał oprzeć się o blat ze skrzyżowanymi na piersi ramionami. Coś zabolało w okolicy serca, warknęła na siebie w duchu, przywołując się do porządku.
– Dobra, to może teraz na poważnie. – Jego głos wgryzł się w przyjazną ciszę jak doskonale naostrzony nóż. Wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. Miał tutaj autorytet. Oj, miał... Tylko dlaczego? Loki wyglądał na znacznie starszego, nawet jego imię wskazywało na to, że należeć mógł nawet do Przedwiecznych. – Mamy tu prawdziwego czarnego półdemona. Prawdopodobnie jedynego od czasów Fenrira, który osiągnął dorosłość.
– Czarnego...? O kurna! – Rudy drgnął na krześle, przyjrzał jej się znacznie dokładniej. – Jezu, to chyba jasne, czego od niej chce? Przecież czarne półdemony...
– Tylko że ja nic nie umiem – przerwała mu niecierpliwie.
– To znaczy? – Allan przechylił głowę. Spoważniał w jednej sekundzie, w jego jedynym oku pojawiło się coś przywodzącego na myśl polującego drapieżnika.
– No... – W jednej chwili cała pewność siebie postanowiła zrobić sobie wakacje. Zajęła się kolejną bułką, by nie zobaczyli, jak bardzo drżą jej dłonie. – Moją jedyną mocą jest to, że przemieniam się w czarnego wilka. Nie umiem korzystać z magii. Nie potrafię jej nawet wyczuwać. Dwa razy udało mi się posłużyć mocą nieświadomie, ale miałam wtedy brata na wyciągnięcie ręki, bez niego jestem bezużyteczna. Świadomie magii nie użyję nawet gdy mi pomaga. Niczym nie różnię się od wilkołaka. Ba! – zaśmiała się z goryczą – jak na wilkołaka też jestem słaba. Może i mam wspaniałe korzenie, tylko co mi po nich? Jeśli Thomas chciał kolejnego supermena do kompanii, to chyba pomylił mnie z moim bratem.
– Jak...? – Allan umilkł, natrafiwszy na stalowe spojrzenie Marka.
– Mówi prawdę. – Wyvern nie ruszył się choćby o milimetr, rozmowa zupełnie nie robiła na nim wrażenia. Ale czy było w tym coś dziwnego? Leah przecież wiedziała, że znał wszystkie fakty od dawna. – Kilka lat temu próbowałem na życzenie jej dziadka odblokować jej moc, ale nawet mi się nie udało. A to chyba już coś znaczy.
– Tylko że jak to jest możliwe? A jej brat?
– Jej braciszek jest najsilniejszym półdemonem, jakiego znam. A spotkałem ich już sporo. Całkiem możliwe, że cała magia ojca skumulowała się w nim, a dziewczynie dostały się tylko jakieś strzępki. Też myślałem, że to niemożliwe, ale jak inaczej to wytłumaczyć?
– Przez szesnaście lat życia myślałam, że jestem wilkołakiem. Należałam do sfory, żyłam z nimi... Mój dziadek jest przecież wilkołakiem, mam w sobie ich krew. Może to jakoś...?
– Twój brat też ma w sobie krew wilkołaków. Tyle samo, co ty. Mało prawdopodobne.
– Więc po co o tym rozmawiać? – Bezradnie rozłożyła ręce. – Thomas ten jeden raz musiał się pomylić. Może o tym po prostu nie wiedział. Nie zmądrzejemy, jeśli będziemy więcej się nad tym zastanawiać.
– Tak... Może i tak. – Loki westchnął ciężko i skupił się na swojej kawie. Tylko w oczach Marka wciąż czaiło się coś, czego nie potrafiła zinterpretować. Napawało ją to niepokojem, wywołało ognisty dreszcz wzdłuż kręgosłupa, wilk w jej wnętrzu zakręcił się niespokojnie. Nie chciała o tym myśleć.
Nie chciała o niczym myśleć. Marzyła jedynie o tym, by na spokojnie dokończyć czwartą bułkę i ruszyć na obchód ogromnego domu. Nic, co wymagałoby nadmiernego zaangażowania szarych komórek i jedynie obudziłoby te miliony wątpliwości, jakie czaiły się w jej sercu już od dawna. Przecież to oczywiste, że nie zdołałaby samodzielnie rozwiązać żadnej z nich, a pewnie jedynie przysporzyłoby jej to kolejnych. Głowa bolała na sam pomysł.
Śniadanie dalej upłynęło w spokoju. Odpowiedziała na kilka pytań Allana, zripostowała parę złośliwych docinków Lokiego, posłała niejedno dyskretne spojrzenie w stronę Marka, lecz ten w pewnym momencie zniknął niepostrzeżenie, jakby rozpłynął się w powietrzu. Może to i lepiej. W towarzystwie Przedwiecznego i – jak się okazało – nieśmiertelnego zmiennoskórego czuła się zaskakująco dobrze. Allan może i nie odzywał się zbyt wiele, większość czasu w zamyśleniu wyglądając przez okno, lecz rudy z powodzeniem wypełniał przestrzeń, wiecznie roześmiany, nieco złośliwy, lecz wciąż serdeczny i nieprzekraczający żadnych granic. Czuła się zupełnie tak, jakby spotkała zaginionego starszego brata.
Lecz wreszcie przyszedł moment, gdy mężczyźni wstali od stołu, uprzejmie poinformowali, gdzie powinna ich w razie czego szukać, i odeszli do swoich spraw. Tylko na to czekała – szybko posprzątała po sobie, spróbowała przywołać resztki optymistycznego nastawienia z poranka i ruszyła na podbój Nocnego Dworu.
Ogromna rezydencja była mroczna, nieco przytłaczająca, tajemnicza i tak fascynująca, że to aż wręcz bolało. Każdy z zamkniętych pokoi był zupełnie inny i interesujący, a ona nie zamierzała się krygować – Allan zdążył wspomnieć jej, że może chodzić, gdzie tylko zechce, Mark podobnie dzień wcześniej mówił coś o tym, że może obejrzeć pokoje, by wybrać dla siebie najlepszy, nie zamierzała więc ignorować tkwiących w starych zamkach kluczy. Niektóre z nic naprawdę ciężko było przekręcić, lecz w żadnym wypadku nie okazało się to niemożliwe.
Każdy pokój zdawał się mieć w sobie zaklętą duszę. Ogromne łoża, wielkie okna, wzorzyste tapety na ścianach i szerokie kominki, w których gwizdał wiatr... To było piękne. Piękne, ale też wzbudzające w wilczym sercu dziwną, niewytłumaczalną tęsknotę za nienazwanym. Wszystko było stare, jak zatrzymane w czasie, ale przy okazji tak doskonałe, że nie była w stanie nawet wyobrazić sobie ewentualnych zmian, które wprowadziłaby, gdyby stała się właścicielką tego budynku. Tak miało po prostu być. Przesunięcie najmniejszego przedmiotu o choćby centymetr pod żadnym pozorem nie wchodziło w rachubę.
Nocny Dwór miał duszę. Zdawał się żywy, ciepły jak oddychająca istota, przepełniony własnymi emocjami i tajemnicami, do których dopuszczał jedynie wybranych. Szanowała, gdy nie chciał jej czegoś pokazać. Odchodziła, gdy wyczuwała zmianę jego nastroju, i przybliżała się, jeśli miała wrażenie, że ją do tego zachęca. Czuła go. Może jeszcze niepewnie, jakby starała się poznać język, z którym miała styczność pierwszy raz w życiu, lecz z każdą chwilą bardziej zdecydowanie. Uczyła się. Badała. Sprawdzała. Testowała.
Nie zawahała się więc ani na moment przed wejściem do kolejnego z pomieszczeń. Dom sam ją tam skierował, więc dlaczego by nie? Owszem, czuła od tego miejsca odrobinę inny zapach, nieco inną atmosferę, której nie potrafiła dokładnie odczytać, ale skoro dom sam ją tam zapraszał, oznaczało to, że chciał, aby się tam znalazła. Powinna się tam znaleźć. Ta pewność była dziwna, jak narzucona jej obca myśl, jak sugestia pochodząca od kogoś z zewnątrz, lecz nie zastanawiała się nad nią długo. No bo co takiego może się stać?
