Epeisodion II: Ciemność była posłuszna

2016

Mojra niemalże z lękiem wyjrzała przez okno autobusu. Pomimo usilnych starań, nie wierzyła, że znajduje się... gdzieś.

– Czy to naprawdę ostatni przystanek? – spytała z rodzącą się w głosie paniką.

– No chyba mówię po ludzku – burknął kierowca, nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem.

Całkiem zrezygnowana, zarzuciła na ramię wojskową kostkę i pożegnała się z niezbyt sympatycznym człowiekiem. Nie wyglądał, jakby zwrócił na to jakąkolwiek uwagę. Wyskoczyła na zewnątrz, wpadając idealnie w sam środek błotnistej kałuży. Pojazd, terkocząc steranym silnikiem, ruszył natychmiast, jak tylko zamknęła drzwi. Powstrzymała cudem cisnące się na usta przekleństwo. Nigdy jakoś nieuprzejmość ludzka nie zaprzątała szczególnie jej uwagi, ale dziś czuła się dotknięta do żywego każdym odrobinę mniej przychylnym spojrzeniem.

Tak, zdecydowanie znajdowała się pośrodku niczego. Po obu stronach wąskiego pasa asfaltu, poprzecinanego licznymi pęknięciami, rósł gęsty las iglasty. Istna puszcza, nie przepuszczająca do swego poszycia nawet jednego zbłąkanego promienia słońca, natykającego na przeszkodę w postaci sklepienia, tworzonego przez splecione gałęzie wiekowych świerków i modrzewi.

Zresztą, o jakich promieniach słońca tu mowa? Deszcz siekł nieprzerwanie z jednolicie szarego nieba. Dziewczyna ruszyła niechętnie poboczem, po raz setny żałując, że nie wzięła ze sobą peleryny przeciwdeszczowej. Co ją podkusiło, żeby akurat teraz wybierać się do babci? Przecież mogła poczekać jeszcze tydzień, aż staruszka przyjedzie do miasta. W czym by to zaszkodziło? Ale nie. Uparła się, ignorując rodziców, odradzających tak dalekiej samotnej wędrówki, spakowała niezbędne minimum rzeczy i wyruszyła, udając, że nie zauważa wszystkich przeciwności.

No i teraz ma za swoje. Zapadał wilgotny zmierzch, bezksiężycowa noc czekała na swoją kolej cicho i cierpliwie, jak dobrze wytresowany pies myśliwski. Mojra z każdym kolejnym krokiem traciła ostatki nadziei na to, że zdąży dotrzeć do miasta przed zapadnięciem całkowitego mroku. Zacisnęła zęby i spróbowała pogodzić się z niewesołą myślą, że musi poszukać noclegu. Spanie w zupełnie obcym domu z ludźmi, o których kompletnie nic nie wiedziała, nie było może najmilszą perspektywą, ale zdecydowanie lepszą, niż spędzenie kilku godzin pod przysłowiową chmurką.

Niespodziewanie tuż przed nią wyrosła odrapana, drewniana tablica. Zaklęła szpetnie, gdy wpadła na nią z impetem, potarła czoło, na którym już zaczynał formować się ogromny guz, i ze złością oddała przeszkodzie soczystym kopniakiem podkutym glanem. Gdy już udało się jej opanować latające przed oczami mroczki, wczytała się w ledwo czytelny napis, głoszący „Nocny Dwór". Brzmiało jak gospoda lub motel, więc raźniej ruszyła błotnistą, dziurawą jak sto nieszczęść drużką, którą wskazywała niepozorna strzałka. Po jakimś czasie przed nią ukazała się zachęcająco otwarta, kuta brama, nad którą piął się kamienny łuk. Odlane z brązu litery zasłaniał gęsty bluszcz, ale wiedziała, że trafiła na miejsce. Droga zwyczajnie tutaj się kończyła.

