Epeisodion IV: Dzień, w którym zbyt długo patrzyliśmy w otchłań
2016
Choć na burzę zanosiło się już od jakiegoś czasu, wszyscy jednogłośnie uznali, że zaczęła się nagle i zdecydowanie nie w porę.
Nocny marsz przez Święte Góry nigdy nie był czymś, na co tak po prostu można by mieć ochotę. Kamienista ścieżka, ze wszystkich stron otoczona skałami w nieraz wręcz nieprawdopodobnych kształtach, nawet w dzień była wyzwaniem, zaś oświetlona migotliwym blaskiem pochodni lub wąskim snopem latarki okazywała się prawdziwą torturą. Zmieniała swój kształt, zwodziła na wszelkie możliwe sposoby, imitowała zagrożenia tam, gdzie ich nie było, i ukrywała te istniejące. Niestabilne cienie tańczyły wokół, stwarzając wrażenie ruchu na samej krawędzi pola widzenia.
Tak, marsz przez Święte Góry w nocy był torturą. Ale gdy do tego dochodził lodowaty deszcz i rozświetlane błyskami niebo...
– Kurwa, jak nie urok, to sraczka – jęknął Loki, z trudem podnosząc się po upadku. Wijąca się między skałami dróżka już jakiś czas temu zamieniła się w prawdziwy potok, czające się na jego dnie kamienie nieraz obluzowywały się w najmniej spodziewanym momencie. Przedwieczny nie potrafił pozbyć się wrażenia, że robiły to akurat wtedy, gdy miał oprzeć na nich ciężar ciała, jakby usilnie chciały zrobić mu na złość.
– Proponowałbym znalezienie jakiegoś schronienia – odezwał się Allan. Były to jego pierwsze słowa, odkąd z przysłaniających gwiazdy chmur spadły początkowo pojedyncze krople, rysujące idealnie okrągłe plamy na materiale płaszcza. Dzielnie parł pod górę, zdając się nie zważać na szalejący żywioł, z całych sił zaciskając zęby ze świadomością, że jeśli tylko da z siebie wszystko, jeśli nie podda się w takiej chwili, zaraz będzie mógł grzać się przy ciepłym kominku, wspomagany kubkiem mocnej kawy. Niestety wyglądało na to, że tylko on umiał to sobie wytłumaczyć. Oba wyverny były już tak przemarznięte i wściekłe, że tylko kwestią czasu zdawało się, aż któreś z nich dla rozładowania emocji rzuci się drugiemu do gardła. Jedynym sposobem, żeby jakoś nad nimi zapanować, było rozpalenie ogniska i pozwolenie, by to na nim się skupiły.
– A czy ja jestem duchem świętym?! Gdzie ty tu widzisz jakieś, tfu, schronienie, co?! – Przedwieczny wściekłym gestem odgarnął mokre włosy z twarzy. – Przecież tu nic nie ma! Kurwa, jak nic dostanę przez was zapalenia płuc...
– A nas bardzo to obchodzi. – Mark zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie wpadł mu na plecy. – Tam macie jaskinię. – Palcem wskazał skałę osłanianą przez niepozorne skupisko drzew. – Jak tak bardzo wam zależy, to możemy się tam zatrzymać. Ogrzejecie tyłki i ruszamy dalej, ja nie będę tu siedział dłużej, niż to konieczne.
Rudy zmrużył zalewane wodą oczy, usiłując dokładniej obejrzeć miejsce bez konieczności zbliżania się do niego.
– Nie wiem, gdzie ty tam widzisz...
– Ty się chyba prosisz o knebel.