Ten pokój był inny niż poprzednie. Zdawał się znacznie przytulniej urządzony, przesiąknięty zapachem nieco egzotycznych perfum... kobiecy. Może i nie największy, lecz z pięknymi witrażami w oknach i tapetą w ewidentnie ręcznie malowane róże herbaciane stwarzał wrażenie miękkości i przyjaznego nastawienia, jakby wołał, prosił, by ktoś w nim zamieszkał. Weszła do środka znacznie ostrożniej niż wcześniej, stawiając stopy tak cicho i delikatnie, jakby bała się przeszkadzać.
Miejsce sprawiało wrażenie zamieszkanego. Obok zamkniętej szafy stała staromodna walizka, na kolorowej narzucie leżało kilka rozłożonych sukienek... ale dziwnych, jakby przedwojennych – z szorstkiego materiału o skromnym, niedzisiejszym kroju. Kapelusik ze sztucznymi kwiatami czekał na swoją właścicielkę na bogato rzeźbionej toaletce koło okna, razem z kilkoma kosmetykami nieco zakurzony, zapomniany i... i mający w sobie coś niewłaściwego.
Coś tu nie grało. Zdecydowanie coś tu nie grało.
Na ścianie wisiało kilka wykonanych ołówkiem rysunków – może i nieprofesjonalnych, lecz mających w sobie coś takiego, co chętnie przyciągało wzrok. Wśród nich znajdowało się zdjęcie. Małe, niepozorne. Stare, pożółkłe na krawędziach, jak oglądane zbyt wiele razy. Młodziutka blondyneczka w kapeluszu uśmiechała się do obiektywu, pozowała na nasłonecznionym placu. Pod ramię trzymała wysokiego mężczyznę o zamyślonym wyrazie twarzy. Mężczyznę...
– Nie powinnaś tu wchodzić.
Podskoczyła jak oparzona, potknęła się i prawie upadła. W ostatniej chwili poczuła zaciskające się na ramieniu silne palce. Aż syknęła z bólu, odsunęła się czym prędzej.
– Zabolało cię? – Allan spojrzał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W szarym oku czaiło się coś dziwnego, jakby...
Nie, nie chciała tego interpretować. Nie chciała patrzeć mu prosto w źrenicę, gdy czuła od niego tak silną złość. Maskował się świetnie, lecz przed wilczym nosem nic nie było w stanie się ukryć.
– Ja... Sam mi powiedziałeś, że mogę wchodzić, gdzie chcę – zarzuciła mu, odruchowo przechodząc do ataku.
– Bo możesz wchodzić, gdzie chcesz. Tylko... – Nagle jakby opadł z energii. Westchnął głęboko, potarł czoło zmęczonym gestem. – Tylko nie tutaj. Nic się nie stało, tylko po prostu...
– Mam nie wchodzić tu więcej. Rozumiem. W porządku... – Wciąż napięta, ruszyła w stronę drzwi. Powoli, ostrożnie, nie obracając się do niego plecami, choć z każdą chwilą mniej wyglądał jej na takiego, co mógłby kogokolwiek zaatakować.
Tak. Może i nie wyglądał. Ale trzymał w dłoni nóż myśliwski, do cholery!
– Nie chciałem cię przestraszyć.
Na usta cisnęło jej się złośliwe „tak, jasne!", jednak zdołała się opanować.
– Nie przestraszyłeś mnie. Trzeba było po prostu od razu powiedzieć, to nic by się nie stało. – Głos podejrzanie jej zadrżał, zdradzając kłamstwo, postarała się więc zamaskować to typowym słowotokiem. – Więcej tu nie wejdę, okej? Tylko... można wiedzieć dlaczego?
Drgnął niespokojnie, kostki zaciśniętych na nożu palców pobielały, mięśnie szczęki napięły się zauważalnie. Po tym właśnie poznała, że przesadziła.
Allan von Lahman, choć jakiś czas wcześniej wywarł na niej wrażenie spokojnego, nieco flegmatycznego i z pewnością najnormalniejszego z całego towarzystwa, poruszył się tak błyskawicznie, że właściwie nie dał jej czasu na reakcję. Zanim jej mózg przetworzył to, co się działo, zanim zdołał wykreować myśl o tym, że wypadałoby przybrać silniejszą skórę, zanim posłał impuls do ciała, by pobudzić je do przemiany w wilka, silne palce zdołały złapać ją za kołnierz. Zmiennoskóry pchnął ją na ścianę, przyparł do niej tak mocno, że aż wybiło jej to powietrze z płuc. Poczuła na gardle zimno stali.
– Zabijałem już ładniejsze od ciebie – bardziej wyszeptał, niż powiedział. Drgnął mu mięsień twarzy, przez co wyglądał jakby chciał unieść wargi i na nią warknąć.
Nie odpowiedziała. Czekała. Nie chciało jej się wierzyć, że mógłby ją tak po prostu zarżnąć. Jak na złość, zdrętwiałe ze strachu palce nie mogły poradzić sobie z wyciągnięciem bagnetu. Gdyby szarpnęła mocniej, z pewnością drgnęłaby i nadziała się na ostrze.
– Nic nie powiesz, wścibska wilczyco? – Uniósł jedną brew.
– Zadałam pytanie. A ty możesz na nie nie odpowiadać – syknęła.
– A dlaczego miałbym cię teraz nie zabić, co?
Wreszcie! Sprężyna wewnątrz wojskowej pochwy puściła...
Całość udała jej się tylko dlatego, że Allan z pewnością się tego po niej nie spodziewał. Syknął z zaskoczenia, gdy krótkim ruchem cięła go w przedramię, odruchowo rozluźnił chwyt i odsunął się jeden krok, dzięki czemu mogła mu się wyrwać i odsunąć na bezpieczną odległość. Ze zdziwieniem uniósł do twarzy rękę, ciekawie obejrzał podłużne skaleczenie, wreszcie spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Cholera. To nie miało tak...
– Już ty sobie daruj – warknęła. Widząc, że udało jej się wybić go z transu, obróciła się na pięcie i zamierzała odmaszerować z godnością...
– Miała na imię Iris.
Zatrzymała się wpół kroku. Obróciła ostrożnie.
– Słucham?
– Miała na imię Iris. – Czubkiem noża wskazał na zdjęcie. – Była moją narzeczoną. Zmarła w czterdziestym piątym.
Chwilę tak stała, trawiąc usłyszane słowa, wpatrując się w stare deski podłogi. Sądząc po idealnej ciszy od strony zmiennoskórego, on również nie drgnął na milimetr.
– Dlaczego mi to mówisz? – spytała powoli. – Najpierw chcesz mnie zabić za samo to, że odważyłam się tutaj wejść, a teraz nagle...
– Przepraszam. Ja po prostu... – Bezradnie rozłożył ręce. – Powiem ci, żebyś mnie więcej nie pytała. Bo nie chcę o tym rozmawiać. A tak to wisiałoby wciąż gdzieś między nami i... sama wiesz. – Usiadł na rzeźbionym krześle przy toaletce, kilkukrotnie obrócił nóż w palcach. – Miała na imię Iris i była wyvernem. Córą Ognia. O ironio, zginęła w pożarze Nocnego Dworu w czterdziestym piątym roku, podczas przemarszu wojsk radzieckich. Zabiła ją padająca belka stropowa. – Ostrze błysnęło ostatni raz, gdy schował je do pochwy tak szybko, że niemal to przegapiła. – To dzięki Iris jestem nieśmiertelny.
Nie wiedziała, co powinna w takiej sytuacji powiedzieć. Nigdy nie była dobra w pocieszaniu. Choć cudze nieszczęście mocno na nią wpływało, nieraz mocniej niż jej własne, nie potrafiła znajdować odpowiednich słów, gestów. Nie umiała się zachować tak, jak oczekiwałyby tego cierpiące osoby.
