Epeisodion V: W mojej najszaleńszej godzinie
Poor dreamer, waking brings no comfort
Od początku swojej egzystencji, odkąd tylko zyskała samoświadomość wystarczającą na odbieranie świata wokół z zadowalającym rezultatem, Leah wiedziała, że nigdy nie będzie normalna.
Zaczęło się właściwie niewinnie i prozaicznie, bo od dziecięcej ignorancji. Zawsze pozostawała tą na uboczu, choć nigdy nie potrafiła powiedzieć, co takiego sprawiało, że dzieci nie dostrzegają jej istnienia. Starała się, marzyła o tym, by móc bawić się z innymi dziewczynkami, którym zawsze tak bardzo zazdrościła, lecz nigdy tak się nie stało. Z nią nikt nie chciał siedzieć nawet przy jednym stoliku... Ciągnęło się to przez szkołę, prześladowało, nie chciało odpuścić, urozmaicone dodatkowym czynnikiem: poczuciem beznadziei. Bo Leah nigdy nie czuła się w szkole dobrze, a jedynym słowem, jakie odzwierciedlało jej stosunek do obowiązku, było „nienawiść". Czysta, dusząca, wyniszczająca, najczarniejsza, doprowadzająca do bezsilnej złości, zaciskania dłoni w pięści do bólu i nieprzespanych nocy, wilgotnych od wsiąkających w poduszkę łez. Sama często nie potrafiła wytłumaczyć, o co dokładnie chodzi, dlaczego to wszystko budzi w niej aż takie emocje. Owszem, potrafiła przebąkiwać coś o marnowaniu czasu na uczenie się rzeczy, jakie nigdy się jej do niczego nie przydadzą, o chamstwie nauczycieli, o głupocie i emocjonalnym niedorozwinięciu rówieśników. Zawsze była inna – dojrzalsza i wrażliwsza – a więc i mocniej bolało ją to wszystko, na co inni nie zwróciliby uwagi. I to była szczera prawda. Ale żeby to wykańczało aż do tego stopnia? Wszyscy wiedzieli, że kryje się za tym coś więcej. I Leah być może też wiedziała, choć długo nie chciała przyznać tego przed samą sobą.
Tym czymś był strach przed normalnością.
Leah zawsze miała bardzo dobre życie. Kochający rodzice, spełnianie wszystkich zachcianek, możliwość rozwijania zainteresowań – kompletna sielanka, której zazdrościli jej wszyscy. I nie mogli wyjść z podziwu, że ona tego nie dostrzega, że nie docenia tego, co ma na wyciągnięcie ręki, pogrążając się coraz bardziej w tęsknocie za czymś nieuchwytnym i bliżej niesprecyzowanym.
Tylko że ona wiedziała, że normalność nie jest dla niej. Podczas gdy wszyscy wokół marzyli o studiach, dobrej pracy, przysłowiowym domu z białym płotem, dzieciach i spokojnej przyszłości, ona wciąż poszukiwała czegoś więcej.
Tak to właśnie nazywała – coś więcej. Nie umiała tego celu sprecyzować, nie potrafiła podać nawet jego zbliżonego zarysu, lecz mogła bez trudu wyłowić część jego składowych. I tym elementom swojego czegoś więcej poświęciła się w całości.
Ale było coś jeszcze. Leah miała pecha.
Przez pierwszych szesnaście lat swojego życia Leah była pewna, że jest wilkołakiem. Owszem, małym i słabym. Tak – niecodzienny, idealnie czarny kolor futra mógł zastanawiać, ale przecież odziedziczyła to po dziadku, nie było w tym więc niczego niepokojącego. Ale gdy pewnego dnia wszystko runęło za sprawą białego wilka, który znikąd pojawił się w mieście...
Nigdy nie chciała mieć brata. Tym bardziej starszego. Ale co mogła poradzić na to, że nie mogła bez niego żyć?