Zejście ze ścieżki, jak się okazało, wcale nie było takim dobrym pomysłem. Zalegające na delikatnie pochyłym zboczu otoczaki okazały się potwornie śliskie, wręcz uniemożliwiając znalezienie jakiegokolwiek oparcia. Mark jednak jak zwykle wyglądał, jakby nie zwracał na to najmniejszej uwagi – parł po nich bez żadnego wysiłku, lekko, jakby nic nie ważył, jakby unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Allan kolejny raz od czasu starcia z Ryjisjaveeikiem odniósł dziwne wrażenie, jakby od jego brata biło coś... Nie miał pojęcia, jak to nazwać. Coś potężnego, mrocznego, starszego niż oba światy, emanującego siłą i sporą dawką grozy. Jakby jego aura zyskała nagle kilka dodatkowych, ciemniejszych kolorów, niemożliwych do nazwania. Jakby Mark, ktoś, kogo znał przez całe swoje dość długie życie, okazał się w jednej chwili zupełnie inną osobą – obcą, tajemniczą, odrobinę przerażającą, ale przede wszystkim kipiącą tak niewyobrażalną mocą, że strach było choćby na niego spoglądać. Moc zdawała się głęboko uśpiona, lecz nie miał żadnych wątpliwości, że niewiele potrzeba, by ją przebudzić.
Antykreator, tak? Kim, u diabła, był właściwie Antykreator?
Zmiennoskóry wiedział, że powinien wreszcie o to spytać, dowiedzieć się wszystkiego, co tylko brat byłby w stanie mu wyjaśnić – w końcu był jego najbliższą osobą, w dodatku Mark sam zaangażował go w coś, co ewidentnie z Wielką Przepowiednią i samym Pożeraczem Światów miało wiele wspólnego – ale bał się. Wstydził się tego przed samym sobą, ale czuł, że pytając dotknie do czegoś niemożliwego do ogarnięcia umysłem, nieuchwytnego... czegoś, co niekoniecznie chciało być wyciągane na światło dzienne. Już teraz czuł, że bezpieczniej dla niego byłoby o niczym nie wiedzieć.
Żeby spać spokojnie, jak to Mark zwykł powtarzać...
Choć zupełnie niewidoczna ze ścieżki, grota tam była. Wejście do niej ziało idealną, pachnącą chłodem czernią, skryte za wybujałymi konarami skupiska karłowatych, groteskowo powykręcanych sosen. Wystarczyło odgarnąć kilka przeszkadzających gałęzi, by utworzyć przejście na tyle wygodne, że można było spokojnie skorzystać z niego bez ryzykowania pokaleczenia się wyjątkowo ostrymi igłami. Loki, przeklinając głośno, natychmiast wślizgnął się do suchego wnętrza, tuż za nim podążył Mark – cicho, płynnie, bez żadnego wysiłku, przelewając się przez wilgotne powietrze jak połyskująca w mroku kropla rtęci.
Allan zawahał się na chwilę. Przymknął powieki, uniósł twarz do ciemnego nieba, pozwalając, by po dziwnie rozpalonej skórze spłynęło więcej lodowatych kropli. Deszcz pachniał jak wino i zdawał się dziwnie gęsty, jakby klejący. Wcale nie zdziwiłby się mocno, gdyby okazało się, że jest czerwony jak krew.
I co miał niby zrobić? Musiał przyznać, że sytuacja nijak nie napawała go entuzjazmem. Szalone przygody? Zerwanie z rutyną? Po co, skoro dobrze mu było we własnym domu, oddalonym od cywilizacji najbardziej, jak to tylko możliwe? Jedynym, czego pragnął, było mieć przysłowiowy święty spokój – móc codziennie rano wstawać o dokładnie takiej porze, o jakiej wyda mu się to słuszne, nie spieszyć się nigdzie, poświęcać czas czytaniu książek lub spacerowaniu bez celu. W ciągu ponad dwusetletniego życia zdecydowanie miał już zbyt wiele rozrywek, więc po co mu dodatkowa? No i proszę – gdy tylko udało mu się życie ustabilizować na tyle, by sam przed sobą mógł uczciwie przyznać, że jest dobrze, wszystko naraz ponownie się sypnęło. I to w tak nieoczekiwany sposób, że wciąż miał nadzieję, że to okaże się jedynie zbyt wyrazistym snem. Lub wyjątkowo głupim kawałem – znał przecież Marka, wiedział wiele o jego nieco specyficznym poczuciu humoru.
Ale wiedział też, że angażowanie się w sprawę, na którą nawet Mark nie miał wpływu, delikatnie mówiąc nie jest mu na rękę. A jeszcze mocniej nie na rękę była świadomość tego, że tajemniczy Thomas, któremu byli do czegoś potrzebni, potrafił zapanować nad Markiem. Nad Antykreatorem.