– Nie wiem, co czujesz – nie mogę wiedzieć, ale... – urwała na chwilę, zaczerpnęła powietrza, jak przed skokiem do lodowatej wody – może to zabrzmi głupio, ale żałuję, że tak się stało. Przykro mi. Po prostu. I dziękuję, że mi to powiedziałeś.
– Idź już.
Odeszła. Nie dodając nic więcej, wycofała się bezszelestnie i umknęła do swojego pokoju. Ochota na zwiedzanie przeszła jej całkowicie.
Pokój, który przez tych kilka godzin już uznała za swój, powitała uśmiechem pełnym ulgi. Doskonale pamiętała słowa Marka – mogła w każdej chwili wybrać sobie inną sypialnię, większą i piękniejszą od tej po tysiąckroć – ale... sama nie wiedziała, jak to zadziałało, lecz coś sprawiło, że w tak krótkim czasie zdołała się do tego miejsca przyzwyczaić. Ten pokoik, zatrważająco malutki przy ogromie domu, miał w sobie coś przytulnego, zachęcającego... przyjaznego. Może to właśnie dom chciał usilnie przekazać, że właśnie w tym miejscu powinna się znaleźć? Że to ono jest dla niej stworzone?
Nie umiała powiedzieć, na czym dokładnie polegało to, że czuła dom. Wiedziała, że to niemożliwe – budynki przecież nie były żywymi istotami, a przecież nigdy nie wyczuwała magii na tyle, by móc zrzucić to na spotkanie z jej ogromnym skupiskiem. Nie wierzyła, by miały tu zachodzić jakieś niewyjaśnione paranormalne zjawiska. Ale... jak w takim razie to określić? Bo to tajemnicze uczucie było, obojętnie jak się na nim skupiało i czy się w nie tak po prostu chciało uwierzyć. Było i drwiło z jakichkolwiek racjonalnych zasad.
A Iris? Dlaczego dom, jeśli przyjąć już, że to on ją do tego nakłonił, tak bardzo chciał, by znalazła się w tamtej sypialni? Dlaczego miała poznać tajemnicę nieżyjącej Córy Ognia? By lepiej zrozumieć Allana? Tylko po co?
Chciała rzucić się na łóżko i odpocząć. Chciała na poważnie się nad wszystkim zastanowić – nie tylko nad smutną opowieścią Allana, ale też nad wszystkim tym, przed czym jeszcze chwilę wcześniej starała się uciec – lecz przeszkodziło jej w tym pukanie do drzwi. Rozległo się tuż po tym, jak je zamknęła, choć gdy szła nie zauważyła nikogo w korytarzu, więc zamarła na moment, zaniepokojona. Ciekawość po krótkiej chwili zwyciężyła...
Zaklęła na głos, gdy natknęła się w progu na dzierżącego dwa miecze Marka.
– To tak się wita gospodarza? – Jedna z brwi mężczyzny powędrowała do góry. – Idziemy na zewnątrz. Ruszaj się, nie mam całego dnia.
– Że co? – wydukała inteligentnie.
– Mam to wyrazić dosadniej? – Bezceremonialnie wcisnął jej jeden z mieczy w dłonie. – Wydawało mi się, że jaśniej się nie da.
– Chcesz urządzić sobie rozluźniający sparing w ogrodzie? Ze mną? – Teraz to ona popatrzyła na niego jak na wariata.
– Niektórzy mówią, że jest do tego blisko, ale jeszcze nie oszalałem – warknął i lekko pchnął ją w stronę korytarza. – Trzeba coś zrobić, żebyś nie była taka całkiem bezbronna. Chyba że chcesz. W naszym towarzystwie całkiem szybko staniesz się damą w opałach. Idziesz czy nie?
– Ej, zaczekaj! – Wyrwała się, choć najprostsze to nie było. – Może się najpierw przebiorę, co?
Przez chwilę wyglądał tak, jakby zamierzał powiedzieć coś, co mogło przyjść do głowy jedynie staremu jak oba światy facetowi, lecz powstrzymał się w ostatnim momencie. Jedynym śladem pozostał błysk w jasnych oczach.
– Tylko się pospiesz. Jeśli zajmie ci to dłużej niż pięć minut...
Szerokim zamachem zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Cóż, podobno faceci bardziej kochają zołzy, czyż nie?
***
Pomysł ani trochę jej się nie podobał. O nie, nie było żadnej opcji, by beztroski sparing z Markiem von Lahmanem mógł skończyć się dobrze.
Owszem, Leah trenowała szermierkę od prawie ośmiu lat. Nie uważała się za najlepszą, zawsze brakowało jej siły i kondycji, ale też nie mogła powiedzieć, jakoby była zupełnym beztalenciem. Tylko że... Mark był silny, Mark miał co najmniej kilkaset lat doświadczenia, Mark był złośliwy i przede wszystkim nie sprawiał wrażenia takiego, co by ją lubił chociaż w jednym procencie. Już czuła siniaki i otarcia, już głowa i serce bolały od docinków... już poczucie własnej wartości skomlało żałośnie na podłodze, podeptane i zhańbione.
To nie tak, że Leah zawsze chciała być najlepsza. Wręcz przeciwnie! Doskonale wiedziała z własnego doświadczenia, że nie miała kompletnie żadnego szacunku do mężczyzn, którzy okazywali się od niej w czymkolwiek gorsi. Prawdopodobnie gdyby udało jej się rozbroić Marka w pierwszej wymianie ciosów nie poczułaby satysfakcji, a... błyskawicznie się odkochała. Tak, zdecydowanie.
Chociaż może i wyszłoby mi to na dobre, pomyślała gorzko.
Ta. Tylko że bycie gorszą, a poniżoną to dwie zupełnie różne kwestie.
Nie wiedziała, jakim cudem zdołała przegapić drzwi na końcu korytarza, czyli jakby nie patrzeć – znajdujące się tuż obok jej pokoju. Owszem, nie były może szczególnie okazałe, kolorem mało wyróżniające na tle ściany, a i w tym miejscu mrok zdawał się kumulować, jakby chcąc przysłonić je przed wzrokiem postronnych, ale wystarczyło jedno spojrzenie skierowane w odpowiednią stronę, by je zauważyć. Nie były przecież całkowicie niewidoczne! Była skłonna przysiąc, że w tym miejscu już nic nie ma – że ślepa ściana jest granicą domu. A tu proszę...
To było wejście do jednej z wież. Wąskie, kręte schody kryły się niemal w całkowitym mroku, przez małe okna w kształcie smukłego rąbu wpadało niewiele światła, głównie przez równomiernie oblepiający ich taflę brud. W powietrzu unosiły się duszące drobinki, lecz drewno samych stopni wyglądało na zadbane, błyszczące, wypolerowane i intensywnie pachnące pastą do podłóg. Gołe kamienne ściany, jakby chcąc temu zaprzeczyć, w wielu miejscach znaczyły czarne zacieki, do złudzenia przypominające ślady po pożarze. W całym domu widziała ich już wiele, nie stanowiło to więc żadnego zdziwienia, lecz... dopiero teraz zdała sobie sprawę z innej rzeczy.
Choć cała posiadłość trąciła zaniedbaniem, a kurz zalegał gdzieniegdzie kilkumilimetrową warstwą jak puchaty dywan, nigdzie nie widziała pajęczyn. Ani ich najmniejszego śladu, jakby pająki odruchowo omijały to miejsce. Dlaczego? Nie mogła powiedzieć, by jakoś szczególnie jej to przeszkadzało – pająków nienawidziła z całego serca – ale taki zupełny ich brak również wydawał się podejrzany. Może któryś z mieszkańców przepędzał je magią? Tylko z jakiego powodu? Nie chciało jej się wierzyć, że któryś z tych oszałamiająco potężnych mężczyzn mógłby się bać czegoś takiego, jak pająk. Chcąc nie chcąc wyobraziła sobie wytatuowanego runami Lokiego, z piskiem wskakującego na najbliższy mebel na widok podążającego w jego stronę malutkiego stawonoga.
Myśl była tak absurdalna, że aż parsknęła się śmiechem. Stojący już na schodach Mark posłał jej pytające spojrzenie, lecz zbagatelizowała je tylko machnięciem dłoni.
