rozdział 8 - Mercedes
- Dziękuję jeszcze raz. Do widzenia.
Wyszłam ze salonu z uśmiechem na twarzy i wręcz w podskokach. W dłoniach trzymałam papiery, a także kluczyki do nowego samochodu, mojego kolejnego dziecka. Zamiast jednak skierować się do mojego nowego nabytku, ruszyłam do swojej Audi, w której spał Austin. Chłopak był zmęczony po całym dniu spędzonym w Miami, w którym aktualnie się znajdowaliśmy. Często tu przyjeżdżał w sprawach pracy. Przywiozłam go tu nawet kilka dni wcześniej, bo musiałam załatwić jeszcze kilka spraw związanych z samochodem.
- Wstajemy, Austin. Pora wracać. - powiedziałam, otwierając drzwi. Austin spał na tylnych siedzeniach, dlatego kucnęłam, by być z nim na równi. Odgarnęłam jego ciemne włosy z twarzy, całując w czoło. - Chodź, wrócimy do Orlando. Przenocuję cię.
- Jakaś ty hojna. - zaśmiał się, zerkając na mnie wciąż zaspanymi oczami. Wyglądał uroczo. - Nie mam siły wracać dzisiaj do Henry'ego. Nienawidzę cichych dni.
- Pogodzicie się, zobaczysz. - odparłam, wstając z klęczek. Nie mogłam długo tak pozostawać, bo później strzykało mi w kościach. - Masz tu kluczyki. Tylko się nigdzie nie rozbij. Będę jechać przodem.
- Jak sobie życzysz, królowo. - powiedział, podnosząc się do siadu. Przejechał dłonią po swoich włosach, kłaniając się teatralnie, co skwitowałam cichym śmiechem. - Daj mi chwilę, dojdę do siebie i możemy jechać.
- To ja idę po auto. Widzimy się za chwilę.
Austin kiwnął głową, ale już się nie odezwał. Ja za to ruszyłam w odpowiednią stronę, patrząc z uśmiechem na masę samochodów. Podeszłam jednak tylko do jednego - białego Range Rovera. Przejechałam dłonią po jego blasze, uśmiechając się szeroko. Zawsze chciałam taki mieć, rodzice sami posiadali jedno z tych aut.
A teraz w końcu je miałam.
Auto było ode mnie kilka razy większe, przez co czułam się przy nim wyjątkowo mała. Mimo wszystko wsiadłam do środka, ustawiłam odpowiednio fotel, odpaliłam, zapięłam pasy... I wreszcie ruszyłam spokojnie do Austina, który cały czas na mnie czekał. Zatrzymałam się koło niego, machnęłam dłonią, po czym ostatecznie ruszyłam w drogę. Robiło się już ciemno, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Oboje wyjechaliśmy na ulice Miami, kierując się na autostradę prowadzącą do Orlando.
Powód, dla którego kupowałam te wszystkie samochody? Moja miłość do nich. Uwielbiałam jeździć, co można śmiało zobaczyć po tym, że startowałam w wyścigach samochodowych. Po co mi były aż trzy samochody? Nie po to, by się nimi chwalić przed ludźmi, a dlatego, że uwielbiałam nimi jeździć. Może to było głupie, ale zdecydowanie nie dla mnie. Ludzie, którzy uwielbiali i mieli po kilka aut bądź posiadali stare samochody, którymi się kiedyś jeździło, byli dla mnie jak rodzina. Samochodziarze byli rodziną i zdania na ten temat nigdy nie zmienię.
Nocna czy wieczorna jazda była jedną z lepszych i jednocześnie jedną z gorszych opcji. Jazda za dnia wiązała się z oślepieniem przez słońce, co wielokrotnie powodowało wypadki na drodze. Natomiast jazda nocą sprawiała, że niekiedy można było nie zauważyć pieszego bądź rowerzysty na drodze. Zabijał mnie fakt, że ludzie chodzili ubrani na ciemno w miejscu, gdzie nie było żadnego oświetlenia, a i oni chodzili bez latarki. To się aż prosiło o katastrofę.