Westchnął, zniecierpliwionym ruchem przeczesał palcami mokre włosy i jeszcze raz spróbował ułożyć sobie w głowie to, co do tej pory wiedział.
No tak, była sobie ta jakaś tam Wielka Przepowiednia – całkiem długi, niekoniecznie zrozumiały i raczej wątpliwej jakości wierszyk, podobno przed wiekami ułożony przez największych wieszczów Drugiego Świata, w tym Lokiego. Za nic nie potrafił wyobrazić sobie niskiego, ryżego wyverna jako wieszcza, ale postanowił na razie się na tym nie skupiać. Ta cała Wielka Przepowiednia była czymś, nad czym drży cały świat, zwiastowała bowiem jego rychły koniec. I opisywała osobę, która ten rychły koniec doprowadzi do skutku. Tą osobą podobno był Mark, jego wredny starszy brat, czasami tak denerwująco dziecinny i nadpobudliwy. Nigdy nie wnikał w to, dlaczego to właśnie jego uznano za legendarnego Pożeracza Światów, po prostu przyjmując do wiadomości fakt, że tak jest i nic z tym nie zrobi. Przez te wszystkie lata był zbyt mocno zaślepiony pragnieniem uśmiercenia wyverna, by skupiać się nad tym, jakie to może mieć konsekwencje.
Zaklął wściekle. Tak, o zabijaniu wyvernów wiedział wszystko. Miał pojęcie, gdzie należy celować, by położyć takiego jednym strzałem, jak zachowywać się, by wściekłego nieśmiertelnego nie sprowokować lub wręcz zagonić do kąta, jak zrobić mu bolesną krzywdę. Wiedział, jakie substancje potrafiły wyverna osłabić lub zupełnie pozbawić mocy, jak przed wyvernem się bronić, nie posiadając jego nadludzkiej siły i szybkości. Wiedział nawet, jak obcować z wyvernem w prawdziwej postaci – ze wszystkimi kolcami, szponami, skrzydłami i ognistym oddechem! Ale o wyvernach jako takich nie wiedział kompletnie nic. Jak powstały? Jak wygląda ich struktura społeczna? Jak je rozróżnić na tle zwykłych ludzi i innych Istot? Jak z nimi rozmawiać tak, by dowiedzieć się tego, czego akurat potrzeba? Zapłaciłby każde pieniądze za taką wiedzę.
– Długo będziesz sterczał na tym deszczu?! – Loki wychylił się z jaskini, obrzucając zmiennoskórego zdegustowanym spojrzeniem. – Rozpuścisz się zaraz! Chodź no, nasz Antykreator właśnie ma nastrój na zwierzanie się.
– Idę – odwarknął.
Przedwieczny musiał wychwycić w nim coś dziwnego, bo minęła naprawdę długa chwila, zanim zdecydował się ponownie zanurzyć w mroku, ale nie powiedział w końcu nic więcej. Allan był mu za to naprawdę wdzięczny.
Mark i zwierzanie się? Oj, to nie zdarzało się często. Wiedział, że należało z tego dobrodziejstwa skorzystać jak najprędzej i wycisnąć je do ostatniej kropelki, zatarł więc zgrabiałe dłonie, jeszcze raz dokładnie przejrzał w myślach długi zestaw pytań, na jakie pragnął jak najprędzej uzyskać odpowiedzi, i wszedł za rudym do niskiej groty.
W pierwszym odruchu omal nie uderzył głową w wąski występ na skalnym sklepieniu, wiszący akurat w takim miejscu, że niejeden pewnie miał przed nim z tym problemy. To, że niewielka jaskinia już wcześniej służyła jako schronienie dla podróżujących niebezpiecznym szlakiem, poznał po kilku niedyskretnie wyskrobanych na ścianach napisach i stercie zwietrzałych już popiołów, schludnie zamiecionej w najdalszy kąt. Jednak tym, co w pierwszym odruchu uznał za złudzenie, było ciepło. A właściwie gorąco – ze ścianą suchego żaru, wręcz nieznośnego po pobycie na ulewie, zderzył się już po pierwszych krokach. Przystanął, zaskoczony, z niedowierzaniem patrząc na dwa wyverny, w najlepsze grzejące się przy jasnych płomieniach ogromnego jak na te warunki ogniska. Jakim cudem udało im się podpalić przemoczone drewno? Był pewien, że nawet jeśli władało się ogniem, można było mieć z tym niemały problem.