Najgorsze z tego wszystkiego było jednak to, że Leah była zakochana. Dziką, pierwotną, żywiołową wilczą miłością. Miłością jedyną na całe życie, tak ogromną, że to aż bolało. Miłością utrudniającą funkcjonowanie, lęgnącą się w przełyku ciężką, niemożliwą do przełknięcia gulą, rozlewającą pod żebrami bolesnym, śmiertelnym kłuciem, ucinającą oddech, odbierającą siły i zdrowe zmysły...
Nie istniały żadne podania traktujące o tym, jakoby półdemony, od których w rzeczywistości się wywodziła, były skazane na odnajdywanie jedynego partnera na całe życie. Tak, kochały o wiele mocniej, niż ludzie, ale nigdzie nie wspomniano, by przybierało to wręcz formę choroby, czegoś, z czym nie da się żyć, jeśli nie zostanie odwzajemnione. Ale jak to w takim razie wyjaśnić? Czy to z nią było coś nie tak, że nie potrafiła poradzić sobie z odrzuceniem sprzed wielu lat, nie potrafiła zacząć normalnie żyć?
Leah kochała. I nie była pewna, czy jej ukochany tak naprawdę istnieje, czy był jedynie jednym ze zbyt wyrazistych snów, które dręczyły ją każdej nocy.
Nie umiała o nim zapomnieć. Były chwile, gdy starała się nie myśleć, i wychodziło jej to całkiem nieźle, lecz jego cień zawsze gdzieś się tam czaił, tylko czekając, aż na chwilę straci czujność. Były też chwile, gdy nie radziła sobie zupełnie, gdy zwijała się w kłębek aż do bólu mięśni i płakała, dopóki starczało jej na to sił.
Ale dzisiaj...
Tak, dzisiaj było zupełnie inaczej.
Z dzisiaj było coś ewidentnie nie tak. Dzisiaj było duszne, gorące, ciemne od zasłaniających niebo burzowych chmur i wypełnione aż trzaskającym z naelektryzowania powietrzem. Dzisiaj wszystkie kształty spowijała dziwaczna, fosforyzująca mgiełka. Dzisiaj dźwięki zdawały się przytłumione, jakby rozchodziły się w wytłumionym czymś miękkim pomieszczeniu, niknęły, oddalały się i przybliżały na przemian.
Dzisiaj unosiła się w dziwnie gęstym powietrzu. Dryfowała w szarości zmierzchu, a nic jej nie dotyczyło. Dzisiaj czuła się potężna, pewna siebie, doskonała...
Dzisiaj czuła się pierwszy raz od przynajmniej czterech lat szczęśliwa. Obłędnie, upajająco szczęśliwa. Dzisiaj problemy nie istniały...
Pędziła przed siebie. Po prostu biegła, pozostawiając za sobą wszystko – cały świat, który mógłby upomnieć się o jej istnienie. Biegła – leciała! – bez żadnego trudu, nie męcząc się, nie zwracając wagi na nic, pierwszy raz tak pogodzona ze sobą i własnym ciałem, że chciało jej się zadrzeć wielki łeb do nieba i wyć. Po prostu wyć, stapiając się z otoczeniem w jedno...
Była ona, i był bieg. Była błyskawicznie umykająca spod silnych łap ziemia, były drzewa, których wymijanie zdawało się dziecięcą igraszką, było duszne, zbyt gęste powietrze, o dziwo wcale nieutrudniające oddychania i niekrępujące ruchów, a jedynie potęgujące dziwną euforię. Była dzwoniąca w uszach cisza, którą nasiąkło wszystko wokół. Był upajający, ciepły zapach lasu tuż po deszczu. Był miękki, łaskoczący w poduszki łap mech. Były rozsiane co kilka kroków ostre skalne odłamki...
Była ona, i były góry. Skaliste, wysokie, porośnięte gęstą kosodrzewiną, człowiekowi sięgającą pewnie nieco powyżej ramion. Była bijąca od nich niesamowita aura potęgi, spokoju... jedności.