Odkąd jednak posiadałam prawo jazdy ani razu nie zdarzyło mi się uczestniczyć w wypadku. Byłam odpowiedzialnym kierowcą i jeździłam szybko tylko na wyścigach, czy na autostradach. Fakt, i tu, i tu zdarzały się wypadki, ale nie bez powodu w wyścigach uczestniczyli najlepsi kierowcy. Byliśmy amatorami, ale to nie znaczyło, że byliśmy gorsi.
Był piątek wieczór, a ludzie wracali do swoich domów. Na szczęście, na drodze nie było aż tylu aut, jak się z początku spodziewałam. Jechałam sobie spokojnie, śpiewając lecące z radia piosenki, gdy dostrzegłam moje Audi tuż obok. To była zaledwie chwila, kiedy Austin mnie wyprzedził, jak gdyby nigdy nic.
- Ty oszuście!
Przyspieszyłam, prędko go doganiając. Specjalnie mrugnął mi światłami, na co zaśmiałam się cicho. Uciekał ode mnie, drażnił się ze mną, próbując zmusić do ścigania się z nim. Miałam jakieś szanse, ale były minimalne. Nie chciałam wypróbowywać na razie tego samochodu. Dlatego jechałam tak samo, jak wcześniej, pozwalając Austinowi się ode mnie oddalić.
Po ponad trzech i pół godziny w końcu dotarliśmy do Orlando, ale czekała nas jeszcze przeprawa przez miasto. Austin puścił mnie przodem, więc to ja prowadziłam do swojego mieszkania. Stojąc na jednych z wielu świateł, mój telefon zaczął nagle dzwonić. Spojrzałam na niego, dostrzegając numer mojego ojca. Nie myśląc za wiele, odebrałam, włączając na głośnomówiący. Było to o wiele lepsze, niż prowadzenie z telefonem przy uchu.
- Hej, tato. Co się stało, że dzwonisz o takiej porze?
- Zapomnieliśmy ci powiedzieć z mamą... Rozmawialiśmy przed chwilą i to sobie uświadomiliśmy. Mama ma imieniny w poniedziałek, ale rodzina chce się zjechać jutro. - powiadomił, a ja od razu zrozumiałam. Ruszyłam ponownie w drogę, słuchając go dalej. - Dałabyś radę przyjechać jutro na szesnastą? Może zostaniesz na weekend? Rzadko do nas wpadasz.
- Będę przed czasem. Dam wam znać, jak będę wyjeżdżać. - poinformowałam, skręcając na odpowiednią ulicę. Byliśmy już dość blisko mojego mieszkania.
- Kierujesz? - zagadnął mężczyzna, na co nieświadomie się uśmiechnęłam. On zawsze wiedział, kiedy prowadziłam.
- Wracam z Miami, byłam po samochód. Właśnie dojeżdżamy do mieszkania. - powiedziałam, wjeżdżając na podziemny parking. Tuż za mną wjechał również Austin. - Widzimy się jutro, tato. Kocham cię! Pa.
- Do jutra, kochanie.
Zaparkowałam samochód obok swojego Bugatti, po czym wysiadłam, obserwując, jak Austin parkował tuż obok. Poczekałam na niego chwilę, uśmiechając się pod nosem. Był tak zmarnowany i zmęczony, że aż dziwiłam się, że dał radę tu dojechać bez żadnego wypadku. Kiedy w końcu wysiadł, podszedł bliżej, a ja najzwyczajniej w świecie przytuliłam się do niego. Kochałam go.
- Jesteś aniołem, wiesz? - wyszeptał w moją szyję, przez co przeszły mnie przyjemne dreszcze.
- Jutro cię odwiozę do Henry'ego. - poinformowałam, odsuwając się od niego. Spojrzałam na jego twarz, dostrzegając lekki grymas na moje słowa. - Musisz z nim pogadać, ale beze mnie. Ja jutro jadę na weekend do rodziców.