Dom był po prostu ogromny. Zbudowany z grubo ciosanego, porośniętego pnączem kamienia budynek składał się z dwóch skrzydeł, dwóch pięter, wysokiego strychu i trzech wysmukłych wież o spiczastych dachach krytych metalowym gontem w kształcie łusek. Deszcz, jak łzy, spływał po gomółkowych oknach. W żadnym z nich nie dojrzała światła, jedynie samotna, nieosłonięta żadnym kloszem żarówka nad drzwiami dawała nieco przytłumionego i mocno rozedrganego blasku. Wiedziała jednak, że ktoś czeka w środku – brukowany kamieniami wielkości pięści podjazd zastawiał nowiutki, srebrny rolls royce phantom. I to nawet nie zabytkowy, a taki wyprodukowany parę lat temu. Czuła się tak, jakby samochód profanował to miejsce.

Miała jakieś takie głupie wrażenie, że to wcale nie jest hotel, a raczej rezydencja szaleńca. Nadal jednak lepsze to, niż ściółka leśna, korzeń zamiast poduszki i lodowaty deszcz. Przeskoczyła trzy schodki, zapukała. Dopiero po chwili czekania zdecydowała się na użycie dzwonka, raczej niespodziewanego w tej scenerii. Szczęknęła zasuwka, drzwi uchyliły się.

– Czego o tej porze? – dobiegł ze środka młody, męski głos. Wyjątkowo zdenerwowany młody, męski głos, należałoby zaznaczyć.

– Ja... przyjechałam tu do babci, ale tak jakoś wyszło, że nie zdążyłam dojść do miasta przed zmierzchem. Szukam miejsca, w którym mogłabym przenocować. Nada się nawet szopa na narzędzia. – Zaśmiała się głupawo. Zawsze obcy ludzie sprawiali, że traciła kontrolę nad wydawanymi dźwiękami. Jej twarz była już mocno purpurowa, czego, miała nadzieję, nie było widać w kiepskim świetle.

Drzwi otworzyły się szerzej.

– Wejdź – zaprosił pan domu. Już odrobinę uprzejmiej.

Nie mógł mieć więcej, niż dwadzieścia parę lat. Ubrany był dość dziwnie, bo w ciemne spodnie i czarną koszulę z rękawami zawiniętymi do połowy łokcia. Był blady, wręcz chorobliwie biały, ale na odsłoniętych przedramionach rysowały się mięśnie kogoś nawykłego do wysiłku fizycznego, przeczące anemicznej twarzy. Nad górną wargą nieśmiało kumulował się ledwo widoczny zarost, twarz okalała burza sięgających ramion idealnie czarnych loków, skręconych jak sprężynki, których pozazdrościłaby mu niejedna dziewczyna. Lewe oko, kolorem przypominające niebo tuż przed burzą, patrzyło na nią jednocześnie z ciekawością i lekkim zniechęceniem. Za to prawe...

Tu pojawiał się problem, ponieważ mężczyzna prawego oka zwyczajnie nie miał. Zasłaniała je czarna przepaska.

Zastanowiła się jeszcze raz, czy aby na pewno chce przyjąć gościnę. Perspektywa moknięcia na ulicy wydała jej się nagle bardzo atrakcyjna.

– Chodź, znajdę ci jakiś pokój. Mam ich pod dostatkiem, więc ścielenie w szopie na narzędzia nie będzie konieczne. Chyba że bardzo chcesz? – Uśmiechnął się lekko. Miał nawet ładny uśmiech.

Ładny uśmiech szaleńca, który zaraz wbije ci nóż pod żebra – pomyślała dziewczyna, nie mogąc się powstrzymać.

– Wolałabym nie... – odpowiedziała nieśmiało, zdejmując buty. O nogi ocierał się jej wielki, długowłosy kot, co mocno utrudniało zadanie. Gdy spróbowała wyciągnąć do niego dłoń i pogładzić wyprężony grzbiet, zasyczał tylko, kładąc uszy na łebku, i odsunął się na bezpieczną odległość.

– Jak masz na imię? – spytał gospodarz, nie zauważając, że drgnęła na dźwięk jego głosu.

– Mojra. – Niepewnie miętosiła w dłoniach ucho plecaka, niepewna, co powinna zrobić.