Była ona... i była jedność ze światem.
I szczęście. Ach, szczęście!
Była niezbyt stroma kamienista ścieżka, przystosowana dla ludzi, z obu stron ograniczona słabym drewnianym płotkiem, zapewne jedynie cudem opierającym się żywiołom. Po obu jej stronach rosły intensywnie zielone, groteskowo powykręcane karłowate sosny. Momentami rozstępowały się, pozwalając rozejrzeć się wokół – ujrzeć oszałamiającą przestrzeń, skąpane w lekkiej mgle łagodne szczyty... i pustkę. Piękną, przyprawiającą o dreszcze rozkoszy samotność.
Nie zauważyła, kiedy iglaste drzewka płynnie przeszły w okazałe różane krzewy, obsypane intensywnie czerwonymi kwiatami. Ich aromat unosił się w powietrzu, kręcił we wrażliwym wilczym nosie, rozlewał się słodyczą na języku.
Wszystko przypominało dziwaczny sen. Było w tej nierealności coś niepokojącego, coś w tym, jak wszystko zdawało się drżeć, jednocześnie emitując spokojem, ale otumaniony wilczy umysł nie potrafił się na tym skupić. Bo była przecież ona, był bieg, były wspaniałe góry... i było szczęście. Więc po co to roztrząsać?
Przebudzenie przecież nie przynosi ukojenia...
Ścieżka w tym miejscu zaczynała przez chwilę biec poziomo, by za moment zacząć łagodnie opadać, zwolniła więc nieco. Jeszcze jeden zakręt, i krzewy ustąpiły całkowicie, otwierając jej widok na stojący pośród górzystego, kamiennego pustkowia budynek... Nie taki znowu budynek – to była mała, gotycka świątynia, pomimo rozmiarów zachwycająca strzelistością łuków witrażowych okien, smukłością wieży i delikatnością przepięknej rozety nad wejściem, przypominającej najsubtelniejszą koronkę.
To było piękne. Wszystko wokół było tak piękne, że aż trudno było w to uwierzyć.
Wciąż poruszała się dość szybko, jednak dystans pomiędzy nią a wspaniałym budynkiem malał prawie niezauważalnie. Zdawało jej się, że nie biegnie, a unosi się w dusznym powietrzu, dryfuje w nim jak w zwolnionym tempie.
Wiatr gwizdał w igłach rzadko rozsianej kosodrzewiny, wydając jakiś przenikliwy dźwięk, którego odbieranie dawało jakąś tajemniczą, niemal fizyczną przyjemność. Mgła snuła się wokół coraz gęściej, choć jej białe jak mleko pasma omijały ścieżkę, przez co wyglądała z każdą chwilą bardziej nierzeczywiście... i przerażająco, choć pijana szczęściem, nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Instynkt, zawsze przeczuwający zagrożenie na kilka chwil przed nią samą, spał głęboko.
Gdy ścieżka kończyła się na kilka metrów przed świątynią, wylądowała po brzuch we mgle. Nawet to, jak wirowała, przelewając się między jej łapami, było wspaniałe. Mogłaby patrzeć godzinami na wzory, jakie przyjmował poruszający się powoli opar...
Dopiero z bliska zauważyła, że świątynia była opuszczona. Spróbowała poruszyć ciężkie, bogato rzeźbione drzwi, lecz gdy te okazały się zamknięte, obeszła kilkukrotnie budynek dookoła.
Było pięknie. Było nierzeczywiście. Było spokojnie...
Budynek nie posiadał bocznych wejść, a lśniące obłędnie kolorowymi witrażami okna znajdowały się zbyt wysoko, by mogła ich sięgnąć. Chwilę węszyła niespokojnie wokół, mając nadzieję, że przynajmniej tym zmysłem znajdzie na przykład klapę prowadzącą do piwnicy, skoro wzrok zawodził, gdy próbowała dojrzeć otuloną mgłą ziemię, lecz wyglądało na to, że jej starania pójdą na marne. Nie chciała odchodzić z niczym...