- Nie chcesz zabrać nas ze sobą? - zagadnął, śmiejąc się cicho, co udzieliło się również mnie. - Chodźmy już, bo zaraz zasnę tu na stojąco.
Nie zamierzałam go dłużej męczyć, dlatego złapałam go za dłoń i pociągnęłam do windy.
~*~
Clermont, gdzie na co dzień mieszkali moi rodzice, znajdowało się zaledwie czterdzieści minut drogi z Orlando. Było to niewiele, a jednak wystarczająco od tłocznego miasta. Rodzice i tak dojeżdżali codziennie do Orlando, bo tu też mieli swój salon ze samochodami, w którym sama pracowałam raz na jakiś czas. Kiedy ich pracownicy nie mogli się zjawić bądź mieli wolne danego dnia, a ja z reguły nie miałam, co robić u siebie, to jeździłam tam i próbowałam upchnąć komuś jakiegoś Mercedesa.
Jak bardzo szurnięci byli William i Elizabeth Blorege, nazywając swoje dziecko nazwą samochodu? Zamiast Mercedes Blorege powinnam nazywać się raczej Mercedes Benz. W jednym i drugim przypadku miałabym te same inicjały.
Śmiejąc się pod nosem z tego absurdu, wjechałam na odpowiednią posesję. Coco i Rocky zaczęli szczekać i wariować na znajome otoczenie, na co jednak zbytnio nie zareagowałam. Zaparkowałam nieopodal wejścia do domu, po czym wysiadłam. Moje psiaki miały wielką ochotę wyskoczyć z auta, ale powstrzymałam je przed tym, łapiąc ich smycze. Wybiegły jednak na zewnątrz, ale miałam przynajmniej nad nimi jakąś kontrolę.
Nie musiałam wcale długo czekać na to, aż ktoś pojawi się w drzwiach od domu. Uśmiechnęłam się szeroko, dostrzegając Williama, wciąż ubranego w dresy. Pokręciłam głową sama do siebie, na co tylko wzruszył ramionami. Podeszłam do niego bliżej i przytuliłam lekko. Mężczyzna wpuścił mnie do środka, gdzie bez większego problemu spuściłam psy ze smyczy. Oba natychmiast ruszyły przed siebie, witając się z psiakiem moich rodziców, labradorem imieniem Blue.
- Już jestem!
- Mercedes, kochanie moje!
Elizabeth Blorege była piękną kobietą, pomimo tego, że miała prawie pięćdziesiątkę na karku. Ona też była ubrana w dresy, podobnie jak ja, czy jej mąż. Właściwie, nie wyglądaliśmy wtedy jak milionerzy, tylko zwykli obywatele, nie wyróżniający się niczym z tłumu. I właściwe za to dziękowałam im, że nie wychowali mnie na osobę, która chwaliła się swoimi pieniędzmi. To, że kupowałam sobie nowe samochody, wcale nie znaczyło, że szczyciłam się tymi wszystkimi pieniędzmi, które miałam na koncie. Byłam zwykłą dziewczyną, której w życiu najzwyczajniej w świecie się poszczęściło.
Mama przytuliła mnie mocno, całując w oba policzki. Zaśmiałam się cicho, odwzajemniając jej uścisk. Żałowałam, że nie przyjeżdżałam do nich częściej, ale kiedy już tutaj wpadałam, to zostawałam chociażby na noc bądź kilka dni.
- Jesteś głodna? - zagadnęła, odsuwając się ode mnie ostatecznie. Wciąż jednak przypatrywała mi się z uśmiechem. Byłam do niej podobna. - Upiekłam twoją ulubioną szarlotkę.
Dałabym sobie rękę uciąć, że moje oczy zaświeciły. Szarlotka mojej mamy to było niebo w gębie. Moi przyjaciele mogliby się o nią zabić między sobą. Moi pracownicy, kiedy tylko przywiozłam im raz po kawałku, zgodnie stwierdzili, że lepszego ciasta nigdy nigdzie i u nikogo nie jedli. To był wystarczający dowód na to, że mama piekła ją najlepiej.
