Epeisodion I: Wyścig z martwymi psami

Na świecie istnieje wiele istot magicznych i niemagicznych, lecz od milleniów najpotężniejszym jest budzący grozę wyvern. Skrzydlaty gad siłą przewyższający najpotężniejsze ze smoków na dzień przed zagładą oddał swą potęgę ludziom, aby mogli stać na straży największych tajemnic świata. Ludzkie wcielenia wyvernów mają wiele imion, lecz najstarszym jest właśnie Strażnicy. Niegdyś był to Zakon – przystępowali doń jedynie Wybrańcy, od poczęcia obserwowani przez Strażników, a następnie przyuczani do swej służby. Obecnie jednak wyverny są bardziej bractwem wojowników, niż zakonem, choć nazwa ta nadal funkcjonuje. Lecz czego przyszło im pilnować? Co jest tak ważne, by zwykłym śmiertelnikom darować życie wieczne, nadludzką wytrzymałość, władzę nad żywiołami i możliwość zmiany kształtu? Co jest tak ważne, by na jego straży postawić niezwyciężoną, ziejącą ogniem, skrzydlatą bestię? Tego nie wie nikt.

Mistrz Saul Modre „Bestiariusz – czyli istoty i zwierzęta magiczne"



Mark von Lahman był po prostu pewien, że widział to już na jakimś filmie.

Wszystko wyglądało jak sceneria z jakiejś chorej bajki kogoś o wyjątkowo czarnym poczuciu humoru. Otaczające go góry nie były najwyższe, lecz miały w sobie coś specyficznego, jakąś tak doskonałą symetrię i górowatość samą w sobie, że wyglądały zupełnie jak nakreślone ręką niezbyt wprawnego trzylatka. Równiutkie, łagodne, porośnięte zielonym i ślicznym do porzygania laskiem... Owszem, lasek był stary – potężne modrzewie pnie miały w większości tak grube, że niemożliwością było objąć je w kilka osób, a ich gałęzie miejscami splatały się tak ciasno, że nawet z całych sił wytężając wzrok, nie dało się dostrzec nieba, lecz miały w sobie coś... sztucznego. Nienaturalnego. Zbyt doskonałego. Jak warstwowa, skomplikowana iluzja, która wyszła spod rąk kogoś nieradzącego sobie w tej dziedzinie najlepiej.

No tak, tylko że całą tą cukierkowość przyćmiewała pogoda. Niebo po zachodniej stronie wyglądało nie tak, jak powinno – chmury przelewały się falami barwy zwietrzałego atramentu, spiętrzały, kłębiły jak na przyspieszonym filmie. Jedyne, z czym mu się kojarzyły, to rozlany gorący ołów.

Miniaturowa ołowiana burza. I tylko ona wyglądała na prawdziwą.

Wiatr z każdą chwilą się wzmagał. Giął wiekowe drzewa, wykręcał, bawił się nimi na wszelkie sposoby, jakby testując, ile są w stanie znieść. Niósł ze sobą jednocześnie duszny i orzeźwiający zapach zbliżającej się ulewy. Zapach ołowianego deszczu...

Zaśmiał się z porównania. Oby nie...

Choć wszystkie kolory wokół były raczej pastelowe – wspaniałe zielenie o wszelkich możliwych odcieniach, głębokie brązy, cała setka barw z ich niemożliwego do opisania pogranicza – Markowi wydawało się, że są zbyt intensywne. Wręcz raniły oczy, przytłaczały. Rażąca pomarańcz spodni od więziennego uniformu gryzła się z nimi, strasząc jaskrawą plamą. Koszulę wyrzucił już jakiś czas temu, czując się tak, jakby odbieranie jej koloru sprawiało mu fizyczny ból, lecz powoli zaczynał tego żałować – pomimo aż iskrzącego w oczekiwaniu przed burzą powietrza, było potwornie zimno.

Pędził jak nigdy wcześniej. Mocno odbijał się od ziemi, bez żadnego wysiłku omijał przeszkody, z łatwością pokonywał wzniesienia. Nigdy nie był wytrawnym biegaczem, więc brak jakiegokolwiek ścisku w płucach wydawał się nader interesujący. Owszem, gdzieś pod żebrami czuł już rozprzestrzeniający się stopniowo ogień, lecz wiedział, że wytrzyma jeszcze długo. Zbyt długo... Ciekawe. Początkowo usiłował rozpuścić macki mocy, chcąc wybadać niecodzienną okolicę, wczuć się w siebie samego, lecz zwykle posłuszna magia nie chciała go słuchać, pozostając gdzieś obok, lecz wciąż zbyt daleko, by mógł do niej sięgnąć. Było to prawie tak bardzo przerażające, jak czająca się w miejscu wspomnień lepka, czarna pustka.

Zabiłby za papierosa...

Tuż nad nim rozległ się warkot nadlatującego śmigłowca. Natychmiast przypadł do najbliższego drzewa, przylgnął całym ciałem do chropowatego pnia – mocno, najmocniej – jakby próbował stopić się z rośliną w jedno. Wielka maszyna leniwie przesunęła się nad kryjówką, zamarła na moment, jak węszący pies myśliwski, i wreszcie ruszyła dalej. Odprowadził ją wzrokiem, wyobrażając sobie, jak zapala się nagle i powoli sunie ku ziemi. Gdzie był ogień, gdy tak bardzo go potrzebował?

Odetchnął głęboko, otrzepał się z sosnowych igieł. Który to już raz? Trzeci? Czwarty? Zaraz pewnie zorientują się, że dalsze latanie, zwłaszcza w taką pogodę, nie ma najmniejszego sensu i wkroczą piesze patrole z psami. Wizja taplających się w błocie funkcjonariuszy wydała mu się absurdalnie zabawna.

Niebo przecięła pierwsza błyskawica. Nawet ona nie wyglądała na normalną – rozlała się po całym niebie, jakby pragnąc połączyć wschód z zachodem, rozbłysła fioletowym światłem, utrzymała się między ołowianymi chmurami znacznie dłużej, niż powinna, i zgasła wreszcie, zostawiając po sobie jasną smugę wypaloną na siatkówce. Górami wstrząsnął głęboki pomruk, zdający się dobywać z samej głębi ziemi.

Długie włosy, choć zwykle nie wyobrażał sobie siebie z jakimikolwiek innymi, nagle okazały się prawdziwym przekleństwem. W wilgotnym powietrzu zaczęły się lekko kręcić, zamieniając w niemożliwą do okiełznania burzę, lepiły się do zroszonego potem czoła, nieustannie wpadały do oczu, targane porywistym wiatrem. Powietrze z każdą chwilą stawało się gorętsze i bardziej parzące. Gdy nie wytrzymało wreszcie napięcia, rozrywając chmury i spuszczając na ziemię pierwsze krople lodowatego deszczu, Mark odetchnął z ulgą. Wrażenie kojarzyło się ze wsypaniem za koszulę wiadra kostek lodu w upalny dzień – z jednej strony miało się ochotę dać sprawcy w papę, a z drugiej złożyć mu dzięki na kolanach.

Drgnął i na chwilę zmylił krok, gdy następny piorun uderzył znacznie bliżej. Jeszcze raz skupił się, wysyłając wokół sondujące macki mocy, lecz ponownie poczuł się tak, jakby trafił na blokujący moc mur.

Ale zaraz... Było tam! Coś iskrzyło się na samej krawędzi magicznego pola widzenia, kusiło, przyzywało, jednocześnie emanując aurą, którą ze sporą dawką optymizmu można by uznać za raczej niepokojącą. Coś cuchnącego grozą i potęgą, coś przedwiecznego, intrygującego, coś...

Potknął się o wystający korzeń, jak długi runął na ziemię.

– Noż kurwa mać! – warknął. Jakoś się pozbierał, nerwowym ruchem otarł twarz. Ponownie zaklął, widząc czerwoną smugę na palcach. Całkiem solidne szczypanie nad prawym okiem podpowiedziało mu, że najwyraźniej rozciął sobie łuk brwiowy. Gorąco przysięgając sobie, że po wszystkim postawi specjalny ołtarzyk dla własnej głupoty, ruszył w górę wyjątkowo stromego wzniesienia.

Zatrzymał się na wąskim szczycie, opierając o pień starego modrzewia. Ubranie nasiąkło już wodą, stało się zimne i ciężkie, obrzydliwie lepiło się do ciała, krępując ruchy. Zapalenie płuc murowane...

U jego stóp rozciągała się maleńka kotlinka. W samym jej środku stał niewielki drewniany dom, malowany w radosne kolory i sprawiający wrażenie tak wątłego, że aż niemożliwością było, jakim cudem jeszcze nie rozpadł się pod wpływem wiatru. Barwna konstrukcja kojarzyła się raczej ze sprzętem zabranym z placu zabaw, niż czymś, co mogło zapewnić schronienie. Na podjeździe, maską niemal zawadzając o porośniętą bluszczem werandę, mókł stary fiat w kolorze kości słoniowej. Auto wyglądało na tak porażająco nieszczęśliwe, że aż chciało się podejść bliżej i poklepać je po boku.

Mark pomasował szczypiące od deszczówki oczy, otrzepał się jak pies. Krople zmieszanej z krwią wody już zabarwiły część koszulki na malinowo, czyniąc ją ostentacyjnym pomnikiem niezdarności. Odciśnięte z wody włosy okazały się jeszcze trudniejsze do okiełznania, niż gdy nią ociekały.

– Przydałby się ten grat – ocenił, patrząc w stronę auta zachłannym wzrokiem. – Na zbyt szybkiego nie wyglądasz, ale twój właściciel zdecydowanie nie umie parkować...

Jeszcze raz skupił się, badając okoliczną energię. Zawahał się, natrafiając na odłamek tajemniczej mocy, lecz lśniąca matową czernią macka wycofała się szybko, zanim zdążył się jej przyjrzeć. Pozwolił własnej magii ruszyć za nią, chcąc sprawdzić, dokąd odpełznie...

– Tylko nie krzycz – rozległo się tuż za nim.

Jak to było do przewidzenia – wydarł się jak przestraszona dziesięciolatka i odskoczył, plecami wpadając na niewielki świerk. Jedynie dzięki temu, że dokumentnie się w niego zaplątał, zdołał wykaraskać się z kolejnego upadku.

– Wspominałem coś o niekrzyczeniu. – Mężczyzna wyglądał na nieco więcej niż sześćdziesiąt lat. Był średniego wzrostu, lecz zaskakująco dobrze zbudowany – dumnie wyprostowana sylwetka i silne dłonie zdradzały, że nawykł do wysiłku fizycznego. Spod brązowego kapelusza wystawały potargane siwe włosy, sięgające ramion okrytych przeciwdeszczowym płaszczem w kolorze maskującej zieleni. Całość, w połączeniu ze szlachetnymi rysami wąskiej twarzy i schludnie przystrzyżoną brodą, upodabniała go do podróżnika z taniej powieści przygodowej.

