Początek i koniec
Wciągam głęboko powietrze. Jest tak rześkie i chłodne, że rani moje płuca. Nie dociera do mnie żaden dźwięk. Trwa bezwzględna cisza. Wyzwala mój zmęczony umysł. Co chwila jedynie powiew wiatru zakłóca idealny spokój. Odrzucam włosy wpadające na twarz. Przesuwam dłonią po zimnej krawędzi barierki. Tuż za nią rozprzestrzenia się tor. Moje zielone marzenie. Rozglądam się. Nie ma tu nikogo oprócz mnie. Ten fakt zalewa moje wnętrze przyjemnym uczuciem. Przeciągam palcem po metalowej powierzchni. Pod opuszką zbierają się kropelki rosy, wypełniając linie papilarne. Przy ziemi snuje się jeszcze poranna mgła. Maluje trawę srebrzystą mgiełką wody. Trybuny są puste. Żadne z miejsc nie jest zajęte. Pozycja komentatora wygląda dziwnie, kiedy nie słychać z niej żadnych jęków rozpaczy, zwodu czy wołania w euforii. Mikrofon wykrzywia się w stronę, gdzie zawsze znajdują się usta mężczyzny. Jednak jest rozczarowany. Teraz nikt przez niego nie przemówi. Odwracam głowę i znów patrzę na murawę.
Przez chwilę się waham, ale szybko odsuwam cień niepewności w niepamięć. Popycham bramę i rzucam plecak obok nóg. Bezszelestnie przechodzę tunelem. Przede mną majaczy szarawe niebo i soczysta zieleń trawy. Do niej dążę. Z każdym krokiem całe moje ciało drży mocniej, a przyjemne mrowienie podekscytowania wypełnia żołądek. Ktoś pomyślałby, że to wariactwo. W końcu jestem tu całkiem sama. Ludzie tego nie zrozumieją. Nie pojmują wagi, jaką dźwigają marzenia. Nie dopuszczają do siebie wiadomości, że one nigdy nie umierają, choćbyśmy nie wiem jak bardzo starali się je umartwić. Możemy doprowadzić je jedynie do stanu uśpienia. Jednak trzeba pamiętać, że sen nie trwa wiecznie. Prędzej czy później się obudzą. Głodne, sfrustrowane i dwa razy silniejsze.
Docieram do murawy. Przymykam oczy i wyobrażam sobie, że dookoła jest pełno ludzi. Wszyscy coś mówią i kibicują. Ja jestem w kasku i błękitnym stroju w białe koła. Unoszę powieki i otacza mnie rzeczywistość. Cisza wypełnia moją duszę. Napawam się spokojem, zanim wrócę do strefy marzeń. Idę dalej a rosa moczy mi nogawki. Kucam i z lubością przesuwam dłonią po mokrej trawie. Patrzę przed siebie. Tor prezentuje się bajkowo. Ciemna zieleń iskrząca się od wody. Tuż nad nią szarawa mgła buja się leniwie. Po bokach widnieje biały płot. W środku, na wzgórzu, pięknie prezentują się różnobarwne kwiaty tworzące swego rodzaju obrazy. Dookoła, niczym amfiteatr grecki, ku niebu pną się trybuny. To miejsce aż tętni swoim magicznym klimatem, nawet, gdy jest zupełnie puste.
Mrugam powoli i patrzę, jak rysują się moje wyobrażenia. Wiatr wciąż rozwiewa mi włosy. Słyszę za sobą tętent kopyt. Nerwowe rżenie przecina bezlitośnie powietrze. Wyłączam się na piski i krzyki kibiców. Czekam na moment, w którym zwierzęta miną mnie w rozszalałym pędzie.
Pięć.
Cztery.
Są coraz bliżej.
Trzy.
Dwa.
Niemal czuję ich nierówne oddechy na plecach.
Jeden.
Jak strzały przemykają obok mnie. Muskają moje ramiona mokrymi od potu łopatkami. Włosy zasłaniają mi całą twarz od wiatru tworzonego przez konie. Robię wdech. Słucham ich. Słyszę każde uderzenie kopyt o ziemię. Krzyk każdej z wyrwanych traw. Bicie każdego serca. Czuję ich oddech, zmęczenie. Jestem nimi. Adrenalina wrze w moich żyłach. Podekscytowane szepty dżokejów obijają się od ścian mojej czaszki. Dźwięk flesza. Dzwonek. Koniec wyścigu. Ktoś rozpływa się w smaku zwycięstwa. Ktoś dławi goryczą przegranej. A ja patrzę. Drobne dłonie jeźdźców klepią lepkie szyje zwierząt.
Robię krok do tyłu. Przenoszę się w inną, wyimaginowaną rzeczywistość. Jestem znów sama, bez innych ludzi. Lecz jest ktoś jeszcze. Mój koń. Strzyże uszami. Czuje to, co ja. Kiwam niezauważalnie głową. Poprawiam kask.
- To nasz moment mistrzu...- szepczę, a moje słowa swobodnie opadają na ziemię. Pochylam się i poganiam konia do startu. Kasztan wystrzela spode mnie. Nie myśli nawet o kilku krokach stępa czy kłusa. Nie bawią nas spokojne starty. To by nie było w naszym stylu. Stoję na ugiętych nogach, przyjmując baty powietrzne, siekające moje policzki.
W połowie okrążenia zaczynam się śmiać. Głośno. Prawdziwie. Naturalnie.
Tak, jak dawno się nie śmiałam. Z niewiarygodną szybkością przemierzamy linię mety. Uczucie radości wypełnia mnie całą. Koń oddycha ciężko. Jak ja. Opadam na jego szyję. Na moich ustach wciąż gości uśmiech. Gładzę mokrą sierść palcami. Kasztan odwraca łeb i skubie mnie w kolano. W tym momencie wszystko się rozpływa. Znów stoję samotnie na środku toru. Dźwięk trąbiących samochodów wyrywa mnie z cudownego stanu. Świat budzi się do życia. Zaczyna się kolejny dzień. Niszczy moją idealną rzeczywistość. Nie szarą, a wręcz przeciwnie. Ona aż kipi przeróżnymi barwami. Inaczej, niż ta, w której żyję.
Zaciskam drobne palce. Rozchylam usta i przełykam ciężko ślinę wymieszaną ze łzami. Słone krople zalewają moje policzki. Odwracam się i schodzę z przejścia. Zarzucam plecak na ramię i znikam w tunelu, którym już niedługo przejdą konie. Ale na żadnym nie będzie mnie. Z westchnieniem odwracam się i oczami wyobraźni widzę mknące przed siebie zwierzęta. Zagryzam wargi i ponownie ruszam przed siebie. Idę samotnie. Towarzyszy mi tylko dźwięk uderzania kopyt o podłoże i przeraźliwie rżenie. Czuję na karku ich oddech. Włoski stają mi dęba. Ale już się nie odwracam. Jeśli to zrobię, będzie jeszcze ciężej odejść.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top