– Ja jestem Allan. – Szarmanckim gestem przepuścił ją w drzwiach.

Wyobraziła sobie, jak wykorzystuje tę okazję do uśmiercenia jej, przez co miała ochotę dać sobie w twarz.

– Mieszkasz tutaj sam? – spytała z niedowierzaniem, rozglądając się po hallu. Podłoga, ułożona z biało-czarnych płytek na kształt ogromnej szachownicy, ściany do połowy obite rzeźbioną boazerią z ciemnego drewna, kunsztowna tapeta, wyglądająca na bardzo starą, kilka poczerniałych z upływu czasu portretów, niewielka komoda z lampką o haftowanym abażurze. Drewniany sufit z widocznymi krokwiami, wysoki na dwie kondygnacje. Ale zdecydowanie honorowe miejsce zajmowały ogromne schody z ciemnego drewna, o zdobionych balustradach i stopniach wyłożonych czerwonym chodnikiem.

– Tak. Sam jak palec – zaśmiał się. – Ale nie powiem, żeby jakoś szczególnie mi to przeszkadzało. Ludzie wprowadzają tylko chaos, a ja lubię mieć święty spokój.

– Spokojnie, nie zabawię tu długo – speszyła się.

– Możesz siedzieć, ile tylko chcesz. Ty mi wyglądasz na cichą osobę.

Ciekawa była, na jakiej podstawie tak sądził? Zwykle osób w podartych spodniach, ubraniach opatrzonych logami punkowych zespołów i z włosami urozmaiconymi całą gamą kolorowych pasemek nie uważa się za ciche... Ale niech mu będzie. Grunt, że na razie chyba nie planował jej zabijać, a to już coś.

Poprowadził ją przed szeregiem zamkniętych drzwi ciemnym korytarzem na piętrze. Tu już podłogi były drewniane, wyłożone tłumiącym kroki dywanem. Drewniana boazeria na ścianach ustępowała na wysokości ludzkich ramion, oddając pola beżowej tapecie w maleńkie czerwone różyczki. Przy suficie można było zauważyć czarne zacieki, wyglądające jak ślady po pożarze.

Intrygowała ją mnogość zauważanych szczegółów, podczas gdy drogi nie oświetlała nawet licha latarka.

– To tutaj. – Otworzył jedne z drzwi.

Pomieszczenie było wielkie i wysokie. Ściany podobne jak w korytarzu, pusty regał na książki, trzy ogromne okna, wychodzące na spływający deszczem podjazd, rzeźbiony kamienny kominek, tak wielki, że można by się w nim schować. W samym środku królowało ogromne łoże z baldachimem.

– Chcesz coś do przebrania? Pewnie będzie o wiele za duże, ale na chwilę... – zaczął Allan. Czarny kot usiadł cierpliwie obok jego nogi i zmrużył złociste ślepia.

– Nie, chyba znajdę coś suchego.

– W takim razie poczekam na korytarzu. Zrobię ci potem kolację, pewnie umierasz z głodu.

– Skąd... – zająknęła się, nie mogąc powstrzymać cisnącej się przed oczy wizji szalonego seryjnego mordercy czytającego w myślach swoich ofiar.

– To widać.

Przebrała się, na szczęście na samym dnie plecaka znalazła kilka tylko lekko wilgotnych rzeczy. Wyszła na korytarz. Allan, jak obiecał, czekał tam na nią – opierał się plecami o ścianę, z chmurnym wyrazem twarzy bawiąc się czymś niebezpiecznie błyszczącym w półmroku. Wprawdzie na jej widok szybko schował przedmiot, ale była niemal pewna, że był to nóż myśliwski.

Ach, czyli jednak morderca. Pewnie to ja będę tą kolacją – pomyślała z zaskakującym spokojem.

Jadalnia bardziej przypominała katedrę. Wzrok przykuwał wysoko podwieszany sufit z ciemnego drewna; kury żyrandol dumnie zwieszał się nad długim stołem i krzesłami obitymi aksamitem. Pod ścianami stało kilka przeszklonych kredensów, w których wyeksponowano kolekcję ręcznie malowanej porcelany. Wyczuwała w tym kobiecą rękę, ale nie widziała nigdzie oznak, jakoby skądś miała pojawić się nagle żona lub dziewczyna gospodarza.