Stopnie upiornie trzeszczały. Miała nadzieję, że nikomu nie zachce się używać ich akurat w nocy – przy czymś takim słyszalnym zza ściany z pewnością nie dało się spać.
W ścianie pojawiły się stare, lecz całkiem solidne drzwi. Mark pchnął je mocno, wyszedł na zewnątrz. Wpadające do środka słoneczne światło okazało się niemal zabójcze dla przyzwyczajonych do półmroku oczu, lecz wyvern nie sprawiał wrażenia takiego, który by się tym przejmował.
Leah zawahała się, zanim podążyła za nim. Schody ciągnęły się jeszcze w dół, prowadząc zapewne do piwnicy. Podziemia od zawsze ją fascynowały. Czuła zapach mokrego kamienia i lekki powiew chłodniejszego powietrza na odsłoniętej skórze przedramion. Już kilka stopni niżej mrok obejmował stopnie w całkowite władanie, przez co wyglądały zupełnie jak odcięte.
– Idziesz? – warknął Mark. Szybko otrząsnęła się z wrażenia magnetycznego przyciągania i posłusznie wyszła na zewnątrz. Drzwi trzasnęły, odcinając ją od fascynacji.
Okazało się, że ogród widziany z bliska różnił się nieco od tego, który mogła obserwować przez okno swojej sypialni. O ile w blasku księżyca wydawał się eteryczny, nierzeczywisty, tajemniczy i nieco przerażający, o tyle w ostrych promieniach wygrywającego walkę z chmurami słońca można było dostrzec więcej szczegółów, które sprawiały, że jeszcze mocniej przypominał coś smutnego, zaniedbanego... i zniszczonego. Kiedyś z pewnością musiał budzić spore wrażenie – może i nie był największy, lecz wyglądał na zaplanowany w najdrobniejszym szczególe. Kamienne alejki obsadzone okazałymi krzewami róż rozchodziły się koncentrycznie od serca, którym bez wątpienia był eliptyczny plac z ozdobną fontanną. Z pewnością w czasach swojej świetności miejsce musiało być niezwykłe, przesiąknięte zapachem kwiatów i ciszą, przerywaną jedynie cichym szmerem wody, lecz teraz... krzewy wybujały tak, że sięgały sporo powyżej głowy Lei, kolczaste pędy wiły się po ścieżkach, jakby sięgając rozpaczliwie po coś niewidocznego. Spomiędzy omszałych już nieregularnych kamieni ścieżki wyrastały kępki soczyście zielonej trawy i listki rozmaitych chwastów. Fontanna porosła mchem, jej rzeźbiona misa pękła w kilku miejscach, sam szczyt, na którym nadal widać było pozostałości potłuczonej wieki temu rzeźby, upodobało sobie młode drzewko, pomimo nie najlepszych warunków mocno trzymające się życia silnymi, powykręcanymi korzonkami.
Cały ogród, co najlepiej było widać z okien na piętrze, podobnie jak znajdujący się w jego środku placyk miał kształt elipsy. Praktycznie od razu za miejscem, w którym przebiegała jego granica, z ziemi wyrastały stare modrzewie, między którymi panował pachnący żywicą mrok. Delikatny wiatr gwizdał w ich gałęziach, pozostając jedynym dźwiękiem w promieniu wielu metrów. Żadnego ulicznego szumu, odgłosów ludzkiego życia... ale brakowało też śpiewu ptaków.
Teren wokół Nocnego Dworu nie był wielki. Choć wiele razy widziała ogromne połacie terenu otaczające podobne rezydencje, tutaj bez problemu dostrzegała podniszczony kamienny mur, gdziekolwiek się nie obejrzała. Ale po co większa działka, skoro i tak nikt oprócz mieszkańców nie odważał się zapuścić do otaczającego wszystko lasu? Choć drzewa zawsze ją fascynowały, choć czuła się między nimi wspaniale i uwielbiała je całym sercem, czuła przeszywające ciało dreszcze na myśl o tym, że mogłaby się między nie zanurzyć. Owszem, gdy szła drogą prowadzącą do domu, czuła, że nic jej nie grozi, lecz... co innego podążać wytyczoną ścieżką, a bezpodstawnie deptać leśną ziemię. Choć naturalnym środowiskiem siedzącego w niej wilka, którego potrzebował do tego, by funkcjonować, były lasy, tak ten jeden budził w nim trwogę, ale i... szacunek. Wilk traktował to miejsce niemal jak święte. A skoro uczucia wilka były uczuciami Lei...
Las należało poznać. Ale zanim się to zrobi, lepiej trzymać się przestrzeni wytyczonej murem.
– Nie odpływaj nam tu, mała. – Mark wręczył jej jeden z mieczy. – Rozgrzewaj się.
– Tak, o panie mój i władco – syknęła pod nosem.
Nie miał prawa tego usłyszeć. Ale oczywiście usłyszał. Na szczęście nie skomentował tego i sam wziął się za ćwiczenia.
Choć wolała skupić się na własnych stawach, mając cichą nadzieję, że jeśli rozrusza je odpowiednio, nie nabawi się aż tylu kontuzji, nie przeszkadzało jej to w spoglądaniu kątem oka na wyverna. Pamiętała o rozmowie podczas śniadania, pamiętała o dość zaskakującym fakcie – sto dziesięć kilogramów, tak? I złośliwie wycedzone przez Allana „grubas"? Gdyby Mark posiadał więcej niż trochę tkanki tłuszczowej w kilku miejscach, z pewnością walka mogła okazać się znacznie prostsza, prawda? Niestety – im dłużej patrzyła, tym mocniej upewniała się, że facet składał się z samych mięśni. Może nie jakoś przesadnie zarysowanych – w niczym nie przypominał plastikowych mięśniaczków z reklam klubów sportowych, do ciężarowca też było mu daleko, lecz...
To był po prostu kawał chłopa. Kawał chłopa wspomagany nadludzką siłą, szybkością i wytrzymałością najpotężniejszej Istoty obu światów – wyverna. Kawał chłopa, który złamałby ją sobie na kolanie i nawet się nie zasapał...
Leah nawet jak na kobietę była niska, chuda i słaba. I z każdą chwilą była bardziej pewna, że dzisiejszego sparingu nie przeżyje.
– Już się napatrzyłaś?
Podskoczyła, speszyła się nieco, lecz nie dała niczego po sobie poznać.
– Oceniam swoje szanse na przeżycie – burknęła niezbyt sympatycznie. Sięgnęła po pochwę z mieczem.
– I jakie wnioski? – W jego głosie pojawiła się nuta rozbawienia, w kącikach ust zamajaczył uśmiech. Właśnie kręcił długim mieczem ósemki, jakby trzymał zeschnięty patyk. Zupełnie nie widać było, by ciężar broni robił na nim jakiekolwiek wrażenie.
– Może zostanę waszą pokojówką, zamiast się w to bawić, co? – Posłała mu błagalne spojrzenie.
Nie czekając na odpowiedź, wyciągnęła długi miecz z pochwy. Zważyła go w dłoniach, z zaciekawieniem przesunęła palcem po klindze.
– Przecież on jest ostry! – zaprotestowała.
– Mój też. – Spiczasty kieł błysnął w drapieżnym uśmiechu. – A czy to ważne?
– Mamy ćwiczyć, czy się pozabijać?!
– Ja umiem nad bronią panować. A jeśli oberwę... Na wyvernach wszystko goi się jak na psie. Wystarczy, że mam to. – Podrzucił miecz, od niechcenia złapał go drugą ręką. Pustą dłonią pokazał jej krótko zwykłą plastikową zapalniczkę. – Lekcję uznam za zaliczoną, jeśli trafisz mnie przynajmniej raz. I nie złamiesz się pod ciężarem miecza... – Skrzywił się nieco, gdy wykonała na próbę cięcie w powietrze przed sobą.
– Wypraszam sobie! – warknęła. – Ćwiczę szermierkę od ośmiu lat, umiem walczyć szablą, szpadą i rapierem...
– Ale miecza nigdy nie miałaś w dłoniach. To widać. – Uniósł jedną brew.