Chyba że to kolejna z tych niewytłumaczalnych mocy Pożeracza Światów, Antykreatora, istoty zdolnej do zgładzenia cywilizacji jednym gestem...
Potrząsnął ze złością głową, siadając na nagrzanym kamieniu. Natychmiast ściągnął ciężki od wody płaszcz i rzucił go w najdalszy kąt. Nie łudził się nawet, że w takich warunkach zdoła go wysuszyć, ale żywił głupią nadzieję, że jeszcze długo nie będzie musiał go zakładać. Nie mogło go opuścić dziecinne uczucie, że jeśli o problemie nie będzie się myśleć, ten zniknie.
Mark siedział oparty plecami o ścianę, wpatrzony w tańczące w delikatnym przeciągu płomienie. Między jego brwiami rysowała się delikatnie pionowa zmarszczka – znak, że wyraźnie się czymś denerwował. Allan sam nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale często czuł wręcz obrzydliwą satysfakcję, gdy widział, że maska jego brata ukazuje coraz więcej pęknięć. Dlaczego każda rzecz, w której mógł z czystym sumieniem mianować się lepszym od niego, sprawiała mu taką przyjemność?
Dopiero teraz zauważył kolejną nieprawidłowość: Mark nie miał czerwonych oczu. To była jedna z nielicznych rzeczy, jakich Allan dowiedział się o wyvernach ogólnie: oczy zawsze miały czerwone, obojętnie, jak mocno się starały, by za pomocą magii ten kolor zmienić. Mark też z pewnością na samym początku miał takie – pamiętał doskonale, jakie wrażenie na nim wywarły, gdy spotkał go pierwszy raz po przemianie, nie mając jeszcze bladego pojęcia o stworzeniach Drugiego Świata. Soczewki mógł wykluczyć z całą pewnością – jasna szarość, kojarząca się z popiołem lub dymem, ten mały ołowiany świt, zawarty wokół nienaturalnie zwężonych źrenic, z pewnością był naturalny. Dokładnie taki, jak kiedyś. Już jako dziecko bał się Marka – nie tylko dlatego, że starszy niepełnosprawny brat nigdy nie szczędził mu złośliwości, nieraz popadając wręcz w okrucieństwo. Pamiętał doskonale, jak bardzo lękał się jego oczu. Jako mały chłopiec nie potrafił dłużej w nie patrzeć, by nie odnieść wrażenia, że hipnotyzują go, obnażają ze wszystkiego, wyciągają na światło dzienne całe jego jestestwo... Tak, Mark zawsze miał dziwne oczy. Nie potrafił powiedzieć, co konkretnie było w nich nie tak, ale z istnienia tego zdawał sobie sprawę od zawsze. Gdy pierwszy raz ujrzał ich krwistą czerwień, oprócz obawy przed nieznanym odczuł też wielką ulgę. Ale kiedy ponownie przybrały tę dziwną barwę? Dlaczego nie zauważył tego wcześniej?
Mark, jakby czując, że mu się przygląda, uniósł gwałtownie wzrok, jedna z tęczówek na chwilę błysnęła szkarłatem. Zmiennoskóry wzdrygnął się i czym prędzej zajął rozsznurowywaniem ciężkich butów, udając, że czynność ta pochłania go bez reszty.
– Spodziewałem się pytań – warknął wyvern.
Loki drgnął wyraźnie. Allan poczuł dziwny dreszcz. Dobrze wiedzieć, że nawet Przedwieczni lękają się Pożeracza...
– Ależ mamy pytania. I to tyle, że nie wiemy, od czego by tu zacząć – rzucił z przekąsem.
Najemnik chwilę mierzył go wzrokiem, widocznie ledwo powstrzymując się od tego, by nie powiedzieć za wiele.