– Usiądź, zaraz przyniosę coś do jedzenia. Zwykle tu nie jadam, nie widzę sensu w nakrywaniu dla jednej osoby, ale do kuchni cię nie zaproszę, bo ją zwyczajnie zapuściłem. Musiałabyś lawirować między stosami rzeczy – wyjaśnił, znikając za niepozornymi drzwiami.

Wybrała sobie jedno z krzeseł i spoczęła na nim. Ciekawie przyjrzała się rączce srebrnego widelca – była grawerowana w kwiaty. Zapatrzyła się w płomyki świec. Po raz kolejny zastanowiła się, dlaczego w całym domu nie było prądu? A może był, tylko gospodarz uważał, że psuje atmosferę? Lub zwyczajnie oszczędzał? Tak, pewnie oszczędzał, przecież na zewnątrz działała latarnia. W każdym razie samo zwiedzanie odbyli w niemal kompletnych ciemnościach, rozjaśnianych jedynie poprzez lekki blask wpadający z dworu, a teraz wyglądało na to, że wiele się nie zmieni.

– Skąd masz ten dom? – spytała głupio, gdy Allan wrócił z tacą pełną jedzenia.

Od samego początku zdawało jej się, że Allan nie ma najmniejszej ochoty na znoszenie jej tutaj, że najchętniej wyrzuciłby ją z hukiem za drzwi, cudem jednak powstrzymuje się do tego, przybierając maskę uprzejmości. Z drugiej jednak strony miał w sobie coś, co sprawiało, że dobrze się go słuchało. Jakąś niewyczuwalną magię, niewytłumaczalne zjawisko sprawiające, że jego głos był wręcz pieszczotą dla uszu. Nie chciała się narzucać, ale jej dusza domagała się, by mężczyzna nadal mówił. Nawet o największych głupotach, ale jednak mówił. Zwyczajnie ten człowiek posiadał szczególny dar przemawiania, sprawiania, by słuchacz zatracił się w jego słowach, czegokolwiek by dotyczyły.

Poza tym wtedy dom zwyczajnie zdawał się mniej... pusty.

– Wybudowali go moi pradziadkowie – odpowiedział, utkwiwszy wzrok w jakimś punkcie ponad jej lewym ramieniem. – Teoretycznie odziedziczył go mój starszy brat, ale od jakiegoś czasu nie ma możliwości zajmowania się tym wszystkim, więc... odważyłem się zająć jego miejsce.

– A to na korytarzu... te czarne zacieki? Wygląda jak ślady pożaru.

– Bodaj tylko jednego... Było ich kilka. W 1715, 1821 i 1945 roku. Do tego jeszcze jeden niecałe trzy lata temu.

Skinęła głową. Na moment jednak zacięła się, usiłując policzyć, ile jego pradziadkowie musieliby mieć lat, skoro wybudowany przez nich dom zdążył spalić się na początku osiemnastego wieku... Ale może coś mu się pomyliło. Albo źle usłyszała.

– Jak nazywa się twój kot? – Spróbowała pogłaskać po łebku czarne zwierzę, właśnie kradnące jej z talerza plaster szynki. Kocisko znowu spojrzało na nią z pogardą i odsunęło się poza zasięg ręki. Wyglądało na to, że jednak nigdy nie zdoła go dotknąć.

– Płotka. – Roześmiał się, widząc jej pełen niedowierzania wyraz twarzy. – Nie rób takiej miny, ona naprawdę tylko na to reaguje. To właściwie kot mojego brata. Mam jeszcze psa, ale przyznaję się bez bicia, że nie mam pojęcia, gdzie w tej chwili jest. Uciekł mi wczoraj, zostawiłem otwartą bramę w razie jakby chciał jednak wrócić. Albo zgłodniał. Jak przypomni sobie o misce, to pewnie zaraz się pojawi.