- Mam nadzieję, że upiekłaś dwie, bo nie dadzą mi żyć, kiedy się dowiedzą. - zaśmiałam się, kierując wraz z nią do kuchni. Że też wcześniej nie wyczułam, że piekła jakieś ciasto. - Jezu! Dla twoich wypieków mogłabym wrócić do was.
- Nikt cię nie powstrzymuje. Dom jest duży, Blue miałby się z kim bawić. - stwierdziła, zerkając na mnie ukradkiem. Dopiero wtedy dostrzegłam, że coś gotowała. - Chociaż wiem, że ciężko ci będzie zostawić Orlando, przyjaciół, klub i wyścigi. Tam jest twoje życie, kochanie.
- Mogłabym dojeżdżać, to akurat nie jest problem.
- Na ten moment. - powiedziała, wzdychając cicho. Nie odwróciła się jednak do mnie, zajmując się swoimi obowiązkami. - Jak będziesz w naszym wieku też nie będzie chciało ci się dojeżdżać. To jest tylko czterdzieści minut w jedną stronę, ale męczy.
- Przecież nie musicie codziennie dojeżdżać. Wasi pracownicy świetnie sobie radzą. Ja też mogę wpadać tam częściej. - zadeklarowałam, nie widząc żadnych przeszkód, by pilnować ich salonu ze samochodami. Znałam się na nich wyjątkowo dobrze.
- Masz swoje obowiązki, Mercedes. - odpowiedziała od razu, w końcu odwracając się w moją stronę. Widziałam dziwne zmęczenie w jej spojrzeniu, które zmusiło mnie do wstania. Podeszłam do niej bliżej i przytuliłam od boku. - Nagoń ojca, by się ubrał i przyjdź mi tu jeszcze pomóc.
- Już się robi, szefowo.
Elizabeth zaśmiała się cicho, kiedy jej zasalutowałam. Była najlepszą matką na świecie.
~*~
Choć właściwie nigdy nie mieszkałam w Clermont, bo rodzice przeprowadzili się tu zaledwie trzy lata wcześniej, to i tak miałam w tym ogromnym domu swój własny pokój. Wszystko tu było utrzymane w kolorach bieli i brudnego różu, a także złota. I choć nie przepadałam za różem, tak ten pokój był naprawdę ładny. Było tu niewiele mebli, jakaś mniejsza szafa z moimi ubraniami, które tu czasami zostawiam, ogromne łóżko i szafka nocna. Na ziemi leżał biały dywan, a także dwa kojce dla moich psiaków.
Rzuciłam się na łóżko, wzdychając cicho. O ile lubiłam wpadać w odwiedziny do rodziców, tak przyjazdu rodziny... Ja naprawdę nic do nich nie miałam, ale moje ciotki potrafiły być dość upierdliwe. Ileż ja się nasłuchałam o moim chłopaku, którego nawet nie miałam! Nie mogłam powiedzieć, że Henry, czy Austin byli moimi chłopakami. To byli jedynie przyjaciele, z którymi sypiałam raz na jakiś czas, tak bez zobowiązań. Ian był tylko przyjacielem, choć kilka razy się z nim całowałam. A Asher? Oficjalnie był moim pracownikiem, swego rodzaju przyjacielem, a nieoficjalnie czułam do niego coś więcej. Rozumiał mnie bardziej, niż ktokolwiek inny.