– Kurwa, zapowiadaj się pan następnym razem! – Mark postanowił profilaktycznie człowieka opieprzyć. Jakim cudem nie usłyszał zbliżających się kroków? Dlaczego nie wykrył go magiczną sondą?!

– W tej chwili również wolałbym, żebyś przestał się wydzierać. – Nieznajomy ruchem głowy wskazał na oddalający się śmigłowiec. – Nie wiesz, kto słucha. To ciebie szukają?

– Nie twoja sprawa. Mogę pożyczyć auto? – Mark uśmiechnął się przymilnie, błysnęły nienaturalnie ostre kły.

– Łapy precz, bo utnę. – Mina i ruch dłonią, znacząco zaciśniętą na trzonku siekiery, dokładnie obrazowały, że mężczyzna wcieliłby groźbę w życie bez wahania.

– Dobra, to tylko taka luźna propozycja była... – Próbując zamaskować zdenerwowanie, obrócił się lekko, jakby zamierzał odejść, choć instynkt aż krzyczał w nim, by pod żadnym pozorem nie stawać do tajemniczego człowieka tyłem. Macki znajomej magii, napięte jak postronki i w każdej chwili gotowe do działania, niecierpliwie badały otoczenie, wysyłając coraz więcej niejasnych sygnałów. Podłechtana ciekawość za nic nie dała zagonić się z powrotem na swoje miejsce – wychylała się, nakazywała obserwować, pytać. To miejsce i jego mieszkaniec miały w sobie coś naprawdę intrygującego. Potężna aura czegoś pierwotnego nadal gdzieś tam się czaiła, już nie tak wyczuwalna, jak za pierwszym razem, ale nieustannie obecna, zatruwająca powietrze zapachem wilgoci i pleśni.

– Co ty tu właściwie robisz?

Mark zatrzymał się, obejrzał na siwego.

– Spieprzam jak najdalej. Nie widać? – Demonstracyjnie rozłożył ramiona, obejmując gestem okolicę.

– Nawet ślepy by zauważył. A co zbroiłeś, że tak... spieprzasz?

– A po co ci to wiedzieć? Lepiej spać spokojnie – syknął. – Będę już leciał. Czas ucieka. – Skinął przepraszająco i ruszył w dół zbocza jak najspokojniejszym krokiem, którym mógłby zobrazować, jak bardzo w dupie ma napotkanego delikwenta.

Delikwent jednak nie dał się tak łatwo zbyć i ewidentnie dawno z nikim nie rozmawiał.

– Skądś ja znam twoją buźkę. Pewnie w jakiejś gazecie byłeś.

– Raczej nie jednej – parsknął.

– Gazet nie wyrzucam, więc znajdę.

Mark zgrzytnął zębami.

– Nie radzę. Dużo ciekawych rzeczy możesz tam znaleźć.

– To świetnie, bo tak się właśnie zastanawiam, czy by nie zadzwonić na policję.

Marka zamurowało. Odwrócił się powoli, obejrzał człowieka od stóp do głów. Zatrzymał się wzrokiem na telefonie komórkowym, trzymanym w starczej dłoni jak broń.

– Nie zrobisz tego, dziadek – wycedził. Po palcach lewej ręki popełzło kilka pierwszych płomieni – ciepłych, pokrzepiających, niosących ze sobą upajającą wręcz siłę.

– Może i nie zrobię, synek. To zależy. – Zdjął kapelusz i przeczesał palcami włosy. Pozbawiona okrycia czupryna okazała się osiągać wprost niemożliwe rozmiary. – Może wpadniesz? – Krótkim gestem wskazał na dom. – Zaraz będą tu panowie z psami. Panowie żądni twojej krwi, doprecyzowując.

– Od razu zaraz. Ile czasu może minąć, zanim wyślą naziemny patrol? – Wywrócił oczami z politowaniem.

– Mniej, niż myślisz. Wchodzisz czy nie? Rygluję drzwi na noc.

Zamierzał odmówić. No bo jak to tak – zaufać pierwszemu lepszemu walniętemu dziadkowi, który wie, z kim ma do czynienia, a i tak proponuje mu gościnę? Podejrzane. I tak cholernie głupie, że aż nie mieści się w głowie. Ale ta aura... O tak, coś tu było na rzeczy. Magiczna atmosfera może i nie narzucała się ze swoją obecnością, lecz wciąż tam trwała, kusząc i przywołując. Instynkt Łowcy dawał o sobie znać, odzywając się lekkimi zawrotami głowy, kolory naraz przytępiły się, a powietrze rozjarzyło miliardem fluorescencyjnych iskier.

Tak, wypadało przyjąć zaproszenie. A potem zastanowić się, o co tu, do diabła, chodzi.

Odpychając zdrowy rozsądek na same obrzeża świadomości, ruszył za starym w stronę chatki.

Z bliska domek przypominał konstrukcję z zapałek. Wyłożone drewnem wnętrze kojarzyło się z czymś typowo letnim, pachniało świeżym impregnatem i kusiło gorącem bijącym od rozpalonego kominka. Wystrój wprawdzie szczególnie zachwycający nie był – tysiące zdjęć w kolorowych ramkach i nikomu niepotrzebnych bibelotów straszyły, gdzie tylko nie spojrzeć, aż się prosząc o strącenie na podłogę w chwili nieuwagi – lecz nie było na co narzekać, skoro wszystko wyglądało na ciepłe i suche. Intensywny, lecz nie mający w sobie niczego sztucznego kolor ścian sprawiał, że w niewielkim saloniku jakby wiecznie świeciło słońce.

Było cukierkowo, jak wszędzie w okolicy, ale całkiem wygodnie. Na widok dwóch eleganckich skórzanych kanap Mark poczuł zwalające z nóg zmęczenie.

– Wierz mi lub nie, ale już paru takich misiaczków przewinęło mi się przez chałupę – opowiadał stary. Odebrał od gościa ociekające wodą ubranie, w zamian wręczył mu cuchnący kulkami na mole koc. – Ty wyglądasz chyba najsympatyczniej z nich wszystkich, nawet z tą blizną na twarzy. Jeden to był taki, że zesrałbyś się, widząc go po drugiej stronie ulicy. – Zaśmiał się, dumny z porównania.

– Mordercy, gwałciciele lub inny element. Dla mnie mało ambitnie. – Ziewnął rozdzierająco. Paplanina gospodarza była dość irytująca, lecz zbyt mocno go fascynowała, by pozwolić jej zaniknąć. – Jak ty się nie bałeś ich tu wpuszczać, co?

– Mało ambitnie? – prychnął tamten, ignorując pytanie. – To coś ty robił? Na przestępstwa finansowe jakoś mi nie wyglądasz. A za przemyt narkotyków chyba nie wsadziliby cię w pomarańczowe?

– Teraz wszyscy w pomarańczowym chodzą. Pewnie dla niepoznaki. – Uśmiechnął się szeroko, błyskając ostrym kłem. – Ale kombinuj dalej, może zgadniesz.

– Oj, no nie bądź taki! – Złożył pokryte siecią plam wątrobowych dłonie w proszącym geście. Wyglądało to cokolwiek absurdalnie. – Zwierz się staremu człowiekowi, no! Za co cię wsadzili, chłopczyku?

– Chłopczyku? – Teraz już nie powstrzymał śmiechu. – Mam dziesięć razy więcej lat, niż ci się wydaje! Za terroryzm mnie wsadzili, dziadek. Karę śmierci dostałem. Tylko... – zawahał się, czując, że staje na krawędzi lepkiej pustki w miejscu pamięci. Choć wiedział, że to idiotyczne, bał się do niej zbliżać. – Tylko nie pamiętam, co było potem. Jakbym zasnął i ocknął się nagle w płonącym śmigłowcu. Pewnie nawet go widziałeś, na tle tych chmur musiał wyglądać jak pochodnia...

– Widziałem, widziałem. Dlatego ty mnie tak nie dziwisz. Ale terroryzm? – Stary z namysłem podrapał się po brodzie. Dając sobie czas na zastanowienie, włączył leciwy czajnik elektryczny i sięgnął do wiszącej nad zlewem szafki po kubek. Wybrał najbardziej okazały: cały różowy, z serduszkiem i wypisaną ledwo czytelnym pismem sentencją. – No, teraz to żeś pojechał – westchnął wreszcie. – Nie spodziewałem się po takim gówniarzu. Ty się tak tamtego chłopczyka nie wypieraj – nie wyglądasz, jakby ci jajca zdążyły wyrosnąć...

– Ile dałbyś mi lat? – Mark przyjął kubek z parującym napojem.

– Serio? Nie mam pojęcia. – W wodnistych oczkach pojawił się cień zastanowienia. – Masz na oko tygodniowy zarost, a to postarza. Włosy długie i czarne jak u jakiego farbniętego emo. Tylko siwe pasma w nich masz... I zbyt wyraźne zmarszczki na czole. Ale chyba dałbym ci jakieś trzydzieści. Po studiach raczej się nie napracowałeś.

– Trzydzieści? Aż ci tego emo wybaczę. Naprawdę tak młodo wyglądam? – Sarkastycznie uniósł jedną brew. – Szkoda, że nie czuję się na tyle. Uwierzyłbyś, gdybym powiedział, że mam dwieście dwadzieścia sześć lat?

– Prędzej zacznę robić pajacyki, synek. Gówniarz jesteś, tylko przyznać się nie chcesz. Za parę lat będziesz wypierał się wieku w drugą stronę. Wiem, co mówię.

Mark, postanawiając zignorować złowieszczą zapowiedź, całą uwagę poświęcił kubkowi z poczęstunkiem. Przez chwilę usiłował wczytać się w złociste zawijasy, zdobiące naczynie, lecz nic mu nie powiedziały – sentencja została wykonana po francusku. Choć umiał płynnie kilkadziesiąt języków, na ten jeden nigdy nie starczyło mu cierpliwości. Za to zawartość kubka... Oj tak, pachniała obłędnie – jak świeże, przed momentem zerwane z krzaka maliny, jeszcze ciepłe od słońca. To był aromat lata, domu i bezpieczeństwa, kojarzący się z czasami błogiej nieświadomości, beztroski, w których nie musiał zastanawiać się nad tym, co przyniesie ze sobą następny dzień. Zapach czasów, w których nie przejmował się słynną Wielką Przepowiednią, a przygody ograniczał do ćwiczenia fechtunku z własnym cieniem w zarośniętych ogrodach Nocnego Dworu.

Tylko że napój wcale nie był herbatką z soczkiem malinowym, o czym przekonał się, gdy tylko przełknął pierwszy łyk. W przełyku rozszalał się istny pożar, zakrztusił się, przez chwilę odniósł wrażenie, że autentycznie zapomniał, jak się oddycha.