Mojra wgryzła się w zwyczajną bułkę z szynką tak, jakby nigdy nic pyszniejszego nie jadła. Popatrywała na opowiadającego Allana, momentami zastanawiając się, dlaczego, u licha, płomień świecy odbija się w jego źrenicy, jak u dzikiego zwierzęcia?

Po kolacji bardzo długo nie mogła zasnąć. Powietrze było duszne i wilgotne, a korony modrzewi za oknami zupełnie nieruchome. Podłoga drżała od pomruków nadciągającej burzy. Zdawało się, że cały świat zamarł w oczekiwaniu na coś strasznego.

Ilekroć zamknęła oczy, miała w głowie obraz uśmiechniętego przymilnie pana domu, staroświeckiego mężczyzny o błyszczących głodem oczach i nienaturalnie ostrych kłach, przywodzących na myśl wampira. Wprawdzie w rzeczywistości zdecydowanie mu ich brakowało, ale wcale by się nie zdziwiła, gdyby takie miał. Pasowały do niego jak ulał.

Gdy wreszcie zdołała zasnąć, w jej sny wplatał się zaginiony pies Allana. Ale nie zwyczajny, lecz czarny jak węgiel i wielkością dorównujący półciężarówce. Choć z pozoru przypominał milusińskiego labradora o klapniętych uszach i wiecznie smutnych orzechowych oczach, tak z jakiegoś powodu wiedziała, że to ogar piekielny. Merdał przyjaźnie ogonem, przewracał się na grzbiet, zachęcając do podrapania brzucha, miała jednak świadomość, że mimo wszystko odgryzłby jej rękę, gdyby spróbowała spełnić zawartą w jego ślepiach prośbę.

Nie wiedziała, co ją obudziło. Po prostu nagle zerwała się z łóżka i zeskoczyła na podłogę, zlana potem w takim stopniu, że była mokra jak po wyjściu spod prysznica. Dyszała ciężko jak po forsownym biegu. Spróbowała się uspokoić, duszkiem wypiła lodowatą wodę ze stojącej na nocnym stoliku szklanki, co pozwoliło jej odzyskać trzeźwość. Nagie ramiona zdążyły już pokryć się gęsią skórką, ale czuła dziwną niechęć, gdy patrzyła w stronę ciepłej pościeli. Wiedziała, że już nie zaśnie.

Powoli zbliżyła się do okna. Moknący podjazd lśnił w migoczącym świetle żarówki nad drzwiami, brukowe kamienie wyglądały jak najpiękniejsze klejnoty. Srebrny samochód kojarzył się ze smutnym psem, tęskniącym do suchego wnętrza domu. Aż nagle złapały ją wyrzuty sumienia, że z początku tak niepochlebnie o nim pomyślała.

Dziwny impuls kazał jej wyjść na korytarz. Niesamowite, jak jej wzrok doskonale potrafił przenikać panujące tam ciemności – wszystko było bezbarwne i matowe, ale jednocześnie ostre, jak w zaglądającym przez zasłony świetle księżyca.

Księżyca nie było.

Ruszyła mrocznym korytarzem, starając się stawać tak, by żadna z desek podłogi nie zaskrzypiała. Co jakiś czas zatrzymywała się i zaglądała przez dziurkę od klucza do mijanego, zamkniętego pokoju. Choć wnętrza były naprawdę piękne, nie miała na tyle śmiałości, by szarpać za prawdopodobnie trzeszczące klamki. Hałasowanie wydawało się jakoś nie na miejscu, choć nie potrafiła sobie uświadomić, dlaczego. Przecież w tej części domu nikogo nie było.

Czuła się trochę jak złodziej. Jakby popełniała ogromne przestępstwo, myszkując po zarośniętych kurzem zakamarkach. Jednocześnie wrażenie, jakoby w ciemniejszych plamach mroku czaiło się coś groźnego, czemu wystawia się właśnie w pełnej krasie do ataku, nie ustępowało. Z pewnością podskoczyłaby pod sam wysoki sufit, jakby usłyszała choćby najcichszy dźwięk w pobliżu.

Ale dźwięków nie było.