– To może tak – mruknął, wzdychając ciężko. – Jestem Antykreatorem. Pożeraczem Światów z tego durnego wierszyka. To jest dla was zrozumiałe?
– Jestem jednym z twórców Wielkiej Przepowiedni! – prychnął Loki, lecz umilkł gwałtownie, widząc minę rozmówcy.
– Mienię się Antykreatorem i jestem starszy, niż rasa ludzka – powiedział wreszcie, uśmiechając się z przekąsem.
Zapadła cisza. Allan niespokojnie zerknął na Przedwiecznego, mając nadzieję, że ten zaraz powie, że Mark właśnie bawi się jego kosztem... ale nic z tego.
– Ja przepraszam bardzo, ale o czym ty gadasz? – Rudy spoważniał nagle. – Jak to...
– Już tłumaczę. – Rozparł się wygodnie, wyprostował nogi, ramiona skrzyżował pod głową. Zapatrzył się w migające na sklepieniu jaskini cienie. – Antykreator istnieje od zawsze. W niektórych podaniach wspomina się, że jest mroczną cząstką Stworzyciela, odrzuconą przez Niego jeszcze w czasach Prapoczątku. Że jest stworzony z Boskiej nienawiści.
Allan z całych sił udawał, że nie robi to na nim żadnego wrażenia.
– Niektórzy mówią, że jest inaczej. Że Antykreator został stworzony przez Boga jako iskra zapalna Apokalipsy. Jako ten, który do niej doprowadzi, gdy zostanie do tego wezwany. Który odwali brudną robotę, mówiąc dokładniej. Ja sam nie wiem, która teoria jest prawdziwa. Wiem, że mam kiedyś zniszczyć świat, więc w razie czego staram się unikać wbijania miecza w ziemię. – Zaśmiał się gorzko. – A zwłaszcza mojego miecza.
– Nigdy nie pozwalałeś go dotknąć – syknął Allan. – Dlaczego?
– Bo to podobno nie jest zwykły miecz. – Przymknął na chwilę oczy, jakby usiłował przywołać wymykające się wspomnienia. Lub coś, o czym pamiętać nie chciał, bo było zbyt przerażające, by przejść nad tym do porządku dziennego. – Kojarzycie Cmentarz Zapomnianych?
– Ta. Samo centrum Drugiego Świata. Miejsce, z którego nikt nie wraca. Trudno go nie pamiętać! – Loki splunął w czającą się na zewnątrz ciemność. – Matka straszyła mnie nim, gdy byłem mały.
– W sercu Cmentarza Zapomnianych znajduje się kaplica – kontynuował Mark. – A w niej kamienna tablica, na której wyryto Wielką Przepowiednię. Tam znajdował się też miecz Antykreatora. Tak go podpisano. Nie mam pojęcia, co w nim takiego dziwnego – dla mnie jest zwykłym kawałem hartowanej stali, w dodatku kiepsko wyważonym – ale nie na darmo poświęcono mu w Przepowiedni kilka strof. Nie wiem, do czego będzie potrzebny, ale wiem, że nie powinienem go nikomu dawać.
– I co? Tak sobie po prostu władasz czymś, czym możesz doprowadzić do zagłady świata? – Allan wyglądał, jakby zamierzał się zakrztusić. Za nic nie mógł zrozumieć takiej lekkomyślności. – A jeśli coś się stanie? Nie lepiej było go tam zostawić?
– Nic się nie stanie. Skoro jestem Antykreatorem, miecz musi mnie słuchać. A nie ja miecza. To by było już wyjątkowo głupie... – Parsknął nagłym śmiechem.
– Dobra, dobra, ale o co chodziło z tym twoim... wiekiem? – Loki czym prędzej postarał się sprowadzić go na ziemię. Zdecydowanie nie miał ochoty na wysłuchanie rzeszy okrutnych żarcików, na które się zanosiło. – Gdy widzieliśmy się ostatni raz, wyruszałeś, by dowiedzieć się więcej o tym, czym... jesteś. I co?