– Ożeż w mordę, co to było?! – jęknął, gdy już udało mu się odzyskać głos.

– Malinowa nalewka. A czego żeś się spodziewał? Herbatki miętowej, czy innego rumianku? – Stary dygnął z idiotycznym uśmiechem, coś donośnie chrupnęło mu w kolanie. Sądząc po jego minie, nie uważał mięty i rumianku za szczególnie męskie napoje.

– Ta nalewka to chyba z osiemdziesiąt procent miała...

– Nie umiesz docenić lokalnego wyrobu, i tyle.

– Doceniam. Nawet za bardzo. Od pięciu lat jestem na odwyku.

– Żebyś się tylko nie... – W ostatnim momencie urwał. Machnął lekceważąco dłonią, sięgnął do kredensu po butelkę, wręczył ją gościowi. – Masz więcej, biedaku. Uznajmy, że to twój dzień dziecka. – Gdy spełnił już dobry uczynek, zasiadł przy niewielkim stole i zapatrzył się przez zalewane deszczówką okno, zapalając papierosa.

– Mógłbyś przy mnie nie palić? – warknął Mark.

– Mógłbym, ale będę, bo jarać mi się chce i jestem u siebie – odparł tamten z rozbrajającą prostotą.

– To nie skąp chociaż, pół roku nie paliłem... – Wręcz chciwie sięgnął do podsuniętej paczki, niemal jęknął z rozkoszy, zaciągnąwszy się pierwszy raz. Zdwoił czujność, gdy zauważył, że na starym nie zrobiło żadnego wrażenia to, że nie użył zapalniczki.

– Co, też odwyk? – zakpił.

– W izolatce nie wolno.

Na chwilę zapadła cisza, którą natychmiast postanowił wykorzystać na rozeznanie się w otoczeniu. Wstał z kanapy, przeciągnął się lekko, odstawił na ławę kubek z nieszczęsną nalewką i ruszył na obchód pokoju. Niezobowiązująco obejrzał kilka wyjątkowo nieudanych zdjęć, starł palcem warstwę kurzu z bibelotów nad kominkiem, na dłużej zatrzymał się przy biblioteczce, przesunął dłonią po ozdobnych kamieniach paleniska. Nie mogąc się powstrzymać, pozwolił, by kilka pachnących sosnowym drewnem płomieni owinęło się pieszczotliwie wokół jego wyciągniętych palców, przywitał się z nimi jak z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Udając, że skupia się na bezcelowym snuciu w kółko, ponownie splótł sieć magicznej sondy i ostrożnie nakrył nią wszystko wokół. Tym razem nie zamierzał pominąć najmniejszego nawet szczegółu.

– Tak w ogóle, to się sobie nie przedstawiliśmy! – olśniło nagle starego. – Thomas jestem.

– Mark. – Posłusznie uścisnął zaskakująco silną dłoń.

– Nie masz nazwiska?

– Mam, w dodatku bardzo ładne, z tytułem szlacheckim, ale wiele ci nie powie. – Skrzywił się, gdy macki sondy natrafiły na coś, czego nie powinno tu być. Cofnął się, chcąc zbadać miejsce jeszcze raz.

– Mark i tytuł szlachecki... – Thomas zamyślił się głęboko, bezmyślnie obwodząc palcem sęk w blacie stołu. – Coś mi świta, ale, cholera, mam to na końcu języka. Chyba jakaś większa afera była w ostatnim czasie... No nic, może kiedyś znajdę. – Zdusił peta w popielniczce. – Powiedz ty mi lepiej, synek, co to jest? – Wskazał na prawe przedramię Marka.

– Prawdopodobnie ręka. – Terrorysta posłał gospodarzowi zagubione spojrzenie.

– Bardziej chodzi mi o to na ręce. To fajne fioletowe. Niezła tęcza, przyznam.

Mark zamarł w jednej sekundzie i natychmiast spojrzał w omawiane miejsce, nie przejmując się tym, że zrobił to o wiele szybciej, niż powinien móc jako człowiek. Przez chwilę łudził się nadzieją, że Thomas upatrzył go sobie jako ofiarę wyjątkowo kiepskiego żartu, w końcu nieraz już udowodnił, że tego typu poczucie humoru wciąż się go trzyma, ale... wielki siniak faktycznie tam był. Rozlewał się nieregularną plamą wokół żył po wewnętrznej stronie łokcia, bolał, gdy naciskało się go palcem, i skutecznie przyćmiewał nawet paskudną bliznę. Wyglądał zupełnie jak...

– O kurwa – wydusił, czując, że nogi nie utrzymają dłużej jego ciężaru. Opadł bezwładnie na szczęśliwie stojące w pobliżu krzesło, nie będąc w stanie przegnać sprzed oczu fosforyzujących plamek. Magiczna sonda zwinęła się, cofnęła w popłochu, kolory na powrót przybrały zbyt intensywne, przytłaczające odcienie. Zakręciło mu się w głowie, przez co musiał złapać się brzegu stołu.

– Bierzesz coś? – Oczy Thomasa błysnęły, jeden kącik ust uniósł się w chytrym uśmieszku. – Bo jak coś, to mam spory zapas w...

– Przymknij się, dziadek, na moment, pomyśleć muszę! – ofuknął go, pięściami masując pulsujące bólem skronie. Miał wrażenie, że czaszka rozleci mu się na kawałki, tak drobne, że nie sposób będzie ich pozbierać. Nieustannie czający się gdzieś na samej krawędzi słyszalności szept nasilił się, nabrał wyrazistości, zaczynając formować w konkretne słowa. Miał ochotę zakląć, a następnie przyssać się do czekającej przy kanapie butelki. Nienawidził ich. Jak on ich cholernie nienawidził... Tyle czasu ich nie było, tak długo milczały...!

Pamiętał... No właśnie, coś pamiętał! Czarna zasłona, skrywająca wspomnienia z ostatnich dni, niechętnie uchyliła się, ukazując rąbek skrywanej tajemnicy. Zajrzał ciekawie do środka, głęboko spychając jakiekolwiek obawy.

Był korytarz. Były brzęczące jarzeniówki nad głową, doprowadzające do szału już samym tym, że istnieją, był czytający modlitwę ksiądz, były ciężkie spojrzenia strażników i ich silne dłonie, gdy padł na kolana. Była barwna wiązanka, gdy rzucił więzienną koszulę na podłogę, zamiast włożyć ją w nadstawione dłonie. I był też twardy stół, mężczyźni w białych kitlach, kroplówka...

Kroplówka? Nie! Zastrzyk. Zastrzyk z trucizny. To, na co został skazany tamtego pamiętnego dnia, gdy pierwszy raz od lat stracił nad sobą panowanie. To, co zburzyło cały kamienny spokój, jaki przyoblekł na czas toczącej się miesiącami rozprawy. To, co zmusiło strażników do wyprowadzenia go za fraki z sali, gdy rzucił się w stronę sędziego, wściekły i płaczący jak małe dziecko, bluzgający i błagający o litość na przemian. To, co ostatecznie skończyło się potwornym bólem w piersi, raniącą uszy syreną karetki pogotowia i wywołującym mdłości smrodem szpitalnych środków do dezynfekcji...

Uderzył pięścią w stół, sprawiając, że Thomas niemalże spadł z krzesła.

– Co się stało? – mruknął, rozglądając się po wnętrzu. W jednej chwili opanowało go przejmujące uczucie zagrożenia. W powietrzu pojawiło się coś nowego, nieprzyjaznego... jakby w którymś z doskonale oświetlonych i widocznych jak na dłoni kątów czaiło się niebezpieczeństwo. Z ogromnym wysiłkiem zmusił magię, by ponownie rozpełzła się po pomieszczeniu, jeszcze raz spojrzał na okalający żyłę siniak. Nie potrafił, nie chciał uwierzyć w to, co właśnie jasno stawało mu przed oczami jako jedyne prawdopodobne wytłumaczenie...

– O co ci chodzi? Przypomniałeś sobie coś? – dociekał ciekawski Thomas, nachylając się nad blatem. Mieszkający na odludziu staruszek widocznie miał zbyt mało własnych wrażeń i jak gąbka chłonął opowieści gościa, upatrując w nich swego jedynego źródła rozrywki.

– Problem w tym, że ja, kurwa, żyję. A nie powinienem – wydusił. – Byłem w celi śmierci, dali mi ten zastrzyk. Coś takiego spokojnie powaliłoby każdego wyverna! Straciłem przytomność i ocknąłem się dopiero w rozjebanym śmigłowcu. Tylko jak...?!

Thomasowi nagle zrobiło się go szkoda.

– Poczekaj, powoli. Zastanów się jeszcze raz. Jesteś pewien na sto procent, że do śmigłowca nie trafiłeś wcześniej? Wtedy na przykład można by uznać, że to z celą śmierci ci się przyśniło, a ślad po igle masz od... powiedzmy, że od środka na uspokojenie, co?

– Nie, kurwa, chyba bym wiedział! Najpierw mi to podali...

– Na zombie mi nie wyglądasz, he he.

Dowcip ewidentnie przeleciał z gwizdem.

– Kurwa, o co chodzi? – Zwalił się ciężko na kanapę. Czuł się tak, jakby ktoś wbijał mu w czaszkę rozgrzany do czerwoności pręt. I jeszcze dodatkowo gmerał nim sobie dla zabawy. Szept nasilał się, oskarżał, wołał, wyzywał... Złapał butelkę, duszkiem wypił połowę jej zawartości.

– Mógłbyś przestać przeklinać? – Stary wywrócił oczami. – Albo chociaż zmienić repertuar? Bo w to, że znasz tylko jedno brzydkie słowo, jakoś nie chce mi się wierzyć... – Umilkł, osadzony w miejscu lodowatym spojrzeniem terrorysty.

– Zamknij się na moment, dziadku.

Okazało się, że Thomas nie jest w stanie wytrzymać w ciszy dłużej, niż kilkadziesiąt sekund.

– W ogóle to śmieszny masz akcent – zmienił nagle temat. – Aż jestem skłonny uwierzyć ci w ten tytuł szlachecki. Mało jest rodzin, które aż tak dbają o tradycję.

– Urodziłem się na tyle wcześnie, że ten twój akcent był dla mnie codzienną mową – odburknął. – To była końcówka osiemnastego wieku, do cholery.

– Mam coraz większe wrażenie, że jesteś nienormalny, Mark. – Gospodarz gwałtownie spoważniał, krzyżując ramiona na piersi. W jego wodnistych oczach błysnęło coś niepokojącego. Okruch przytłaczającej atmosfery, która przed momentem zdołała zerwać się ze smyczy i na chwilę opanować wnętrze.

