Rozdział 5

,,Najgorszy z aspektów rewolucji narkotykowej to bezmyślne stosowanie narkotyków przez całkowicie niedojrzałych osobników."

Pogrzeb matki Seana był wyjątkowo piękną uroczystością. Mój przyjaciel dołożył wszelkich starań, by pożegnać swoją rodzicielkę najlepiej, jak mógł. Ponieważ  jego ojciec zrzekł się praw rodzicielskich, po odejściu matki Sean stał się opiekunem Brada. Chłopak zamieszkał z nami, co nie było mi na rękę, gdyż równało się to z zachowaniem większej ostrożności.

Od tego czasu minął już rok. Skończyłem dwadzieścia lat, wyprawiając chyba najwiekszą imprezę w okolicy. Nie miałem jeszcze pojęcia, jak bardzo ten rok zmieni moje życie. Pierwsze miesiące mijały spokojnie, przynajmniej jak na mój tryb życia. Utrzymywałem nawet stały kontakt z Johnnym, pomimo, że na początku w ogóle sobie tego nie wyobrażałem. Z czasem jednak zdążyłem pogodzić się z tym, że uczucie, jakim go darzyłem, nigdy nie zostanie odwzajemnione. Co miałem zrobić? Musiałem iść dalej i nie rozpaczać, bo nie było nad czym. Nigdy nie byłem w związku, bo po prostu nie odnajdywałem się w tego typu sprawach. Dlatego też związanie się z kimś, zwłaszcza z przyjacielem, było raczej niemożliwe. Cieszyłem się, że miałem go obok siebie. To mi w zupełności wystarczało. Działały mi tylko na nerwy jego dziewczyny, które, cóż, zmieniał jak rękawiczki. Nie był stały w uczuciach, co wcale mnie nie dziwiło. Trwałe związki jakoś mi do niego nie pasowały.

~*~
Od jakiegoś czasu nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, dlatego w pewien kwietniowy dzień chodziłem od sklepu do sklepu, wydając kasę na niepotrzebne do niczego śmieci. Trzy dni wcześniej Sean pojechał do Los Angeles, więc tym bardziej umierałem z nudów. Nie miałem ochoty na spędzanie czasu w towarzystwie śmiertelnie poważnych kolesi, z którymi załatwiałem interesy. Jak nigdy jakoś specjalnie nie przepadałem za towarzystwem Brada, tak teraz dostarczał mi rozrywki.

Spojrzałem na zegarek i postanowiłem pojechać pod szkołę szatyna, by go odebrać. Wsiadłem do swojego sportowego samochodu i, zachaczając jeszcze po drodze o kolejny sklep, w zaledwie dziesięć minut później stałem już pod liceum. Wysiadłem z auta i oparłem się o jego maskę, odpalając papierosa. Mijający mnie uczniowe, posyłali mi zaciekawione spojrzenia i z uwagą lustrowali samochód. W końcu w zasięgu mojego wzroku pojawił się Brad w towarzystwie dwóch dziewczyn.

- A co ty tu robisz? - rzucił, kiedy tylko podszedł. Oczywiście pociągnął za sobą swoje koleżanki, które zdecydowanie nie znały umiaru, jeśli chodziło o makijaż.

- Bądź wdzięczny, że wożę ci tyłek i nie zadawaj głupich pytań - odparłem, rzucając mu przelotne spojrzenie.

- My chyba nie mieliśmy jeszcze przyjemności się poznać - odezwała się jedna z dziewczyn, wychodząc przed Brada.

- Och, z pewnością - odparłem nieco ironicznym tonem, zaciągając się papierosem. Dziewczyna z szerokim uśmiechem wyciągnęła przed siebie dłoń.

- Jestem Tiffany - powiedziała. - A to Hannah - dodała, wskazując na brunetkę za sobą, która nadal nie odezwała się ani słowem. Chwała jej za to.

Uniosłem kącik ust i posłałem dziewczynie rozbawione spojrzenie, czego ona chyba nie dostrzegła. Skrzywiłem się.

- Jesse - mruknąłem, jednak nie uścisnąłem jej dłoni. Speszona Tiffany cofnęła się o krok. - Wsiadaj, młody. Jedziemy.

Chłopak, nie protestując, pożegnał się z obiema dziewczynami i zajął  miejsce pasażera. Rzuciłem na ziemię niedopałek i przydeptałem go butem. Kiedy byłem już przy drzwiach, Tiffany odezwała się ponownie.

- Do zobaczenia!

- Nie sądzę. - Ostatni raz spojrzałem na nastolatki, po czym wsiadłem do auta. Spojrzałem na Brada. - Ciekawe masz towarzystwo.