– Problem w tym, że nie dowiedziałem się niczego przyjemnego. Sprawa z moim wiekiem jest raczej prosta: Antykreator został stworzony na samym początku. Można powiedzieć, że jako pierwsza istota na podobieństwo ludzkie. Potem zmarł. A następnie urodził się ponownie. I tak w kółko. – Błysnął w uśmiechu ostrym kłem. – Nie pamiętasz, jak bardzo dbano o to, bym nie stał się nieśmiertelny? Rany, nazywano mnie nawet Nietykalnym! W Przepowiedni było kilka niejasnych wskazówek co do tego, jak Apokalipsę można przyśpieszyć – wytłumaczył Allanowi. – Jedną z nich było obdarzenie Pożeracza Światów nieśmiertelnością. Odkąd tylko powstała, pilnowano, bym za nic nie zyskał odpowiedniej potęgi. Problem w tym, że Ryjiv... – Skrzywił się nagle. – Ryjiv miał w tym jakiś cel. Szkoda, że nie dowiem się już jaki. Zawsze mnie to nurtowało...
– Ale to wszystko nie wyjaśnia tego, że istniejesz od... zawsze. – Zmiennoskóry zawahał się przed wypowiedzeniem tego słowa. – Przecież te wcielenia to mogła być zupełnie inna osoba.
Mark przeciągnął się beztrosko.
– Owszem, mogła. Tylko że za każdym razem wyglądała tak samo. Poza tym... – Popatrzył po towarzyszach, jakby ciekaw reakcji, jaką wywołają jego następne słowa. – Poza tym ja wszystko pamiętam. Posiadam wspomnienia wszystkich swoich żyć. I mogę was zapewnić, że w każdym z nich byłem dokładnie sobą.
Allan przez moment miał wrażenie, że zupełnie stracił zdolność logicznego myślenia. Czuł się, jakby spadał, jakby gonił za jakąś myślą, a ta nieustannie mu się wymykała, zawsze o krok do przodu. Głowa go rozbolała. Niemile kojarzyło mu się to z sytuacją, od której to wszystko się zaczęło. Pamiętał lodowatą, deszczową noc ponad dwieście lat temu, pamiętał własne zagubienie i nadzieję na to, że wszystko się jeszcze ułoży. Pamiętał pierwotne przerażenie, gdy jego brat pierwszy raz wyszczerzył w jego stronę ostre kły, bawiąc się przelewającym we wnętrzu dłoni różnobarwnym płomieniem. Pamiętał, że wtedy również stracił jakąś część siebie, jakby rozpadł się na tysiące maleńkich odłamków, których nie sposób było złączyć w uprzednią całość.
Pamiętał to wrażenie wymykania się czegoś istotnego. Pamiętał zaprzepaszczone poczucie bezpieczeństwa, gdy w ciągu kilku chwil dobitnie uświadomiono mu, że świat nie jest wcale taki, jak myślał przez ponad dwadzieścia lat. Miał swoje miejsce w rzeczywistości – znane, ciepłe, po prostu przyjazne. Umiał wszystkie elementy świata jakoś rozłożyć wokół tego swojego miejsca, tworząc z nich coś równie znanego, ciepłego i przyjaznego. Coś, co oglądał od najwcześniejszych dni. Wystarczyło tak niewiele, by obrócić to w drzazgi...
Ta rewelacja wywołała podobne spustoszenie. Powtarzał sobie, że nie zamierza w te słowa uwierzyć, że za nic nie można przyswoić sobie czegoś takiego, że to przecież niemożliwe, że Mark pewnie zaraz roześmieje się, zachwycony tym, w jakie osłupienie ich wprawił... W głębi duszy jednak już uwierzył. Uwierzył, choć tak bardzo nie chciał.
Potrząsnął głową w próżnej nadziei, że zdoła w ten sposób zapanować nad panoszącym się w niej chaosem. Uniósł wzrok, napotykając na spojrzenie uśmiechniętego z niejakim smutkiem Marka. Spojrzenie pełne czegoś dusznego, budzącego grozę, elektryzującego powietrze i rozmywającego kontury wszystkiego wokół.
– Uwierz, wiem, jak się czujesz – powiedział powoli. Zaśmiał się bez cienia wesołości, bezwiednie zaplatając między palcami jeden z płomieni ogniska. – Gdy ja sam się tego dowiedziałem... To było tak, jakbym nagle się przebudził. Można powiedzieć, że to był mój dzień, w którym zbyt długo patrzyłem w otchłań. – Pstryknął nagle palcami. Wokół uniósł się snop posłusznych mu iskier w niemożliwych wręcz kolorach, upodabniając ściany jaskini do groteskowego, szarego nieba.