– Bo jestem. – Uśmiechnął się zgryźliwie, próbując ukryć to, jak skrzywił się po dostaniu naprawdę alarmującego ostrzeżenia od magicznej sondy. – Naprawdę urodziłem się pod koniec osiemnastego wieku. A przynajmniej w tym wcieleniu. Ale w sumie twoja sprawa, czy uwierzysz.

– I co, nieśmiertelny po prostu jesteś, tak? – Siwa brew powędrowała wysoko do góry. – To wampir czy inna szkarada?

– Wiesz, co to wyvern?

– W „Wiedźminie" było...

– Czyli nie wiesz – uciął. – W takim razie zapomnij.

– A to co to? – Thomas ponownie wykazał się nadzwyczajną zdolnością do zmieniania tematu w najmniej spodziewanych momentach. I, jakby tego było mało, znowu wskazywał prawą rękę Marka.

– Co ty, Alzheimera masz?! – zdenerwował się właściciel obiektu zainteresowania.

– Nie chodzi mi o siniaka, tylko to obok. Takie ładne, podłużne... Bo wygląda mi jak, za przeproszeniem, typowa rana samobójcza. I to taka z tych skutecznych.

– W takim razie źle ci wygląda. – Mark był pewien, że wyląduje w fotelu dentystycznym przez to zgrzytnięcie zębami. – Zwykły wypadek.

– Czy ty myślisz, że ja głupi jestem?

– Myślę, że to nie twoja sprawa, dziadku. Zamiast wtykać nos w nie swój interes, powiedz ty mi lepiej, dlaczego pomagasz zbiegłym więźniom? I skąd ich tu tyle nawiało? Bo coś mało prawdopodobnie mi to brzmi.

– Ty również nie musisz wiedzieć wszystkiego. – Thomas, gdy marszczył brwi, wyglądał zupełnie, jakby miał dwie włochate gąsienice na twarzy. – Mam dług wdzięczności względem zbiegłego więźnia, i tyle musi ci wystarczyć. A skąd ich tu tylu – nie mam pojęcia. Może zawsze byłem duszą towarzystwa i ludzie do mnie lgną.

– I policja nie ma czasami ochoty cię sprawdzić?

– Z policją mam taki układ, że nie wchodzimy sobie nawzajem w drogę. Mam dość kontrowersyjne źródło utrzymania, więc dobre stosunki z miejscowymi stróżami prawa to podstawa.

– Rozprowadzasz narkotyki? – Długowłosy terrorysta zachichotał jak mała dziewczynka.

– Skąd wiedziałeś? – Thomasowi dosłownie opadła szczęka.

Markowi po chwili również.

– Litości, dopiero sam mi proponowałeś! – jęknął. – Dobra, nieważne. Powiedz ty lepiej, co zrobiłeś z moimi ubraniami? – Łyknął jeszcze z butelki, podniósł się z kanapy.

– Schną w łazience. Jeszcze nikomu nie sprzedałem. A na co ci one teraz? – Drgnął niespokojnie, jakby cudem powstrzymując się od zerwania z miejsca.

Cuchnąca wilgocią aura zafalowała niebezpiecznie, napęczniała.

– Muszę spadać – odparł Mark, udając, że niczego nie zauważył. – Jak już wspominałeś, zaraz pojawią się patrole z psami. A trop prowadzi prosto do twojej uroczej chatki, dziadek. – Zaczął nawet składać koc, którym do tej pory się okrywał, choć... miał nadzieję, że zostanie. Że doprowadzi ekscytujące polowanie do końca...

– Nigdzie nie idziesz! – Stary powiedział to nieco za ostro, ściągając na siebie spojrzenie błyskających czerwienią oczu. Udając, że wcale nie zauważył tego, że jeszcze przed momentem były szare, kontynuował spokojniejszym głosem: – W okolicy roi się od policji. Do mnie nie przyjdą, ale mój immunitet chroni cię tylko tutaj. Dalej będziesz jak do odstrzału. A podejrzewam, że wielu za tobą płakać nie będzie.

– To miło, że wszyscy o tym wiedzą. – Dopiero po fakcie zorientował się, że z głębi piersi wyrwało mu się stanowczo nieludzie warknięcie. Cały czas starał się stać tak, by nie spuszczać starego z oka. Nieustannie prześladowało go wrażenie, że ten człowiek tylko udaje poczciwego, nieco złośliwego głupka. Duszna, pełna grozy aura przecież nie mogła brać się znikąd...

– W każdym razie nie ma mowy, żebyś teraz gdzieś wychodził. Siadaj, nie chcę mieć na sumieniu takiego gówniarza. Napij się lepiej. – Dosłownie wcisnął mu w dłonie następną butelkę z nalewką. Błękitne oczy znowu straciły przenikliwość i pokryły się bielmem.

Ta atmosfera... Skupił wszystkie nadnaturalne zmysły. Choć już ponownie zdążyła się wycofać i przyczaić, tym razem bezbłędnie chwycił za koniec podkulonego ogona i podążył za nim aż do źródła. Tak, była tu – pierwotna, mroczna, jawiąca się jako plama nieprzeniknionego mroku na tle zwyczajnego otoczenia. Nie chciała rzucać się w oczy, ale trudno było nie trafić na jej okruchy, jeśli wiedziało się, czego szukać. A tak się złożyło, że Mark von Lahman miał w szukaniu tego typu rzeczy naprawdę dużą wprawę. Nie na darmo było się w końcu obiektem jakiejś niejasnej, starej jak oba światy przepowiedni...

Tak śmierdział upadły wyvern. A na spotkanie z upadłym wyvernem zdecydowanie nie miał ochoty. Upadłe wyverny były z reguły nudne i przewidywalne... Tylko że w tym było coś jeszcze, jakiś niepasujący do niczego strzępek, którego za nic nie mógł rozpoznać. Tylko gdzie jest źródło mroku? Z pewnością to nie była aura Thomasa. Mogła go opętać, żerować na nim, owszem, ale żeby on ją emitował?

Chyba że nauczył się tak świetnie maskować.

Udając, że we wnętrzu nie prowadzi nierównej walki z chęcią jak najszybszego rozpoczęcia polowania, sięgnął po butelkę z nalewką. Ile to już czasu? Sam zaczął gubić się w tym, jak dawno temu nękające go głosy stały się na tyle ciche, że zaczął radzić sobie bez alkoholu. Od tamtego momentu gorąco przysięgał sobie, że za nic nie wróci do nałogu – nawet jeśli one powrócą – ale... zostać abstynentem do końca życia? Nie czuł szczególnego pociągu do nalewki i sam nie wiedział nawet, na ile może sobie pozwolić po wojażach z ostatnich lat, by nie upić się całkowicie, teraz jednak... No właśnie, teraz był głos. I teraz był duszny mrok, napierający z każdej strony. I Thomas, którego czujność trzeba było jak najskuteczniej wyłączyć. Choć marzył o polowaniu i chciał podjąć jarzący się trop jak najprędzej, wcale nie czuł się dobrze. Głowa pękała od nadmiaru bodźców i pytań.

– No już, nie pij tyle, łyka miałeś se wziąć, przecież widzę, żeś nieobeznany z takimi zabiegami! – Thomas delikatnie spróbował zabrać mu butelkę.

– Doświadczenie mam całkiem spore. Bogate w odwyk, jak wspominałem. – Zaśmiał się bez cienia wesołości.

– To chociaż nie na pusty żołądek! Ja po tobie sprzątać nie będę, cholera... Łazienka jest po prawej.

Mark tylko cudem zdołał powstrzymać uśmiech, pociągnął jeszcze kilka łyków. Jaki jest najprostszy sposób na zachęcenie ofiary, by podała się na tacy? Ano uśpienie jej czujności. Udając kompletnie pijanego na przykład. Wprawdzie doskonale wiedział, że następnego dnia prawdopodobnie będzie miał kaca jak marzenie, jednak nawet to mógł przyćmić triumf nad tajemniczą aurą.

– Właściwie to... – Thomas zawahał się przed dokończeniem pytania. – Właściwie to dlaczego posiwiałeś? Tego nie da się nie zauważyć. Pasemko masz całkiem spore...

– Ze zgryzoty – palnął. Przez chwilę chciał dodać coś jeszcze, lecz zdał sobie sprawę z tego, że zapomniał, co to miało być. Szlag, schlał się znacznie szybciej, niż przypuszczał. Trzeba trochę zwolnić... Ale jeśli już teraz nie zbajeruje starego, o polowaniu będzie mógł sobie pomarzyć.

Udał, że głowa opada mu na pierś. Tęsknie zajrzał do pokazującej już dno butelki.

– Widzę, że sobie już dzisiaj nie pogadamy – westchnął Thomas, nabierając się znacznie szybciej, niż można było przypuszczać. Chwilę mierzył go zamyślonym wzrokiem, w końcu jednak uniósł się z cichym jękiem i ruszył w stronę wąskich schodków na poddasze. – To łazienka wiesz, gdzie jest. W kuchni masz wodę, coś zimnego pewnie też się znajdzie, a wyglądasz, jakbyś miał zaraz potrzebować. Ja już spadam. Nie łaź w nocy po domu, mam bardzo czujny sen.

– A jakbym wykorzystał okazję i sobie poszedł? – Wyszczerzył się prowokacyjnie.

– Drzwi są zamknięte, a ja mam klucz. A zresztą... idź se, co mnie to obchodzi? Nie mnie będą potem z drzewek zeskrobywać... Powodzenia.

Trzasnęły drzwi na górze. Zachrzęścił klucz w starym zamku. Można jeszcze było usłyszeć, jak stary burczy:

– Rany, jak można spić się taką ilością nalewki?! Toż to dwie butelczyny były... Ja rozumiem, że można mieć słabą głowę, ale żeby aż tak?!

Mało brakło, a Mark ryknąłby demaskującym śmiechem.

Minęło pół godziny, zanim oddech próbującego zasnąć Thomasa dostatecznie się uspokoił. Kolejne pół na zebranie wciąż niebezpiecznie rozbiegających się myśli i okiełznanie niezbyt posłusznej magii.

Pogrążony w mroku dom nie wyglądał już tak sympatycznie i przytulnie, jak gdy zalewało go ciepłe elektryczne światło. Jedynym źródłem blasku był stojący wysoko na niebie księżyc, a w jego promieniach wszystko stawało się zupełnie inne. Cienie wydłużały się groteskowo, a krawędzie przedmiotów wygładzały nienaturalnie, przytłumiały. Mebli i przedmiotów wokół było wiele, a każdy z nich rzucał na podłogę plamę mroku, wyglądającą jak kałuża smoły.