Spróbowała jeszcze raz poradzić sobie z wrotami – tym razem, naciskając przednią łapą na pordzewiałą klamkę, opadła gwałtownie całym ciężarem na popękane ze starości drewno. Skorodowany materiał zamka tym razem nie wytrzymał, ze zrezygnowaniem zapraszając ją do środka.
Lecz zawahała się nad przestąpieniem progu, bo w nieprzeniknionej ciemności, jaka się za nim przelewała, było coś... niewłaściwego.
Cofnęła się kilka kroków, kładąc uszy na łbie i odruchowo kuląc łapy. Ten nieskazitelny mrok emitował aurę żywej istoty. Jak tylko pozbyła się ostatniej bariery, która trzymała go w starych murach, zaczął wręcz wypełzać na zewnątrz, panoszyć się pośród pięknego krajobrazu, pożerać kolory... Nawet mgła stała się bardziej szara.
Zaskamlała. Poczucie zagrożenia pojawiło się nagle, rozpruwając senną rzeczywistość i w jedne sekundzie czyniąc ją aż przesadnie realną. Ognik magicznej mocy, którą potrafiła bez żadnego trudu rozpoznać, zajaśniał gdzieś na obrzeżach jej świadomości, sprawiając, że przypadła do ziemi, jeżąc się potwornie, gotowa rzucić się napastnikowi do gardła. Ale jak miała to zrobić, skoro go nie widziała?
Ta moc... Znała ją. I to na tyle, że natychmiast poczuła się zagubiona i tak bardzo rozdarta...
Bo to był wyvern. To był potężny wyvern, który nie miał wobec niej dobrych zamiarów.
– No proszę...
Wzdrygnęła się, słysząc głos, i mimowolnie obnażyła kły, warcząc potwornie. Dźwięk był wszędzie, otulał ją... dusił. Przerażał.
– Nawet nie masz pojęcia, jak długo szukałem kogoś takiego, jak ty, wilczku.
Wreszcie! Z szarej mgły, która nawet nie wiadomo kiedy opanowała cały świat, całkowicie przysłaniając nawet odległą na kilka kroków świątynię, wynurzyła się męska postać...
Człowiek był średniego wzrostu, choć dobrze zbudowany. Siwe włosy do ramion zafalowały na delikatnym wietrze, wyczuła więc intensywny zapach palonych liści i wilgotnego kamienia...
Wyvern! To musiał być wyvern!
Musiał... ale nie był?
Zerwała się z ziemi, chcąc rzucić się do ucieczki, lecz nie przeszła nawet metra, gdy nagle na jej grzbiet zwalił się wprost niewyobrażalny ciężar. Runęła na kamienistą ścieżkę jak zdmuchnięta, szarpnęła się, drapiąc pazurami ziemię, lecz nic to nie dało. Ciężar zwiększał się, odbierając oddech, odbierając... świadomość.
– Przydasz mi się, mała. – Mężczyzna przyklęknął przed nią. Gdyby nie to, że właśnie ją tak urządził, z pewnością wyraz jego twarzy można by uznać za współczujący, lecz z każdą chwilą mocniej czując zbliżającą się utratę świadomości, nie potrafiła spojrzeć na niego przychylniej. Warknęła z głębi gardła i odsunęła się lekko, gdy wyciągnął dłoń w jej stronę, lecz nie starczyło jej siły na nic więcej, niż poruszenie łbem.
Do czego ci się przydam?! Czego ode mnie chcesz?! – chciała krzyczeć, lecz wzrok już zasnuwała czerwonawa mgiełka.
– Jeszcze mi za to podziękujesz, wilcza dziewczyno.
To było ostatnim, co usłyszała, zanim odpłynęła w pustkę, choć w umęczonym umyśle rodziło się coraz więcej pytań.
Zapach róż drapał w gardło...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top