Była lepka, delikatna cisza, spowijająca wszystko szczelnym kokonem i wytłumiająca jej kroki do tego stopnia, że miała wrażenie, jakby znajdowała się w pokoju wypełnionym watą.

Nawet nie zorientowała się, gdy doszła na sam koniec drugiego skrzydła domu. Przy wielkim oknie o wyściełanym miękko parapecie stała pstrokata kanapa, wyszywana w róże i inne kwiaty. Strzegł jej niewielki stoliczek, na którym przysiadła lampka o haftowanym kloszu, wyglądającym na wykonany z tego samego materiału, co obicie mebla. Drzwi pokoju obok, z framugą zwieńczoną przepięknym witrażem, były zachęcająco otwarte. Zbliżyła się, stąpając na palcach, mając nadzieję, że uda jej się stopić z ciemnością w jedno.

Ciemność była posłuszna.

Ten pokój był o wiele większy nawet od gościnnej sypialni, w której jej pościelono. Ściany okazały się jaśniejsze, a pokrywająca je tapeta mniej zdobna – zamiast maleńkich kwiatów, przywodzących na myśl porcelanę, tłoczono ją w misterne wzory, odcieniem niewiele różniące się od tła. Boazeria wyglądała na prostszą, surowszą, choć kolorem pasowała do tej królującej wszędzie w domu. Łoże z haftowano-koronkowym baldachimem miało rzeźbione poręcze. Były uformowane na kształt szczerzących kły wilków i smoków. Sama nie wiedziała, dlaczego bała się bliżej podejść, ale drewniane zwierzęta przypominały żywe, rozmywane przez grę światła wpadającego z zewnątrz przez brudne szyby, zwieńczone ostrymi łukami. Dopiero po chwili zauważyła, że nad każdym z ogromnych okien znajduje się jeszcze jedno malutkie okienko, wielkości zaledwie dłoni, kształtem przypominające odwróconą łzę. Jak udało się zrobić coś takiego?

Jeden z rzeźbionych wilków miał zielony kamień w miejscu oka. To jego bała się najbardziej. Odeszła ostrożnie od mebla.

W dalszej części pokoju królowały ciężkie, zawalone papierami biurko i ogromne regały, zastawione tysiącami książek. Efekt psuło tylko to, że książki te nie były oprawnymi w skórę starymi tomiszczami, lecz nowymi produktami masowego druku. W większości była to fantastyka. Okładka porzuconej luzem powieści wyglądała groteskowo z patrzącym z niej człowiekiem w masce przeciwgazowej.

Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że łoże stoi przecież we wnęce, a coś musiało ją utworzyć. Z niemałym zdziwieniem dostrzegła tam niepozorne drzwi. Przypominając sobie kształt budynku, domyśliła się, że prowadziły do jednej z wież. Niestety okazały się zamknięte.

Jeszcze raz ogarnęła wzrokiem wszystko wokoło. Czuła tu czyjąś obecność. Sypialnia nie mogła należeć do Allana – wszystko przykrywała warstwa kurzu gruba na prawie centymetr, jednak wyraźnie odnotowywała czyjegoś ducha, zaklętego w tych ścianach. Ktokolwiek tu mieszkał, z pewnością kochał to miejsce tak mocno, że zdołał pozostawić w nim część siebie. Nawet jego specyficzny zapach o tym świadczył...

Otrząsnęła się. Jaki zapach? Jakim cudem w ogóle tyle widziała? Noc była ciemna, gęste chmury nie przepuszczały blasku gwiazd. Dla niej wszystko to powinno być spowite zupełnym mrokiem, w którym miałaby problemy z dostrzeżeniem palców wyciągniętej przed twarzą dłoni.

Wróciła do gościnnej sypialni. Czuła się, jakby właśnie naruszyła czyjeś terytorium. Nie miała pojęcia, jakim cudem domniemany właściciel pokoju mógłby się o tym dowiedzieć, ale poczucie winy i strach przed bliżej nieokreślonymi konsekwencjami ściskały ją w gardle.

Ściskanie w gardle przerodziło się w kolejny koszmar senny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top