Wzrok wyverna, choć lekko przytępiony przez szumiący w krwi alkohol, działał bez zarzutu. Przestawienie go na tryb polowania okazało się dziecinnie proste – kolory w jednej chwili ostatecznie odpłynęły, zaś powietrze wypełniło skrzącymi iskrami, jak drobinkami kurzu. Układały się w wyraźną, aż rażącą ścieżkę... Mark bezszelestnie wstał, przeciągnął się i zaczął nasłuchiwać.

O tak, mroczna aura wciąż się tu czaiła. Całkiem nieźle się maskowała, jakby na jej ukrycie wykorzystano garść silnych zaklęć ochronnych, lecz odnalezienie jej było dla nieśmiertelnego najemnika przekąską przed obiadem. W końcu nie na darmo tytułowali do Antykreatorem.

Starał się stawiać kroki tak, by podłoga nie skrzypiała za mocno. Nie było to wcale takie proste – wbrew pozorom ważył naprawdę sporo, a i z nieco zaburzoną koordynacją nie mógł pozwolić sobie na wykorzystanie pełni swoich możliwości – jednak ludzki słuch nie miał szans wyłowić delikatnego szurania. Usiłował namierzyć mrok, zachęcić go, by na moment stracił czujność i ujawnił o sobie coś więcej. Uśmiechnął się drapieżnie, gdy zorientował się, że tajemniczą istotę zwiódł równie łatwo, jak Thomasa – mrok czaił się gdzieś na wyciągnięcie ręki, rozleniwiony, śpiący. Wciąż poza jego zasięgiem, ale nie na długo.

Po mięśniach rozlało się rozkoszne gorąco, gdy zatrzymał się u szczytu schodów, tuż pod drzwiami sypialni Thomasa. Ukryta głęboko w ludzkim ciele bestia o szorstkich łuskach, ostrych zębiskach i czerwonych ślepiach zamruczała, oblizując się łakomie; wytatuowane na przedramieniu maleńkie czarne słońce, tak proste, że przypominające wręcz dziecięcy rysunek, zapiekło silnie, lecz w tym również było coś przyjemnego. Polowanie na coś tak potężnego jawiło się jako wyśmienita zabawa... Tylko co to było, do diabła? Mrok był obok Thomasa, czy może jednak w nim? Był częścią jego umysłu, czy może raczej żerującym na nim oddzielnym bytem? Nie umiał tego stwierdzić, choć jeszcze nigdy nie miał z tym problemu.

Mroczna aura zasyczała z ciekawością, gdy posłał w jej stronę wiązkę badającej mocy. Spięła się, gotowa w każdej chwili odeprzeć ewentualny atak, poruszyła jaskrawy pył, unoszący się w powietrzu wśród wyblakłych barw, ale pozwoliła, by Mark zbliżył się nieco, wciągnął w nozdrza jej duszący zapach zapomnianego grobu, kojarzący się odrobinę ze starym cementem i tanią farbą drukarską. Tak cuchnęło coś złego...

Odskoczyła jak poparzona, gdy delikatna sondująca wiązka zmieniła się nagle w oślepiająco jasny płomień wielobarwnego ognia. Warknęła ze złością – zdrajca!

Mark von Lahman roześmiał się pod nosem, zaciskając dłoń w pięść i dusząc nią ostatnie pełgające po skórze płomyki. W tej aurze – nieprzyjaznej i budzącej pierwotny strach – było coś arcyciekawego... Coś, co sprawiało, że całym sobą zapragnął się z nią zabawić. Sprawdzić, które z nich jest lepsze.

Chciał, żeby potężny mrok dla niego zatańczył!

Ostatki zdrowego rozsądku zdołały w ostatnim odruchu zaprotestować, spróbować go powstrzymać, zwrócić uwagę – jak to tak, wystarczy, że zaczynają tytułować cię najpotężniejszą Istotą obu światów, a już zupełnie tracisz instynkt samozachowawczy? Gdzie ludzkie odruchy? Nie warto podchodzić do sprawy z pozycji wszystkowiedzącego władcy świata... A nuż wpadniesz na godnego przeciwnika? Może to właśnie ten na oko poczciwy dziadek jest źródłem aury? Może faktycznie jest Upadłym? Skoro po stracie mocy potrafi kontrolować coś takiego, znaczy to, że coś jest mocno nie tak. W tym stanie, wyczerpany i z lukami w pamięci, Mark nie powinien stawiać mu czoła...

Zdrowy rozsądek nigdy nie był najlepszym przyjacielem Marka von Lahmana. W pierwszej kolejności zawsze słuchał swojego instynktu wyverniego Łowcy. A instynkt podpowiadał mu, że właśnie rozpoczęło się polowanie...

Mroczna aura, wyczuwając jego intencje, ponownie się zbliżyła, wyciągnęła w jego stronę lepką mackę, chcąc zajrzeć w knujący coś przeciwko niej umysł... Wycofała się, ponownie dźgnięta celnym ogniem mocy, skuliła się i zamknęła w sobie. Thomas jęknął przez sen.

Wyvern raz jeszcze zaśmiał się pod nosem i rozpłynął w plamie mroku.

***

– I co tam, synek? – Thomas na chwilę oderwał się od smarowania dżemem kromki ciemnego chleba. Wyraźnie ucieszył się na widok gościa wchodzącego do kuchni o własnych siłach.

– Nie krzycz – jęknął Mark, nachylając się nad zlewem.

– Jak się spało?

– Do dupy. – Terrorysta wreszcie poradził sobie z namacaniem kurków przy kranie, z ulgą wsadził głowę pod strumień lodowatej wody.

– Oj, nie przesadzaj. Zobacz, nawet ładna pogoda dzisiaj. Ciepło, chwilowo nie pada...

– Idź ty się gdzieś zamknij z tym swoim optymizmem, dobra? – Przez chwilę chciał otrząsnąć się z wody jak pies, lecz skrzywił się pod wpływem gwałtowniejszego ruchu.

– Ech, nieważne. – Stary machnął dłonią, jakby chciał zawołać „a idź ty". – Co chcesz na śniadanie?

– Kefiru. Z lodówki. Albo i zamrażalnika... Albo nie, niech będzie z lodówki. I coś mrożonego.

– Zachcianki ma... Kefiru nie mam – obwieścił stary po dokładnym przejrzeniu co najmniej ubogiej zawartości lodówki. – Może być jogurt truskawkowy?

– Nie. Mrożonkę dawaj...

Thomas pogrzebał jeszcze chwilę i wreszcie znalazł paczkę mrożonych warzyw na patelnię. Już miał podać gościowi butelkę z olejem i wskazać szafkę z przyborami kuchennymi, gdy zauważył, że zbiegły więzień z wyrazem ulgi na twarzy przytknął pokryte szronem opakowanie do spoconego czoła.

– Mogłeś tyle nie pić – podpowiedział usłużnie.

– Mogłeś mi tyle nie podtykać pod nos – odparował. – Poza tym na trzeźwo nie dałbym sobie z tobą rady. Słyszałeś może kiedyś teorię o toksycznych ludziach? Radziłbym się nad tym zastanowić. – Dowcip do najlepszych nie należał, ale łeb naprawdę bolał. Zgrywał zdecydowanie mocniej skacowanego, niż był w rzeczywistości, a w jego zachowaniu sporo było gry aktorskiej – o dziwo skutecznej – lecz fakty nadal pozostawały faktami, a kac kacem. Nawet mrożony brokuł nie pomagał.

– No! – Thomas pogroził mu palcem. – Jak ty się zwracasz do szacownego starszego człowieka, gówniarzu?!

– Wspominałem już, że mam cztery razy tyle lat, co ty? – Wyszczerzył kły. Spróbował wykrzesać z siebie choć odrobinę magii, by ukształtować sieć na czającą się gdzieś z boku mroczną aurę, lecz okazało się to znacznie trudniejsze, niż mógłby przypuszczać.

– Gdybyś miał cztery razy tyle lat, co ja, miałbyś właśnie przyjemność osiągnąć jakże zaszczytny trzechsetny rok życia.

– Serio? – Mark parsknął śmiechem, co przypłacił nieprzyjemnym skurczem w okolicy żołądka. – A nie wyglądasz na tyle, dziadek! Mam dwieście dwadzieścia sześć lat, jak już wspominałem. Więc możesz do mnie mówić „proszę pana", jeśli chcesz.

– Umieram z pragnienia! – Teraz to stary ryknął śmiechem. Dłuższą chwilę nie mógł się opanować, nawet otaczająca go aura na chwilę jakby zbladła. – Ogólnie to mogę ci zadać jedno pytanie?

– No wal... – Usiadł na chybotliwym krześle przy stole, oparł głowę na skrzyżowanych na blacie przedramionach. Wpadające do kuchni przez mokrą szybę światło miało konsystencję potłuczonego szkła.

– Tylko się nie obraź. Jesteś islamistą?

Mało brakło, a spadłby z tego krzesła. Przez chwilę zapomniał nawet o tym, że miał udawać bardziej umierającego.

– Człowieku, powaliło cię?! – wykrztusił pomiędzy kolejnymi spazmami śmiechu, gdy już pozbierał z podłogi rozsypane warzywa z mrożonki-okładu.

– Tak pytam, bo zastanawiam się nad tymi twoimi... grzeszkami. Trochę sobie czytałem zanim wstałeś. Terroryzm jest czysto ideowy, więc tak sobie skojarzyłem...

– Nie popełniaj błędu mojego oskarżyciela – wycedził, przerywając nieskładny wywód. – On nie był szczególnie rozgarnięty. Nie bawiłem się w udowadnianie światu własnych racji. Brałem zlecenia za pieniądze. Sam siebie nazwałbym raczej najemnikiem.

– Szkoda. Już knułem, że całkiem podobny jesteś do wybielonego Araba. – Thomas nie rzucał bardzo wyszukanymi dowcipami, czego nie omieszkał przekazać mu pełnym politowania spojrzeniem. – Niech ci będzie... najemniku. Siadaj i żryj.

Mark von Lahman naprawdę tęsknił za normalnym żarciem. Przed sobą miał właśnie wszystko to, o czym z takim rozrzewnieniem marzył za każdym razem, gdy przyszło mu tknąć brei wydawanej w więziennej kantynie. Biały, świeży chleb, pachnąca kusząco szynka, kiełbasa tak piękna, że aż przez sam wygląd gotów był oddać jej pokłon, i topione serki o składzie zawierającym co najmniej połowę tablicy Mendelejewa nęciły właśnie mieszającymi się aromatami, przyprawiając wrażliwy nadnaturalny nos o prawdziwą rozpacz. Najgorsze było to, że pierwszy raz od dłuższego czasu miał przed sobą możliwość najedzenia się do syta, na stołówce nikt w końcu nie respektował tego, że ma znacznie pojemniejszy żołądek, niż na to wygląda. Czasami udawało mu się wyłudzić od kogoś kawałek żylastego kotleta lub jednego niedogotowanego ziemniaka, ale gdzie tam tym syfom było do prawdziwej uczty, którą Thomas podetknął mu pod nos.