Nie chcąc dłużej zwlekać, bo i tak było już późno, a goście już pomału dojeżdżali, wstałam i podeszłam do szafy. Miałam tam kilka sukienek na takiego rodzaju przyjęcia. Wyciągnęłam tylko jedną - długą, czarną, bez żadnych wzorków, na cienkich ramiączkach. Miała rozcięcie prawie od biodra, ale zakrywała to, co miała, więc nikt nie mógł się przyczepić. Dobrałam do tego jakieś drobne dodatki, po czym chwyciłam telefon w dłonie. W pomieszczeniu znajdowało się również lustro, które właściwie było dodatkiem szafy, a w którym zrobiłam sobie zdjęcie. Uśmiechając się delikatnie, wysłałam je do wszystkich moich przyjaciół, czyli teoretycznie Henry'ego, Austina, Iana i Ashera. Żaden z nich był najwyraźniej zajęty, bo nikt nie odpisał ani nie zareagował na to zdjęcie. Nie przejmowałam się tylko jednak, tylko zeszłam w końcu na parter, gdzie znajdowali się już moi rodzice.
- Wypuścisz psy na podwórko, kochanie?
Kiwnęłam mamie głową na potwierdzenie, po czym kucnęłam, by być na równi ze swoimi psiakami. Coco, Rocky i Blue, jakby wiedząc, co chciałam zrobić, znaleźli się przy mnie, przymilając się. Pogłaskałam całą trójkę, po czym ruszyłam w stronę wyjścia, a one tuż za mną.
Nie spodziewałam się jednak, że po moim wyjściu na ganek domu, na horyzoncie pojawią się aż dwa samochody. Od razu je rozpoznałam, jednym przyjechała przyjaciółka mojej mamy z mężem i dwoma synami, drudzy natomiast to rodzina od strony taty: jego brat, żona i bratanica, czyli moja kuzynka wraz ze swoim mężem. Skubana była młodsza ode mnie o rok, a miała już ukochanego i dziecko w drodze.
To ona też dostrzegła mnie jako pierwsza i, nie zwracając uwagi na pozostałych, ruszyła w moją stronę.
- Mer! Jezu, dziewczyno! Wyglądasz genialnie.
- Ty też niczego sobie. Świetna sukienka. - skomentowałam, lustrując ją wzrokiem, kiedy w końcu się odsunęła. Naprawdę pasowała do niej ta sukienka, uwydatniała jej sporej wielkości brzuszek. - Cześć. - dodałam, przytulając na powitanie również Patricka, jej męża. Był cholernie wysoki.
- Mercedes, ależ wyrosłaś. - odezwała się przyjaciółka mamy, podchodząc do nas bliżej. Cofnęła się jednak, dostrzegając przy moich nogach trzy psy. Nie trudno było ukryć, że trochę się ich bała. - To twoje? Czy rodzice znowu przygarnęli?
- Rocky i Coco są moi. - odpowiedziałam od razu, wskazując na dwa dobermany, które siedziały przy moich nogach. Blue znajdował się kawałek dalej, obserwując wszystko z daleka.
- Mogłabyś?
Wystarczył jeden mój ruch, by moje psiaki ruszyły do Blue, zaczynając się z nim bawić. Kobieta odetchnęła z ulgą, po czym podeszła i przytuliła na powitanie. Zrobił to również jej mąż, a także wujek i ciocia. Na końcu podeszli do mnie Vincent i Azrael, rok starsi ode mnie bliźniacy. Jeden blondyn, drugi brunet, to była jedyna rzecz, która ich różniła.
- To twoje? - zagadnął Vincent, wskazując głową na mojego białego Range Rovera, który stał przy samochodzie moich rodziców. Znacząco wyróżniał się na tle pozostałych aut.
- Nabytek z wczoraj. - wyjaśniłam, wzruszając ramionami. Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc ich zdziwienie. Znali mnie, wiedzieli, że byłam bogata, ale nie wiedzieli, że kochałam samochody. To szokowało wielu. - Wchodzicie, czy zostajecie? Bo mi zimno w stopy już.
Spojrzeli na siebie nawzajem, jakby uzgadniając coś między sobą, po czym zgodnie skierowali się do wejścia. Zrobiłam to samo, zamykając za sobą drzwi.
Czas zacząć to małe przedstawienie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top