– Miałam! – zaprotestowała. Poczuła się jak mała dziewczynka.
– Nie liczy się. Ten trzymasz jak szablę. To miecz długi. Wypadnie ci z dłoni przy przyjęciu najlżejszego ataku na zasłonę.
– Ale przecież ogólne zasady...
– Miecz długi to nie szabla – uciął. – Nie wiem, czego nauczyłby cię człowiek. Gdybyś stanęła w tej sytuacji przed wyvernem, dla zabawy wyrwałby ci broń z dłoni gołą ręką. I złamał na kolanie, gdyby był mniej uprzejmy.
– To jak mam go niby trzymać? – Z każdą chwilą miała mocniejszą ochotę na strzelenie typowego babskiego focha.
– Weź ten kciuk. – Zanim zdążyła zareagować, dźgnął sztychem swojego miecza w jej ułożony na rękojeści palec. Nie skaleczył jej, ale i tak poczuła nieprzyjemne ukłucie. – Sportowy chwyt może i umożliwia ci pracę nadgarstkiem, ale to jest miecz. Wywichniesz go sobie sama, jeśli będziesz mieć pecha. Druga dłoń na głowicy, nie rękojeści.
– Ale...
– Tak, wiem, ludzie różnie uczą. – Westchnął ciężko, powoli tracąc cierpliwość. – Ale wyverny walczą dźwigniami. Nie wiem, jak to wyjdzie u ciebie, możesz mieć zbyt słabe przedramiona, ale spróbujmy. Najwyżej jako pracę domową dostaniesz pięćdziesiąt rodzajów pompek do wypróbowania.
– Jezu... – zaskamlała. Posłusznie przesunęła prawą dłoń na chłodną głowicę. Gdy większość ciężaru znalazła się w lewej ręce, jeszcze mocniej go odczuła. Pocieszała się jedynie tym, że broń, choć nieco już zniszczona, była świetnie wyważona.
– Stań nieco mniej bokiem. Ale broń mocniej w lewo, by chronić bok. Wielu jest takich, którzy z czystej złośliwości będą wykorzystywać to, że nie trzymasz zasłony trzeciej. Szablą walczyłaś, więc wiesz, o co chodzi. – Odsunął się kilka kroków, ocenił ją wzrokiem z odległości. – Leworęczna. Dobrze. To ci daje przewagę – mało który przeciwnik się spodziewa. Ale nie licz, że będą równie zaskoczeni jak ludzie. Większość smokonów i prawie wszystkie wyverny są leworęczne, więc mieszkańcy Drugiego Świata raczej wiedzą, jak sobie z tym radzić. – Jeszcze raz zakręcił ósemkę swoim mieczem. – No, ujdzie. Traf mnie.
Nie przybrał postawy. Ot stał sobie tak po prostu, prawą rękę trzymając w kieszeni. Trzymał długi miecz jedynie lewą, silniejszą dłonią, lecz wciąż nie tak, by jej zagrażać. Wciąż kręcił nim od niechcenia, niedbale wręcz, nieraz obracając rękojeść samymi palcami. To taki właśnie moment postanowiła wykorzystać – gdy chwyt był jak najmniej pewny. Rzuciła się szybkim atakiem wprzód, wyrzuciła broń raczej słabym, lecz krótkim i błyskawicznym ruchem samych przedramion.
Stal sfatygowanego wyverniego miecza tylko błysnęła. Cięcie było jak mgnienie, wykonane jedynie nadgarstkiem i urozmaicone pobłażliwym wyrazem twarzy. Dłoń półdemonicy przeszył ból, broń wyślizgnęła się z palców i upadła kilka kroków dalej. Krzyknęła z zaskoczenia, odskoczyła, lecz zbyt wolno – już miała sztych w okolicy gardła.
– Poważnie? – Mark wyglądał na tak samo znudzonego jak przed chwilą. – I już?
– Co zrobiłam źle? – spytała pokornie, przełykając dumę. Potarła dłoń, podniosła miecz.
– Życia by mi nie starczyło, gdybym miał ci wszystko opisać. – Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, odpalił jednego pstryknięciem palców. – To chyba mówi samo za siebie.
– To znaczy, że za wolno?
– Między innymi. – Zaciągnął się głęboko. – Ogólnie jakoś tak... pokracznie. Brakuje ci siły, tak jak myślałem. Dopóki czegoś z tym nie zrobisz, raczej nie będzie lepiej. No, jeszcze raz. Tracę nadzieję, że mnie trafisz, zmuś mnie więc przynajmniej do tego, bym przestał jarać. – Zaśmiał się sucho.
– Chyba już lepszy skutek by miało, gdybym puściła ci jakiś film o raku płuc...
– Proszę bardzo. Jeśli tylko zrobisz to odpowiednio szybko.
Zacisnęła zęby, jeszcze raz podniosła ciężki miecz. Okrążyłam wyverna, ostrożnie obeszła z każdej strony, wreszcie zdecydowała się na natarcie na jego prawy bok.
Chciał obronić się tak samo jak wcześniej – przesunął się, by wciąż trzymać ją centralnie przed sobą, mignęła wprawiona w ruch stal, lecz tym razem była na to przygotowana. Zdołała wyminąć klingę przejściem do zwodu – tym razem pchnięciem w pierś. Już była tak blisko...
Miecz wyverna jak szpada związał jej klingę i zamarł w okolicy serca. Jeszcze jeden krok, a sama by się na niego nadziała.
– Dziewczyno, to ja nawet kawę dam radę sobie zrobić, zanim twój miecz pojawi się na tyle blisko, bym musiał cokolwiek z nim...
– Dobrze, już wiemy, że jestem wolna! – wycedziła. – Co mam z tym zrobić?
– Zmienić? – Uniósł jedną brew.
– Nauczyciel stulecia – jęknęła. – Jeszcze jakieś wspaniałe rady?
– Twierdziłaś, że ćwiczysz szermierkę od ośmiu lat, więc traktuję cię jak raczej zaawansowaną. Mam to zmienić? Możemy zacząć od prostszych rzeczy.
– Wszystko mi jedno, czy to zmienisz – ja chcę, żebyś mi wreszcie powiedział, co robię źle! Co to jest, trening szermierki, czy filozofii? Wyznajesz jakąś zasadę rodzaju „dopiero gdy sam zauważysz swoje błędy, dasz radę je naprawić"?! Do mnie to nie trafia, do cholery!
– Traktowałem cię tak, jak sama chcesz być traktowana. Na tym poziomie powinnaś zauważać błędy. Zwłaszcza że dwa razy popełniłaś ten sam...
– Ale nie zauważam, okej? Nie wiem, może jakaś głupia jestem. Ale, jak sam zauważyłeś, z mieczem za dużo doświadczenia nie mam. Nie mam bladego pojęcia, co robię źle, i mieć nie będę. – Powoli trafiał ją szlag.
– Dobra, dobra. – Rozdeptał niedopałek, sięgnął po kolejnego papierosa. – Pracujemy od początku. Niech ci będzie.
– Jaki łaskawy! – sarknęła, lecz umilkła, natrafiwszy na stalowe spojrzenie.
– Zbyt mocno zaciskasz palce. Wbrew pozorom, jeśli napniesz mięśnie, twoje ruchy będą znacznie wolniejsze. Bo walczysz wtedy właściwie sama ze sobą. Przed samym rozpoczęciem natarcia spinasz się jeszcze mocniej, przez co wychodzi ci z tego całkiem zabawny przyruch. Jeśli będziesz walczyła z wyvernem, który to zauważy, otrzymasz pchnięcie ponad metrowym kawałkiem stali między oczy zanim rozpoczniesz wypad. Wszystko pewnie przez brak siły fizycznej. I nie rób tak długich wypadów, jeśli walczysz z kimś o nadludzkim refleksie. Ja spokojnie mógłbym wykorzystać moment, gdy jesteś w powietrzu, by rzucić cię na ziemię pchnięciem wolnej dłoni.
– A jest coś, co zrobiłam dobrze? – spytała żałośnie.
Wyvern milczał przez chwilę.
– Nie poddałaś się.
– Zajebiście...!