Prawie się popłakał, gdy przypomniał sobie, że nie powinien tknąć żadnej z tych rzeczy. W końcu to zaburzyłoby jego wizerunek skacowanego i zmęczonego życiem – gdyby rzeczywiście czuł się tak, jak starał się wyglądać, powinien rzygać jak kot po najmniejszym kęsie. Zagryzł zęby i przysiągł sobie gorąco, że po skończonym polowaniu wyżre staremu wszystko z lodówki do ostatniego okruszka. A może nawet wyliże półki do czysta...

– Nie jestem głodny... – jęknął, odwracając wzrok. Miał nadzieję, że wyglądało to tak, jakby zrobiło mu się niedobrze, a nie zwyczajnie przykro.

– Wyobrażam sobie. Ale ugryź coś z rozsądku.

Thomas przyglądał mu się chwilę, lecz widząc, że terrorysta-najemnik nie kwapi się do spełnienia polecenia, z ciężkim westchnięciem sięgnął po kromkę chleba i cierpliwie zaczął smarować ją masłem.

– Powinieneś raczej zamknąć mnie w piwnicy i zagłodzić – prychnął Mark, przez chwilę nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.

– A czemu niby? Poczciwy z ciebie dzieciak. – Rzucił przygotowaną kanapkę z szynką na talerz przed nosem gościa.

– Ta, dzięki...

– Za jedzenie, dzieciaka czy poczciwego?

– Za wszystko po trochu. – Ugryzł zdecydowanie więcej chleba, niż powinien, i połknął o wiele szybciej, niż wypadało, ale miał nadzieję, że stary niczego nie zauważył. – Ale najbardziej mnie ten „poczciwy" zadziwił. Nazwać tak mnie? Pieprzniętego mięczaka z myślami samobójczymi? Coś ci się dzisiaj na humor zebrało.

– No cóż. – Odchylił się na skrzypiącym krześle i skrzyżował ramiona za głową, wzrok utkwiwszy w drewnianym suficie. – Jest wiele epitetów, którymi mógłbym cię określić, ale z pewnością nie ma wśród nich słowa „mięczak". Przecież trzeba mieć jaja, żeby taki burdel zrobić. Synek, karę śmierci dostałeś! Ilu masz na koncie, co? Poza tym... ty masz myśli samobójcze? Nie wyglądasz.

– Wczoraj nawet o tym rozmawialiśmy. – Demonstracyjnie pomachał ręką z blizną tuż przed nosem gospodarza. – Naprawdę byś się przebadał.

– Teraz to ja przypomnę, że owszem, pamiętam, iż wysunąłem tezę co do tego, skąd masz tę bliznę, tylko ty ni cholery nie chciałeś się przyznać. Więc teraz się upewniam. Serio próbowałeś się zabić?

– Może trochę źle to określiłem. – Uśmiechnął się szeroko, błyskając ostrymi kłami. – Ciekawiło mnie, czy zdechnę po czymś takim, czy zdążę się zagoić, zanim się wykrwawię.

– Śmieszek, kurna... – Wywrócił oczami. – A dlaczego uważasz się za mięczaka?

– A ty co, znowu wywiad środowiskowy przeprowadzasz? – zaśmiał się bez cienia wesołości. – No niech ci będzie. Chociaż lista jest długa i pewnie zaśniesz w połowie. No więc tak: mdleję na widok igieł, piszczę ze strachu przed pająkami, brzydzę się robaków, nigdy nie miałem dziewczyny, kobiety w dosłownym znaczeniu też nie...

– Nie o to mi chodzi! – przerwał szybko, za nic nie chcąc poznać więcej szczegółów z życia osobistego gościa.

– Wiem, że muszę doprowadzić świat do zagłady, i ni cholery nie umiem z tym walczyć – dokończył o wiele cichszym tonem. Na szczęście dziadek nie usłyszał, skupiwszy się na poprzedniej wyliczance.

– To niuanse, po których nikt nie będzie cię osądzał. A co zrobiłeś? Myślisz, że wielu miałoby odwagę na coś takiego? Jestem pewien, że większość ludzi robi w gacie ze strachu nawet, gdy tylko o tym myśli!

– Coś ty mądrzej dzisiaj gadasz – syknął, mrużąc oczy. Trafił – Thomas stropił się wyraźnie i zaczął rozglądać się wokół, jakby szukając czegoś, czym mógłby się zająć. Aura zakotłowała się wokół niego, pobudzona. – Jak nie ty. Wyspałeś się?

– Być może. Nie czepiaj się. – Mrok sapnął jeszcze z niezadowoleniem, ale przyczaił się ponownie, gdy oczy wyverna błysnęły krwistą czerwienią.

– Wracając... – Mark o wiele pewniej rozparł się na niewygodnym krześle. – Mówisz tak, jakbyś mnie podziwiał. Naprawdę to popierasz? Masz pojęcie, ilu ludzi zginęło? I to nie raz?!

– Ja tam tego nie popieram. Ale dziwi mnie, że ty też nie? – bardziej spytał, niż powiedział, przechylając ciekawie głowę.

– Tak, ja też nie. Chyba. Sam nie wiem. Ale nie trzeba lubić swojej pracy, prawda? – Wziął ze stołu niewielki nożyk do masła, zaczął przesuwać go między palcami. – Na początku może i było z tego trochę zabawy. Odpowiadając na twoje niezadane pytanie: tak, mam wyrzuty sumienia. Fajniej by było, gdyby jednak nikt nie umierał tak naprawdę, nie?

– Ale nie przeszkadzało ci to broić.

– Nie. – Skrzyżował ramiona na piersi. – Byłem najlepszy, dziadek. Ty masz pojęcie, co zdążyłem zmalować, zanim mnie dorwali? Dwa lata nieustannej aktywności. Wszyscy wiedzieli, że nie spartaczę roboty. Dostawałem zlecenia ze wszystkich zakątków świata.

– To dlaczego cię złapali?

Skrzywił się. Mało brakło, a skaleczyłby się nożem, gdy dłoń zadrżała mu niebezpiecznie.

– Pomyliłem się. Źle wyliczyłem, ile czasu potrzeba mi na bezpieczne zmycie się z miejsca zdarzenia i... to nawet widać. – Szybko ściągnął koszulkę, na co stary zasłonił sobie oczy przedramieniem i zaczął wrzeszczeć:

– O nie, synek! Bez takich! Pedofilem nie jestem! Pedałem tym bardziej!

– To. – Wyvern wskazał na dwie szerokie blizny, przecinające jego plecy. – I to. – Trzecia, mniejsza, znaczyła całą szerokość brzucha i wyglądała naprawdę paskudnie. – Ochrona mnie zatrzymała, gdy byłem za blisko. Bomba miała zapalnik czasowy, który mogłem wyłączyć za pomocą odpowiedniego urządzenia. Pech chciał, że jak rzucili mnie na glebę, wypadło mi z dłoni. I tak mam szczęście, że tylko na tym się skończyło, bo po tamtych w zasadzie nic nie zostało. – Zaśmiał się gorzko, pośpiesznie ubrał. – No, koniec przedstawienia, możesz przestać się czerwienić.

– Nurtuje mnie tylko jedno... – W wodnistych oczkach ponownie błysnęło coś niepokojącego, jakiś okruch ciemności, czekającej cierpliwie na uboczu na swoją kolej. Mark poczuł, jak po przedramionach rozsypuje mu się gęsia skórka. – Ciągle wspominasz o tych... wyvernach. Skoro jesteś jednym z nich, w dodatku nieśmiertelnym... dlaczego dałeś się złapać? Mogłeś bez trudu sobie poradzić. Z tej celi śmierci, w której podobno byłeś, też mogłeś bez problemu uciec. Może po prostu kręcisz? Wymyśliłeś sobie bajkę i mi ją wciskasz, bawisz się? Albo faktycznie jesteś świrnięty?

– A ty najwyraźniej mnie prowokujesz. – Niepokojące było to, że dziadek nie zareagował w żaden sposób na nieludzki warkot, dobiegający z głębi gardła. – Wyverny mają zasady. Nie wolno nam się ujawniać. Nawet w takich sytuacjach. To, co by mi zgotowali po ujawnieniu, byłoby tysiąc razy gorsze, niż śmierć.

Dziadek nie wyglądał na zaskoczonego. Raczej na takiego, co chętnie dodałby coś od siebie, ale powstrzymywał się ostatkiem sił. Ukryta w Marku bestia szarpała się, skowycząc z chęci natychmiastowego dobrania się do ofiary. Ale co to byłoby za polowanie, gdyby tak szybko stracił panowanie nad swoją żądzą mordu?

– Tak, bo ja nie mam co robić, tylko terrorystów prowokować. Nie pochlebiaj sobie. – Thomas, całym sobą pokazując, że temat skończony, sięgnął po oblepionego taśmą klejącą pilota do telewizora. Maleńki ekranik na ścianie zawarczał, zakrztusił się i wreszcie rozbłysł światłem. Okazało się, że odbiornik jest nastawiony na jakiś wyjątkowo nieudany teleturniej i że, o zgrozo, Thomas wcale nie zamierza przełączać. – Dziwny z ciebie dzieciak, Mark. Poważnie, zastanawiam się, czy jednak nie zadzwonić na pogotowie. Może masz guza mózgu?

Mark przez chwilę chciał odparować niezbyt wyszukanym dowcipem o treści mocno seksualnej, ale zdołał ugryźć się w język.

– Masz. – Thomas ni z tego, ni z owego wręczył mu puste opakowanie po margarynie. – Przydaj się na coś i wyrzuć to.

Terrorysta bez słowa wziął pudełko i rzucił je za siebie. Miał nadzieję, że zdoła trafić do śmietnika, lecz najwyraźniej jego refleks nie zdążył jeszcze odżyć. Pudełko z impetem uderzyło w ekran telewizorka, na którym naraz obraz pokrył się siecią z miliardów tańczących szaleńczo kolorowych fasolek.

– Kurwa, zepsułeś mi telewizor! – opieprzył go Thomas.

Co najdziwniejsze: mroczna aura zafalowała groźnie, wysysając tlen z powietrza. Markowi nagle stało się duszno; mocniej zacisnął dłoń na rączce noża, którym cały czas się bawił.

Wyglądało na to, że dla nieszczęsnego odbiornika nie ma już większej nadziei, bo stary, klnąc pod nosem, nie podjął nawet próby reanimacji, a po prostu wyciągnął kabel z gniazdka.

– Dobra, nic tu po mnie. I tak zaraz doprowadzę ci chatkę do ruiny, jak widać. – Mark przeciągnął się na krześle, ziewając głośno. – Spadam już. Dzięki za gościnę, czy coś.