Ołowianego nieba.
– A Thomas? – Głos Lokiego zabrzmiał dziwnie, jakby dobiegał zza wytłumionych miękką tkaniną drzwi. – Jaka w tym wszystkim jest rola Thomasa?
Wyvern spoważniał w jednej chwili, przez jego twarz przemknął grymas z trudem hamowanej złości.
– To, co wam powiedziałem... To jest dokładnie to, czego dowiedziałem się sam. Część wyczytałem z Wielkiej Przepowiedni, gdy miałem okazję obejrzeć ją w całości, część powiedzieli mi ludzie, część sobie przypomniałem, wraz z poprzednimi życiami. Tylko że... wiecie, czego nie pamiętam? Życia pierwszego. Tego, gdy zostałem stworzony, a nie zrodzony z człowieka. To by wiele ułatwiło... – Z trudem rozprostował palce prawej dłoni, do tej pory ciasno zwinięte w pięść. – Bo nagle okazało się, że wszyscy zrozumieli Przepowiednię opacznie.
– Jak to? Chyba wiem, co sam pisałem! – Rudy mało brakło, a zerwałby się na równe nogi.
– Mnie tam zawsze dziwiło stosowanie zamiennie nazw Antykreator i Pożeracz Światów. Was nie? – kontynuował, za nic mając wybuch towarzysza. – I teraz, po tych wszystkich latach, dowiedziałem się wreszcie, o co chodziło. Bo Pożeracz i Antykreator to wcale nie ta sama osoba!
– Niemożliwe – uznał kategorycznie Loki. – Niemożliwe, i tyle. Czy ty się słyszysz? Cały świat się na tym opiera! To niemożliwe, żeby...
– No popatrz, a jednak! – Rozłożył ręce z bezradną miną. – I to wszystko wyjaśnia też dwojaką definicję, jaką podałem wam na początku. Pożeracz Światów jest mroczną cząstką Stworzyciela, odrzuconą w erze Prapoczątku. Zaś Antykreator jest jego pachołkiem od brudnej roboty.
– Thomas jest Pożeraczem? – Przedwieczny parsknął śmiechem. – Przepraszam bardzo, ale on ci to wszystko powiedział, a ty mu tak po prostu uwierzyłeś? Dobra, przyznaję, facet jest potężny, ale...
– Jest potężny. I to na tyle, bym schował się w kącie, gdy tupnie nogą. – Mark warknął odruchowo, błyskając ostrym kłem. – Jak inaczej to wytłumaczyć, niż w ten sposób? Niestety jego słowa mają sporo sensu. Na ich poparcie posiada całą rzeszę dowodów. Choćby to właśnie, jak mnie załatwił.
– Thomas jest Upadłym!
– Co stwarza kolejny dowód: Upadli pozbawiani są mocy. Tak czy nie?
– Naciągane. – Rudy zmrużył oczy, jakby próbował wypatrzeć czegoś wśród płonącego drewna.
– Naciągane. Owszem. Ale chcesz mu to udowodnić? Bo ja nie.
– I tak po prostu będziesz spełniał jego zachcianki? – Skrzyżował ramiona na piersi, odchylił się, opierając plecami o nagrzaną od żaru ścianę. – A wiesz chociaż, po co mu to wszystko? Czego on od nas chce?
– Nie mam pojęcia! – warknął, porzucając cały swój dotychczasowy spokój. – Myślisz, że mi się to podoba – dać się wykorzystywać, jak dzieciak na posyłki?! Nie martw się, zajebałbym skurwysyna, jakbym tylko mógł. Tylko że nie mogę! – Kopnął płonący pniak, tak że ten wypadł na zewnątrz, wprost w deszczową noc, sypiąc snopami iskier. – Jeszcze nie mogę – wycedził po chwili. – Ale jeśli tylko... .. Kiedy tylko... Zobaczymy, kto kogo będzie błagał o litość...!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top