– Tylko mi się tu nie maż, co? – Wywrócił oczami. – To może coś innego. Zasłona-odpowiedź. To chyba znasz z treningów szabli. Ja atakuję, ty się bronisz i odpowiadasz, ja się bronię i odpowiadam... Nic skomplikowanego.
– Mógłbyś przynajmniej przestać palić?
– Podtrzymuję, że masz mnie do tego zmusić.
Wymiana ciosów była prosta, zwłaszcza że tutaj chodziło o dopracowywanie ruchów i przyzwyczajanie się do broni, a nie szybkość. Widziała w nienaturalnie jasnych oczach coś na kształt uznania, gdy przyjmowała kolejne zasłony, lecz ta dająca nieco nadziei iskra zniknęła definitywnie, gdy zaczęła się męczyć. Fakt, nie zajęło to wiele czasu, by mięśnie rąk zaczęły płonąć z bólu, a ciosy stały się bardziej chaotyczne i niedokładne, ale i tak sama miała wrażenie, że wcale nie było najgorzej...
Cóż, nie dla Marka.
– Dobra. – Zatrzymał się w pewnym momencie, odetchnął głęboko, jakby jedynie ostatkiem sił powstrzymywał się od tego, by nie wybuchnąć. – Nie powalasz, ale może spróbujesz jeszcze raz czegoś trudniejszego?
Jęknęła cicho, opuściła miecz, oparła się na nim na tyle, na ile mogła nie ryzykując, że ostrze się złamie. Czuła się okropnie. Bolał kręgosłup. Piekły przeciążone mięśnie dłoni. W głowie się kręciło, i tak zawsze bijące za szybko serce sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało wybuchnąć, pot lał się ciurkiem między łopatkami. Płuca skurczyły się nagle, nie były w stanie dostarczyć tyle tlenu, ile mogła potrzebować.
I co? I on naprawdę myślał, że mogła się jeszcze do czegokolwiek nadać?
Zaraz. Nie myślał tak.
Sporym zaskoczeniem było to, że po dłuższej chwili się rozluźnił i odstąpił na kilka kroków, pozwalając, by odpoczęła. Nie potrafiła nic wyczytać z jasnoszarych oczu, przy określaniu, co czuł względem niej i tego, że musiał ją uczyć, mogła jedynie błądzić po omacku, ale... ale miała dobrą chwilę, by zauważyć parę innych rzeczy.
Był inny niż te cztery lata temu. Choć z pewnością mogłaby zwalić podobne odczucia na karb tego, jak sama się zmieniła i jak dużo czasu dzieliło ją od tamtych chwil – i ile razy wyobrażała go sobie, przez co obraz w pamięci mógł się mocno zniekształcić – coś w głębi podpowiadało jej, że zmiany są prawdziwe. Może nie jasne i konkretne, bo w gruncie rzeczy ciężko je było choćby określić słowami, tak ulotne się zdawały, ale... tamten Mark był złośliwym, niecierpliwym wyvernem, który niekoniecznie potrafił radzić sobie ze sobą samym. Był niespokojny, maskował się złośliwością i wystarczało niewiele, by wytrącić go z równowagi. To był ktoś, kto sam celowo podsunął jej Wielką Przepowiednię do przeanalizowania i chciał ją zabić, gdy wysnuła odpowiednie wnioski i wprost nazwała go Antykreatorem.
Właśnie. To był Antykreator. Ale Antykreator niepewny, niepogodzony ze sobą, nierozumiejący do końca swojej roli, skrywający w sobie mrok i tysiące emocji, do których nie chciał dopuścić nikogo. Owszem, siła wciąż gdzieś tam w nim drzemała – Leah bez trudu doszła również do tego, że kryzys musiał być chwilowy, dzięki czemu nie zdążył pochłonąć go całkowicie powodzią szaleństwa, ale...
Teraz miała przed sobą Antykreatora silnego, potężnego. Rozsądniejszego, być może dojrzalszego, choć czym dla niego było marnych kilka lat, skoro istniał od powstania świata? To był Antykreator, który doskonale wiedział, po co istnieje i jaka jest jego rola w mechanizmie wszechrzeczy. To był Antykreator, którego należało obawiać się przez samą aurę, jaką wokół siebie roztaczał...
Choć przez ostatnie chwile mocniej skupiała się na swoim własnym ciele, miała wiele okazji, by przyjrzeć się technice wyverna. A zdecydowanie było na co popatrzeć... Widziała wielu mężczyzn z bronią – czy to na szermierce, czy w telewizji. Nigdy jednak jeszcze nie spotkała się z kimś, kto sprawiał wrażenie z mieczem zrośniętego. Wszystkie jego ruchy były płynne, doskonale wyważone, jak elementy skomplikowanego tańca, na którego ćwiczenie najlepszy człowiek zmarnowałby całe życie, a i tak nie miałby prawa tytułować się dość dobrym. To były ruchy kogoś, kto był w walce pewny siebie, kto nie wierzył w to, by gdziekolwiek na świecie znalazł się ktoś, kto byłby w stanie rzucić mu realne wyzwanie. I prawdopodobnie miał rację. Bo jak można mierzyć się z wojownikiem, który operuje ostrzem od zarania dziejów?
Ten cholerny miecz... Nieco odrapana, trochę zmętniała broń, od której czuła coś, czego nie potrafiła dokładnie określić, ale co nie pozwalało na rozluźnienie napinających się z lęku mięśni karku, mógł być nawet tym słynnym mieczem z Wielkiej Przepowiedni.
Bała się. Ale jednocześnie kochała go tak mocno, że to aż bolało.
Nigdy nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia. Zawsze uważała ją za wymysł, źle zinterpretowane zauroczenie, wysyp hormonów na widok osoby, której fizyczność miała w sobie coś pociągającego. Ba! Nigdy nawet nie wierzyła w to, że miłość może być tak mocna, by była w stanie przyćmić zdrowy rozsądek i ostrzeżenia podsyłane przez ostre wilcze zmysły. Miłość czysta, bezwarunkowa... niemożliwa do zerwania pomimo próby czasu. Nie miała pojęcia, co byłoby w stanie tym uczuciem zachwiać. Było ogromne, wręcz niezmierzone, oślepiające...
I niechciane. Tylko co mogła na to poradzić? Wiele razy próbowała je w sobie stłumić. Tylko co z tego? Mogła flirtować z innymi. Mogła wchodzić w związki. Podobali jej się mężczyźni, lecz za każdym razem, gdy próbowała się do któregoś zbliżyć, wiedziała, że nigdy nie przestanie marzyć o Marku von Lahmanie. Zawsze będzie miała go przed oczami, gdy przyjdzie do analizowania cech ewentualnych partnerów. Zawsze będzie go z nimi porównywać... Bo zakochała się na amen.
W Antykreatorze. Istocie przedwiecznej. Prawdopodobnie niezdolnej do okazywania pozytywnych uczuć. Prawdopodobnie okrutnej. Prawdopodobnie czerpiącej przyjemność z cudzego cierpienia.
Może naprawdę była beznadziejna. Może zupełnie nie miała nosa do mężczyzn, a już zwłaszcza instynktu samozachowawczego. Ale jeśli coś w tym było?
Mark pojawił się w jej mieście, by znaleźć źródło pleniącego się w nim zła. By jako wyvern określić je, wygrzebać spod chorującej ziemi i przepędzić raz na zawsze. Podczas wszystkich tych wypadków, gdy to musieli współpracować – gdy wyrywała się na ochotnika ilekroć tylko mogła, by zwrócić na siebie jego uwagę – nie widziała go w skórze wyverna. Wiele razy dał jej do zrozumienia, że jest z nim coś nie tak, że jest inny nawet na tle swoich pobratymców, wyrecytował jej Wielką Przepowiednię łącznie z wersetami, które podobno już wieki temu zostały zapomniane i wprost powiedział, że to w niej powinna szukać odpowiedzi. A gdy w dniu, gdy miał z miasta zniknąć, postanowiła do niego przyjść i pochwalić się tym, co zdołała zrozumieć... No cóż. Wprost nazwała go Antykratorem.
Ale nie tylko.