Już miał wstać, gdy dłoń starego zaskakująco mocno złapała go za przedramię.

Zadziałał właściwie odruchowo. Wyglądało na to, że Thomas nie zarejestrował nawet momentu ruchu, jedynie zmartwiał, gdy wbity w blat stołu nóż zadrżał z przejmującym dźwiękiem. Milimetr, a zatopiłby się w starczą dłoń, zaciśniętą na krawędzi stołu.

– Jeszcze raz mnie dotkniesz, dziadek, a uderzę celniej – wycedził wyvern, delikatnie unosząc wargi. Jego kłom może i daleko było do wampirzych, ale z pewnością robiły wrażenie stopniem naostrzenia.

– Dobra, nie gorączkuj się tak – powiedział powoli Thomas. Jego głos nagle stał się miękki i cichy, a ruchy płynne i idealnie wyważone. Doskonale wiedział, jak radzić sobie z ciskającymi nożami furiatami, to mu trzeba było przyznać. Nawet mroczna aura na chwilę zafalowała i zamruczała uspokajająco. Zupełnie jakby umiał ją kontrolować... – Nie wiem, co ci tam w życiu zrobili, że taki niedotykalski jesteś, nie wnikam, ale już więcej tak nie zrobię, okej? Nie wściekaj się. Po prostu chciałem ci przypomnieć, że w okolicy roi się od policji. Jeśli wyjdziesz teraz, podasz się im na talerzu.

– Policjanci nie są dla mnie problemem. – Uniósł sarkastycznie jedną brew. – Mam skrzydła. Mogę polecieć.

– To ciekawe, dlaczego wczoraj tego nie zrobiłeś.

– Bo mój mózg nie funkcjonował tak, jakbym sobie tego życzył. Przypominam, że nadal mam częściową amnezję. – Skrzywił się. Nienawidził przyznawać się do słabości. – A zresztą, grunt, że dzisiaj już mi lepiej – wystarczająco, by iść stąd w cholerę.

– Zaczekaj jeszcze parę dni, aż wszystko się uspokoi. Źle ci tu?

– Zostawiłem włączone żelazko.

Stary nawet się nie zaśmiał.

– I tak pewnie chałupa już ci się sfajczyła. – Wzruszył ramionami. – Ja ci dobrze radzę, zostań. Chcesz, to ci nawet coś do ubrania dam, jak wstydzisz się w tym fluorescencyjnym wdzianku łazić. – Ruchem głowy wskazał na pomarańczowe spodnie od więziennego uniformu.

Wyvern westchnął ciężko i odwrócił wzrok na znak, że uznaje rozmowę za skończoną. Thomas pokręcił tylko głową z wyrazem troski na twarzy. Wstał od stołu, schował wyłożone wcześniej jedzenie, odszedł w kierunku sypialni. Choć zamknął szczelnie drzwi, Mark usłyszał, że rozmawia z kimś przez telefon.

Nie chciał podsłuchiwać, choć perspektywa sprawdzenia, kto chce rozmawiać z takim szaleńcem, wydała mu się z początku kusząca. Niestety wpojone dwieście lat temu zasady dobrego wychowania, obecnie stłamszone przez własne pojęcie moralności, czasami dorywały się do głosu.

Poza tym, była najwyższa pora na to, by zastawić pułapkę. Kac był na tyle lekki, że nie przeszkadzał nawet w logicznym myśleniu. Bestia we wnętrzu skomlała ze szczęścia, już wyobrażając sobie słodki smak krwi starca.

Gdy był pewien, że Thomas przez jakiś czas nie pokaże się w pobliżu, podszedł do lodówki i jak gdyby nigdy nic poczęstował się kiełbasą. Pachniała wybornie.

Wyszedł z kuchni, skierował się do salonu. Stanął przed niewielkim oknem skrzynkowym, oparł się o nie czołem. Drewniana rama z pewnością kiedyś została pomalowana na radosną, wiosenną zieleń, obecnie jednak farba odchodziła całymi płatami w ten charakterystyczny dla wilgotnego wnętrza marszcząco-łuszczący się sposób, odsłaniając umęczone drewno. Po nierównej szybie spływały strugi deszczu, pomimo radosnych zapewnień Thomasa padającego nieprzerwanie od poprzedniego dnia. Wyglądało na to, że burza zadomowiła się w górach na dobre. Widział czubki porastających sąsiednie wzgórze modrzewi, obecnie skąpane w przelewającej się na wietrze białej jak mleko mgle. Korony drzew poruszały się chaotycznie w różne strony, jakby wiatr nie mógł zdecydować, z którego kierunku je zaatakować.

– Muszę na chwilę pojechać do miasta – zawołał Thomas, w pośpiechu zakładając złachaną pelerynę przeciwdeszczową. – Mam nadzieję, że nie zrujnujesz mi chałupy w tym czasie?

– Co najwyżej spalę – mruknął pod nosem, nawet nie spoglądając w stronę wychodzącego.

Starszy człowiek już go jednak nie słuchał, zajęty mocowaniem się ze starym zamkiem w drzwiach. Po chwili wybiegł na zewnątrz. Dało się słyszeć pokasływanie starego fiata i mlaskający odgłos opon miażdżących zwały błota na podjeździe.

Dziwnie się poczuł ze świadomością, że ofiara właśnie się oddala, a on nie robi nic, by ją zatrzymać. Szarpiący się w jego wnętrzu wyvern ryczał ze wściekłości, starając się wyjść na wierzch i zmusić nieposłuszne ciało do podjęcia pogoni. Wprawdzie mógłby to zrobić, no ale gdzie tu zabawa?

Właśnie nadarzyła się idealna okazja do tego, by nieco rozejrzeć się na dworze.

Z kuchni wypożyczył sobie najsolidniej wyglądający z noży. Ostrze wyglądało na takie, które mógłby złamać w dwóch palcach, a więc niezbyt przydatne do walki, ale jakoś nie potrafił sobie wyobrazić wyjścia na zewnątrz z pustymi rękami. Stanął przed drzwiami i zaczerpnął drżącego oddechu, wahając się chwilę, jak przed skokiem do lodowatej rzeki.

Rzucił ostatnie tęskne spojrzenie w stronę pulsującego ciepłem kominka i odważnym krokiem wystąpił na lejące się z nieba strugi lodowatej wody. Długie włosy, zmoczone, natychmiast oblepiły twarz, ograniczając pole widzenia. Ale on nie potrzebował wzroku. Wolał polegać na słuchu...

Człowiek musiał siedzieć na porośniętym bluszczem daszku przytulnej werandy. Skoczył na niego, prawdopodobnie zamierzając powalić i dźgnąć paskudnie wyglądającym sztyletem, zdążył jednak w porę odskoczyć. Błyskawicznie okręcił się na pięcie, ciął nożem na odlew. Zawsze trzymał krótką broń tak, by ostrze szło w dół dłoni, od strony małego palca – to właśnie nadawało ciosom morderczą siłę, która w tym przypadku okazała się zgubna dla napastnika. Ostrze płynnie przecięło krtań i tętnicę, mężczyzna, kaszląc krwią, osunął się na ziemię.

Mark rozejrzał się, odgarniając z twarzy przeszkadzające włosy. Skulony, czekał na coś więcej...

Tak, był jeszcze jeden. Poruszał się tak cicho, że nawet jego zmutowany słuch miał spore problemy z namierzeniem go. Niemal podskoczył, gdy silne palce zacisnęły się na jego ramieniu. Atakujący popełnił jednak śmieszny wręcz błąd – zakładając, że Mark będzie funkcjonował jak standardowy człowiek, unieruchomił mu najpierw prawą rękę...

Bzdura. Niemal wszystkie wyverny są leworęczne.

Uderzył łokciem w splot słoneczny, następnie, ćwiczonym od prawie dwustu lat ruchem, poderżnął delikwentowi gardło. Dokończył jeszcze błyskawicznym pchnięciem pod żebro, przyzwyczajony do zdecydowanie żywotniejszych przeciwników. Ostrze noża pękło i tak pozostało, wbite w martwe ciało.

Zaklął, gdy kolejny człowiek spróbował go poddusić. Kopnął go na oślep, następnie, czując, że uścisk osłabł, rzucił się na ziemię. Facet, zaskoczony, puścił, więc mógł spokojnie uderzyć pięścią z resztką rękojeści noża kuchennego. Człowiek runął na ziemię, nieprzytomny. Cios był perfekcyjny. Również ćwiczony od prawie dwustu lat.

Najpierw poczuł ból w boku, dopiero po chwili dotarło do niego echo wystrzału. Błyskawicznie rzucił się w stronę gęstego cienia, jaki dawały rosnące w niewielkich odległościach wiekowe drzewa. Igły nie przepuszczały światła, dzięki czemu mógł schronić się w mroku, mając nadzieję, że stał się zbyt niewyraźnym celem.

Jęknął, opierając się o najbliższy pień. Rana mocno krwawiła i bolała jak diabli, ale kula nie uszkodziła żadnego ważnego organu. Miał szczęście, że strzelec okazał się beznadziejny w swoim fachu.

Słysząc głosy nawołujących się ludzi, ruszył głębiej w las, zaciskając zęby. Przez chwilę nawet wziął pod uwagę przemienienie się w wyverna, ale korony drzew były tu zbyt gęste, by mógł wzbić się w powietrze. Moce zmiennoskórego wykluczył od razu, pamiętając, że oznaczają ból jeszcze silniejszy od tego po postrzale.

Ta. Nawet to mu nie wychodziło. Wszyscy mówią, że przemiany powinny być bezbolesne... Gówno prawda. Nigdy wcześniej żaden zmiennoskóry nie otrzymał na dokładkę mocy, jaką on sam dysponował w tej chwili. Oczywiście wszystko musiało do tego stopnia zmutować, że wrodzone zdolności nagle okazały się najsłabiej dostępne... A wcale, cholera, nie prosił się o bycie tym całym Pożeraczem Światów. Wcale nie chciał okazać się obiektem z jakiejś przestarzałej przepowiedni. Dlaczego nie mogło paść na kogoś innego?

Postrzał naprawdę bolał. Aż przez moment zastanowił się, czemu nie mógłby teraz wykrwawić się jak normalny człowiek? Miałby wreszcie święty spokój.

Wtedy właśnie natknął się na policjantów z psem.

Mężczyźni byli tak zaskoczeni, że aż na moment zamarli, otwierając usta. Mało brakło, a terrorysta parsknąłby śmiechem. W tej chwili dwaj funkcjonariusze w kamizelkach kuloodpornych skojarzyli mu się z przedszkolakami, którym obwieszczono, że dzisiaj nie wyjdą na podwórko.

Chciał jak najszybciej umknąć w cień. Wiedział, że wrogowie nie uznają raczej jego pojawienia się za przypadkowe przywidzenie, na aż tak głupich nie wyglądali. Z drugiej strony jednak zbliżała się pogoń, której chciał jak najszybciej zniknąć...

Wtedy się stało. Kleszcze paraliżującego bólu nagle zacisnęły się na jego mózgu, sprawiając, że nie zdołał dłużej utrzymać się na nogach. Runął na kolana z jękiem, zaklął, gdy z nosa zaczęła kapać krew.

Tak, to było to. Jego pieprzona ofiara. Nawet nie wyczuł, kiedy dzierżący mroczną aurę Thomas zdążył pojawić się w pobliżu. Triumfujący instynkt samozachowawczy co rusz wyśpiewywał mu w głowie „a nie mówiłem? Mogłeś się słuchać, idioto!". Nadal łaknący krwi wyvern ryczał i bił widmowymi skrzydłami, nie rozumiejąc, dlaczego nie jest w stanie rzucić się zbliżającej ofierze do gardła. Przecież to wszystko by załatwiło...!

Poczuł, że odpływa. Na wszystkich członkach zacisnęły się niemożliwe do zerwania okowy bólu. Powieki okazały się zbyt ciężkie, by można je było tak po prostu unieść. Narastające nawoływania odbijały się w czaszce ciężkim, niemożliwym do zniesienia dudnieniem. Jeszcze raz zaklął, gdy poczuł, że na dobre przegrywa walkę z ciemnością, i runął w jej wyciągnięte w szyderczym geście ramiona.

***

Świadomość wracała powoli.

Właściwie to najpierw pojawiło się wrażenie, że umarł. No bo jak to tak? Miał wrażenie, że nie leży, a dryfuje w niebycie, nie posiadając nawet materialnego ciała. Myśli rozwlekały się niepokojąco, nie potrafił skupić się na niczym konkretnym.

Po chwili pojawił się ból – potworny, obezwładniający, opanowujący wszystkie członki po kolei. Najsilniejszy koncentrował się gdzieś w boku i nasilał za każdym razem, gdy próbował głębiej zaczerpnąć powietrza. Chyba gdyby był martwy, nie bolałoby aż tak?

Albo to piekło.

Z wielkim trudem zdołał wreszcie otworzyć oczy. Obraz był mleczny, jakby patrzył na wszystko przez upieprzoną czymś białym szybę. Przedmioty i postacie zdawała się otaczać lekko świetlista, złotawa otoczka.

No właśnie, postacie. Bo ktoś nad nim stał.

Pierwszym człowiekiem okazał się obleczony mroczną aurą jak drugą skórą Thomas, choć wyglądał zupełnie inaczej w eleganckim garniturze i z włosami związanymi na karku. Jego oczy błyskały czerwienią, gdy uśmiechał się z niepokojącą bystrością i inteligentnym błyskiem w źrenicach.

Drugiego nie znał, ale na pierwszy rzut oka wyglądał jak wyjątkowo nadgorliwy urzędnik.

– O kurwa – wydusił. Zdziwił się, jak bardzo własny głos go nie słucha.

– Nie przeklinaj przy starszych, synek. – Thomas puścił mu oczko. Najwyraźniej świetnie się bawił.

– Coś ty zmajstrował, dziadek? Co ja tu robię?! – Spróbował unieść się na łokciu, lecz ból sprawił, że natychmiast z powrotem opadł na miękki materac. Bo, o dziwo, leżał w wielkim łóżku.

Podwinął koszulkę. Nie pomylił się – przyczyną bólu i wkurwienia była wprawnie zaszyta, ale raczej nieznieczulona rana postrzałowa.

– Trochę szacunku. Nie chcę może stwierdzać oczywistego, ale zauważ, że znalazłeś się w odrobinę gównianej sytuacji – wycedził. Czerwone oczy błysnęły, czarna aura zakotłowała się dziko. Triumfowała.

– Czego chcesz? – warknął najemnik.

– Cóż... – Thomas zdjął okulary i zaczął czyścić je zieloną chusteczką, wcześniej poskładaną w pedantyczną kostkę. – Przejdę może od razu do rzeczy, bo widzę, że długo nam tu w skupieniu nie wytrzymasz. Wolałbym, żebyś ładnie współpracował, bo jakby co mam o wiele za dużo złotych kul w magazynku. – Niewymuszonym gestem wskazał na zapiętą na biodrze kaburę z rewolwerem.

– Złote kule? – Mark syknął.

– Owszem, z tego właśnie zostały wykonane. Czym innym raczej dużej krzywdy ci nie zrobię.

– Czyli jednak o wszystkim od początku wiedziałeś.

– Tak. Tylko co by to była za zabawa, gdybym od razu się zdradził? – Znowu parsknął złośliwym śmiechem. – Wiem wszystko o wyvernach. Można powiedzieć nawet, że jestem jednym z was.

– W tym wieku? Wybacz, dziadek, za stary jesteś. – Mark, starając się grać na zwłokę, zacisnął palce w pięści i spróbował skupić w nich choć odrobinę mocy. Niestety ciało zupełnie nie chciało go słuchać. Nawet instynkt Łowcy się nie odzywał, choć znalazł się tak blisko celu.

– Może niedokładnie się wyraziłem. – Thomas wyglądał zupełnie, jakby zamierzał zaraz go zamordować, nie zważając na to, że jeszcze przed momentem był mu do czegoś potrzebny. – Jestem Upadłym. Podpadłem Ryjisjaveeikowi. A, jak wiesz, Ryjisjaveeikowi się nie podpada.

Mark zgrzytnął zębami na wspomnienie władcy, niegdyś swojego najlepszego przyjaciela.

– Nie przedłużając – jesteś mi potrzebny. Kojarzysz może przepowiednię o Pożeraczu Światów?

– Tak się złożyło, że ten cholerny wierszyk chodzi za mną od dwustu lat krok w krok – zaśmiał się na siłę. – W momencie urodzin obdarzony zbyt wielką potęgą, która mogła w każdej chwili wymknąć się spod kontroli, nieszczęśliwie potem przemieniony w wyverna. Nazywany też Antykreatorem, co osobiście nawet mi się podoba. Podobno miał rozwalić w pizdu naszą ukochaną planetkę. Mówią, że to ja nim jestem. – W momencie, gdy ostatnie słowa opuściły jego usta, udało mu się nareszcie odblokować moc. Wielka kula ognia pomknęła w kierunku starego, z sykiem wypalając tlen z powietrza. Już miała go dosięgnąć, gdy...

Paroksyzm potwornego bólu sprawił, że dosłownie zgiął się w pół, krzycząc. Kula zgasła, nie zdążywszy musnąć celu.

– Jeszcze się nie zorientowałeś, że gdy nie współpracujesz, to bardziej boli? – warknął Thomas.

– Jak ty to robisz?! Odebrali ci moce! Jesteś nikim! – jęknął, gdy udało mu się wreszcie odzyskać oddech.

– No widzisz, tak jakby nie do końca. – Czarna aura śmiała się wraz z nim. – Wracając, owszem, podobno jesteś Antykreatorem. Tylko w przepowiedni nie ma jednej ważnej rzeczy... Antykreator jest jak zwykły pies łańcuchowy. Dużo szczeka, chętnie chapnie cię w łydkę, gdy nie patrzysz, ale wystarczy, że przeniesiesz na niego wzrok i tupniesz, a chowa się w najdalszym kącie, podkulając ogon. Rozumiesz? Ty jesteś psem. A ja jestem osobą, która tupie.

– A jeśli po prostu ci na to nie pozwolę? – warknął, obnażając zaostrzone kły. Moc Fenrira kotłowała się w nim boleśnie, jakby próbując wyrwać się na zewnątrz.

– Nie masz wyboru. Antykreator jest sługą. Sługą Pożeracza Światów, bo to wcale nie ta sama osoba. I to ja jestem Pożeraczem Światów, a ty moim Antykreatorem. Mam nad tobą całkowitą kontrolę. I zrobisz to, co dla ciebie wymyśliłem, choćbyś nawet nie chciał. Przykro mi. – Wstał powoli, niedbałym gestem poprawił marynarkę. – Odpoczywaj. Czeka cię ciężka praca.

– W przepowiedni nie ma nic o kimś stojącym nade mną, Antykreator jest według niej narzędziem Boga, zapalnikiem apokalipsy. Czekaj, kurwa! – ryknął. Czarna aura znowu spróbowała go powstrzymać, lecz tym razem był na to przygotowany – celne dźgnięcie w sam jej środek sprawiło, że wycofała się, a Thomas skrzywił ledwo zauważalnie. – Do czego ja ci jestem potrzebny?

– W dużym skrócie: musisz znaleźć dla mnie kilka przedmiotów, zabić parę osób, zniszczyć jedno czy dwa miejsca. Nic, czego nie robiłbyś w poprzednim życiu jako najemnik. Staniesz na czele kilkuosobowej drużyny. Brzmi jak zabawa, co?

– Dlaczego mówisz o poprzednim życiu?

– Bo to wszystko, co pamiętasz, było prawdą. – Znudzony, oparł się o drzwi. – Cela śmierci, zastrzyk... tylko że zastrzyk z środka usypiającego. Sanitariusze byli moimi ludźmi. Rozumiesz? Nie żyjesz. I jesteś mój.

– Wal się. Nie będę niczyj. – Splunął soczyście.

– To się jeszcze okaże. – Starego najwyraźniej to rozbawiło. – Radzę ci dobrze zastanowić się nad propozycją współpracy. Nie lubię stosować przymusu.

Mroczna macka zbliżyła się niepokojąco, więc bez żadnych skrupułów przypalił ją niematerialnym ogniem. Ciało wreszcie zaczynało go słuchać.

– Raz, dwa, trzy, i jutro zdechniesz ty – zanucił, posyłając Thomasowi krwiożerczy uśmiech.

– Nieładnie. – Tamten pogroził mu palcem i cmoknął, zdegustowany. – Jeszcze sporo pracy przed nami. Obawiam się, że nie obejdzie się bez obroży, mój Antykreatorze. – Roześmiał się cicho, gdy terrorysta skrzywił się od kolejnego spazmu bólu. – Na razie odpoczywaj. I myśl.

Drzwi stuknęły cicho.

Mark zaklął wściekle i posłał w ich kierunku kolejną kulę ognia. Niestety po ostatnim ataku był tak osłabiony, że nie zdołał utrzymać jej przez nawet połowę drogi. Ciężko opadł na poduszki, mając ochotę wyć z bezsilności. Znowu opanowało go wrażenie, że traci kontakt z rzeczywistością, że zasypia, wcale tego nie chcąc.

Dopiero gdy znalazł się na samej krawędzi jawy i snu, uświadomił sobie, że nawet nie zauważył, kiedy urzędnik zdołał zniknąć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top