Do dzisiaj nie wiedziała, dlaczego wypowiedziała te słowa i do dzisiaj nie potrafiła uchwycić ich dokładnego sensu. Po prostu w jednej sekundzie pojawiły się w jej głowie i wiedziała, że on musi je usłyszeć. Musi, bo inaczej może stać się coś strasznego...
...bo jemu stanie się coś strasznego!
„Nie bój się świata, Antykreatorze. To świat powinien bać się ciebie". Niby nic. Niby wypowiedziane cichym, spokojnym tonem, który z tak dużej odległości dla zwykłego człowieka powinien być ledwo słyszalnym...
Nie widziała zwierzęcej postaci wyverna. Właśnie do tamtej chwili.
Wciąż miała przed oczami to, jak się zatrzymał. Jak silne mięśnie pleców poruszyły się pod podkoszulkiem, jak dłonie zacisnęły się w pięści. Jak w szarych oczach pojawił się ogień...
I jak ogromne czarne skrzydła przecięły nocne powietrze, jak białe kły, z których każdy miał długość jej przedramienia, błyskają podczas wstrząsającego ziemią ryku, jak między nimi pojawiają się pierwsze różnobarwne płomienie, jak potworne szpony sięgają w jej stronę...
A jednak nawet po tym nie była w stanie przestać go kochać.
– Odpoczęłaś już?
Zadane zniecierpliwionym tonem pytanie szybko wyrwało ją z zamyślenia. Nie dając nic po sobie poznać, uniosła miecz i ponownie ustawiła się odpowiednio, choć jej ciało protestowało przed tym jak mogło.
Błysnął kolejny zapalany papieros.
– Traf mnie, mała.
A żebyś wiedział, że cię trafię, Antykreatorze, wycedziła w myślach.
I tym razem naprawdę miała nadzieję pokazać, że jest czegoś warta.
Zaczęła właściwie tak jak zwykle. Ruszyła tak, jakby chciała zamknąć wyverna w okręgu od prawej strony. Lekko poruszyła dłońmi, sprawdzając, czy zareaguje na tak drobny ruch, czy nie uzna go za zagrożenie. Nie zareagował. Po prostu ruszył za nią, nie dając się zajść od tyłu, rozluźniony i zupełnie spokojny.
Szybki wypad z cięciem na nieuzbrojony prawy bok. Skok do przodu pod pozorem rzucenia się typowym rzutem szermierczym. Mark zachował się jak typowy agresywny przeciwnik – nie zamierzał się cofać, lecz również zrobił krok wprzód, by przejść do pojedynku wręcz, w którym miała nie mieć kompletnie żadnych szans...
To, że w początkowej fazie rzutu upuściła miecz zdezorientowało go, ale nie na tyle, by się zawahał. Uniósł już lewą rękę tak, by móc uderzyć głowicą miecza w jej głowę, prawa już sięgała, by ją złapać... a wtedy ona przemieniła się w wilka.
Wreszcie udało jej się go zaskoczyć. Zatrzymał się gwałtownie, poleciał w tył, pchnięty ogromnym ciężarem. Już sięgała wielkimi zębiskami do jego gardła, już prawie go miała...
Nie miała pojęcia, jak to się stało. Świat nagle zawirował, kierunki zwariowały, góra i dół zamieniły się miejscami. Kompletnie nie wiedziała, co się działo, dopóki nieludzko silna dłoń nie złapała jej za luźną skórę na karku i nie wbiła jej łba w rozmiękłą ziemię między wybujałymi paprociami. O uwolnieniu się mogła jedynie pomarzyć – obojętnie, jak skrobała ziemię pazurami i jak wiła się w próżnej złości, dłoń pozostawała zupełnie nieporuszona.
– Całkiem nieźle – usłyszała nad sobą. Nawet się nie zasapał, drań! – Pod koniec tak pięknie mi się podłożyłaś, że mogliby o tym piosenki pisać, ale i tak może być. Tylko dlaczego, do cholery, nie wpadłaś na to wcześniej?
– Zaczęło mi już brakować pomysłu. – Stanęła ponownie na nogach, z kwaśną miną otrzepała się z błota. – Po co to wszystko? Przecież i tak nigdy nie będę miała szansy z kimś takim jak ty. Już z człowiekiem jest ciężko. Mam siłę i wytrzymałość normalnej dziewczyny o takich gabarytach. – Wymownie na siebie wskazała. – Metr sześćdziesiąt, czterdzieści trzy kilo. Jak ty to sobie wyobrażasz?
– Nie masz wygrać walki, tylko przeżyć wystarczająco długo, by zdążyła przybyć pomoc – wytłumaczył jak coś oczywistego. – Jeśli kogoś zarżniesz, to tylko pogratulować, ale szczerze wątpię.
– Żeby przeżyć, już na początku zamieniłabym się w wilka.
– To też mówiłem. Nie zabroniłem ci tego, nie? Dlaczego wcześniej na to nie wpadłaś?
Teraz całkowicie oniemiała.
– Mam przez to rozumieć, że przez cały ten czas...
– Masz ćwiczyć walkę, by przeżyć, a nie popisywać się zdolnościami szermierczymi. Myślałem, że to oczywiste.
– Noż ja pierdzielę... – Ukryła twarz w dłoniach.
– Wiesz co, Mark? – Gdzieś za nią rozległ się głos Lokiego. – Beznadziejny z ciebie nauczyciel.
– No co ty nie powiesz? – Kolejny niedopałek zgasł pod podkutym buciorem.
Przedwieczny bez wahania wszedł na placyk, a Leah odetchnęła z ulgą. Sama nie wiedziała, jak to możliwe, przecież rozmawiała z nim przez ledwie kilka minut, ale z całej kompanii to przy nim czuła się najbezpieczniej.
– Zobacz, przecież dziewczynę zaraz zamęczysz! – Rudy spojrzał na nią ze współczuciem, podniósł jej miecz. – Może by tak chwila przerwy, co? Wypadałoby obiad zjeść. I zrobić najpierw. Ja tam chciałem pizzę zamówić, ale kędziorek się upiera, że ty coś upitrasisz. Coś tego nie widzę, no ale mogę dać ci szansę...
– Ta. – Mark zakręcił mieczem na palcach i płynnie schował go do pochwy, którą wcześniej podrzucił sobie w dłonie lekkim kopnięciem. – Wy się opierdalacie, a najstarszy do garów? Żeby się nie okazało, że to twój ostatni obiad będzie. – Zwrócił się w stronę lekko przerażonej Lei. – Szermierki na dzisiaj koniec. Po żarciu szykuj się na coś ekstra. – I odszedł w stronę domu.
– Jezu, on poważnie ma nam gotować? – wydukała dziewczyna, gdy potężny wyvern zniknął we wnętrzu domu.
– Oj, jeszcze sporo zaskoczeń cię czeka, wilczyco. – Loki puścił jej oko. – A teraz chodź, pomożemy mu w kuchni. On tak lubi, gdy ktoś mu chodzi dookoła i pomaga...
Godzinę później, po tym, gdy ledwo przytomna ze zmęczenia przegrała z Lokim kolejną partię „wojny", Mark raczył pojawić się w jadalni.
Z opadniętą szczęką patrzyła, jak znudzony wyvern stawia na stole kryształową wazę z serowym sosem z brokułami i ogromny garnek z makaronem. Nałożyła sobie nieco – bardziej na próbę, niż dla zaspokojenia poważnie kłującego w żołądku głodu – i spróbowała ostrożnie.
– Nie wierzę – stwierdziła wreszcie.
Mężczyzna zamarł w połowie nakładania sobie gigantycznej porcji.
– Musiałeś to zamówić. Robicie mnie w konia, prawda? – Powiodła żałosnym wzrokiem po zebranych.
– Uznałbym, że mnie prowokujesz, ale wszyscy tak reagują za pierwszym razem. – Antykreator wzruszył ramionami. – Bardzo lubię dobrze jeść, więc chcąc nie chcąc musiałem nauczyć się gotować. Te dwie niemoty coś takiego jak urozmaicenie diety przerasta, więc jeśli nie chciałem narażać się na schabowego z kartoflami pięć razy dziennie, to sam musiałem się za to wziąć. Jutro może być gulasz?
– O Boże. Ja tu nie umrę z głodu. Życie jednak jest piękne... – mruknęła pod nosem i bez chwili wahania nałożyła sobie więcej. Zdecydowanie już nie tylko na spróbowanie.
Odpocząć po obiedzie jej nie dali. Choć objedzona do granic możliwości i marząca jedynie o tym, by w spokoju położyć się w jakimś ustronnym miejscu i strawić, Mark nie zamierzał marnować czasu. Po kilku minutach od jedzenia, gdy już zagonił Lokiego do zmywania, uprzejmie pokazał jej wystudiowanym gestem, by ruszyła w stronę drzwi. Jej zdziwienie było jeszcze większe gdy przekonała się, że tym razem Allan rusza z nimi.
– Teraz pokaż, co potrafisz jako wilk. – Mark oparł się plecami o starą fontannę i założył ramiona na szerokiej piersi.
– Ale... – Z wahaniem spojrzała na jednookiego zmiennoskórego. Choć wyglądał na całkowicie spokojnego, wręcz znudzonego, wciąż nie mogła zapomnieć wydarzenia sprzed ledwie kilku godzin, gdy rzucił się na nią z nożem. Choć na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie najnormalniejszego z całego towarzystwa, nie potrafiła mu zaufać. A co dopiero podłożyć się w walce... – A wy nie jesteście przypadkiem braćmi? Ty też musisz być zmiennoskórym? Dlaczego ty nie... – urwała gwałtownie, ujrzawszy coś dziwnego w szarych oczach. Mięśnie szczęki wyverna napięły się ledwo zauważalnie.
– To nieco bardziej skomplikowane – zbagatelizował. – Gdybym ja mógł, to bardzo chętnie porobiłbym za worek treningowy jeszcze parę godzin. Zwłaszcza że twój worek treningowy niezbyt ma co robić.
– Mark chce powiedzieć, że przez to, ile magii w sobie zgromadził dzięki temu, że oprócz mocy Antykreatora zmienili go w wyverna, wrodzone moce zmiennoskórego stały się dla niego nieosiągalne – wytłumaczył cierpliwie Allan. – Może się przemieniać, ale jego to po prostu boli. – Odetchnął, poruszył lekko głową, jakby chcąc rozluźnić zastałe mięśnie karku. – Nie bój się. Już przeprosiłem. Ja nie zrobię ci krzywdy. Ten wariat pewnie by się nie zawahał, jeśli miałoby cię to czegoś nauczyć, ale z mojej strony nie masz się czego obawiać.
Zabrzmiało to tak cholernie miło, że aż zaczęła się jeszcze bardziej bać. Nie chcąc tego po sobie pokazać, przemieniła się szybko w wilka i otrzepała z niewidzialnego kurzu.
Allan chwilę mierzył ją wzrokiem, jakby chciał zapamiętać wszystkie szczegóły. Wreszcie jednak pokręcił głową, odetchnął, powietrze wokół niego zaiskrzyło i stanął przed nią jako czarny wilk. O wiele większy od niej, choć nadal jednooki.
– Walcz z nim. Na razie muszę zobaczyć, co robisz źle. – Mark machnął zachęcająco dłonią. – A ty się jej nie podkładaj, młody, bo żarcia jutro nie dostaniesz.
Allan pokazał mu ostre kły. Widocznie jako zmiennoskóry nie potrafił porozumiewać się telepatycznie.
No cóż. Walka w wilczym wcieleniu nie była czymś, czego się bała. Od trzynastego roku życia należała w końcu do wilczej sfory, w której przez bardzo długi czas była jedyną dziewczyną. Przyjacielskie przepychanki, ale też walka o pozycję były czymś, do czego musiała przywyknąć. Owszem, gdy już miało się w niej swoje ściśle określone miejsce, wataha była wspanialsza, bliższa i bardziej kochana od najwspanialszej rodziny, lecz jeśli nie chciało się wylądować na szarym końcu, należało braciom regularnie pokazywać, ile jest się wartą.
Zmiennoskóry jako pierwszy rzucił się w jej stronę. Zaatakował jak pewny siebie, wielki basior, który wie, że bez trudu powinien zdominować krnąbrnego przeciwnika. I może byłoby to całkiem skuteczne, gdyby nie to, że w końcowej fazie brakło mu najważniejszego: doświadczenia. Gdy już wyciągał się, by złapać znacznie mniejszą czarną wilczycę kłami za luźną skórę na karku i przycisnąć ją do ziemi, ta, zamiast unikać, uciekać czy podejmować uczciwy sparing, przypadła nisko do ziemi. Praktycznie od razu, póki basior nie stracił impetu, odbiła się wszystkimi czterema łapami jednocześnie i dosłownie nurkując pod jego pyskiem, złapała zębami za gardło. Allan warknął wściekle, lecz zachwiał się niebezpiecznie i przewrócił na grzbiet – trafiła go akurat w momencie, gdy opierał się tylko na tylnych łapach. Przetoczyli się po poprzerastanym chwastami bruku, zlewając w bezładną plątaninę zębisk, ostrych pazurów i ciemnego jak nocne niebo futra.
Leah nie spodziewała się, że wygra. Litości, przecież aż tyle doświadczenia nie miała, a Allan w wilczej skórze był znacznie cięższy i silniejszy od niej. Ale satysfakcję miała przeogromną, gdy po tym, jak już wreszcie przyparł ją do ziemi, wpadła nosem w kłąb wyszarpanych mu kłaków.
– Lepiej – ocenił Mark. – Jeszcze raz.
Jeszcze wielokrotnie zdążyła Marka znienawidzić, zanim ostatecznie dał jej spokój późnym wieczorem. Choć z nieba obserwował ją dumnie księżyc w pełni, a jak każdy wilkokrwisty zawsze mocno odczuwała jego wpływ, nie miała sił na to, by włóczyć się całą noc. Jedynym, co jawiło się jako opcja do przyjęcia, było złapanie na kolację przysłowiowego byle czego i dowleczenie się do łóżka, choć gdy dokładniej zastanowiła się nad odległością, jaka dzieliła kuchnię i jej sypialnię, nawet nad tym zastanowiła się dwa razy.
Księżyc w pełni zawsze miał na nią ogromny wpływ. Nie przemieniała się niekontrolowanie pod jego wpływem, jak to było w przypadku wilkołaków, lecz i tak nie mogła powiedzieć, by czuła się komfortowo. Skóra swędziała, w podbrzuszu łaskotało lekko z chęci działania. Instynkt wołał, by zanurzyć się między drzewami, by poczuć chłodny wiatr w sierści, by móc zaciągnąć się zapachem nocy i oddać jej we władanie. Uwielbiała pełnię. Uwielbiała beztroskie, przepełnione mocą noce, podczas których mogła przebywać ze swoim stadem. Ale nie wtedy, gdy każdy najdrobniejszy mięsień (również te, o których istnieniu nigdy nie miała pojęcia i których nie widziała na żadnym modelu anatomicznym) wołał cienkim głosikiem o pomstę do nieba. Nie miała pojęcia, jak się położyć tak, by nic jej nie bolało, a co tu dopiero mówić o chodzeniu. Zwłaszcza w ciele wilka. Po zimnym, nieprzyjaznym lesie, od którego nocą wiało grozą jeszcze większą, niż za dnia.
Nie dzisiaj. Przecież będzie jeszcze wiele pełni do przeżycia, prawda?
A choć pełnia zawsze zwiastowała bezsenną noc, tym razem nie przejęła się nawet tym. Bo przecież leżenie w łóżku i patrzenie w ścianę i tak jest lepsze niż ruszanie się.
A więc leżała. Myślała. Odpływała. Pozwalała, by obrazy w głowie stawały się coraz bardziej chaotyczne i niejasne i rozkoszowała się tym. Koło północy zdołała nawet popaść w stan silniejszej nieświadomości, zwiastujący rychłe nadejście upragnionego snu. Poddawała mu się, czerpała korzyści, regenerowała siły...
...do czasu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top