Wzruszył ramionami.

- Nie lubię ich - odparł. - Co dzisiaj robimy?

- My? - Uniosłem brwi, włączając się do ruchu drogowego.

- Skoro po mnie przyjechałeś, to najpewniej szukasz towarzystwa.

Westchnąłem, zerkając przelotnie na młodszego. Ostatnio w moje życie wkradła się monotonia i jak na razie nie potrafiłem wymyślić niż innego, niż spędzenie popołudnia z Bradem. Nie wiedziałem, czy to już była desperacja i czy powinienem zacząć się martwić. Przesiadywanie w jego towarzystwie prędzej czy później mogło skończyć się źle.

- Wieczorem muszę wyjść, ale wcześniej możemy pojechać coś zjeść - zaproponowałem, na co szatyn z ochotą się zgodził. Bawił mnie jego entuzjazm.

~*~
Po wizycie w jakiejś losowej pizzeri, wróciliśmy do mieszkania, bo nic innego nam nie pozostało. To znaczy, Brad proponował kręgle lub bilard, ale nie miałem na nic ochoty. Nagle zapragnąłem po prostu napić się czegoś i położyć. Tak też zrobiłem, więc kwadrans później leżeliśmy rozciągnięci na kanapie i graliśmy w jakieś durne gry. Po jakimś czasie znudziłem się, więc poszedłem do mojego pokoju i wróciłem z paczuszkami, które wypełniał biały proszek. Rozsypałem go trochę na stół i podzieliłem na równe kreski, a resztę schowałem do kieszeni kurtki. Jak się później okazało, było to okropnie złe posunięcie.

- Mogę też? - cichy głos Brada rozbrzmiał się tuż przy moim uchu. Był już tak blisko mnie, że niewiele brakowało, by zaraz siedział mi na kolanach. Co za nachalny dzieciak.

- Nie, bo Sean urwie mi jaja.

- No Jesse! Proszę cię, wyluzuj. Tylko trochę - skomlał. Potrząsnąłem przecząco głową, pochylając się nad stołem. - Nie mów, że boisz się mojego brata?

Pociągnąłem nosem i zmroziłem Brada spojrzeniem.

- Nikogo się nie boję. Po prostu nie będę zachowywał się jak kutas, postępując wbrew jego woli. To on za ciebie odpowiada, jeżeli coś ci się stanie, on sobie tego nie wybaczy. Pomyśl o tym, tak na przyszłość - mruknąłem, uderzając lekko plecy chłopaka. - Pójdę wziąć prysznic, za pół godziny wychodzę.

~*~
Cieszyłem się, że Travis znalazł czas na spotkanie ze mną, bo szczerze mówiąc nie rozmawiałem z nim od wieków. Chociaż często bywaliśmy w tych samych miejscach, to zazwyczaj się mijaliśmy. Był strasznie zabiegany i sam nie wiedziałem, co pochłaniało tak dużo jego czasu.

Znalazłem się w klubie, gdzie właściwie wszystko się zaczęło. Wiedziałem, że Travis wybrał to miejsce nie bez powodu. Lubił dużo wspominać.

- Tu jesteś - powiedziałem, gdy przeszedłem do przedziału dla vipów. Travis, o dziwo, siedział sam i kiedy mnie zobaczył, podniósł się, by mnie uścisnąć.

- Czego się napijesz? - zapytał.

- Wszystko jedno - odparłem, wzruszając ramionami. - Więc, co u ciebie? Zacząłem już zastanawiać się, czy w ogóle żyjesz.

- Miałem drobne problemy z prawem, że tak powiem.

- Co się stało?

- Doczepili się do nas i Luke zaczął sypać. - Westchnął. - Ale już jest spokojnie.

Tak, jak zaplanowałem, resztę wieczora spędziłem w towarzystwie Travisa. Później on musiał wyjść, więc ostatecznie noc spędziłem w hotelu z Elizabeth. Bo tak miała na imię, prawda? No, jakoś tak to chyba szło. Nieważne. Normalnie pewnie pojechałbym z nią do siebie, ale z uwagi na obecność Brada wolałem nie. Wróciłem dopiero przed południem i, jak się okazało, Sean już wrócił.

Powiesiłem kurtkę na wieszaku, z którego i tak spadła, jednak nie trudziłem się, by ją podnieść. Zdążyłem się odwrócić, a przed oczami mignęła mi pięść, należąca cholera wie, do kogo. Kiedy spotkała się z moją szczęką, zawyłem z bólu i cofnąłem się o kilka kroków.

- Sean? Kurwa, co ty robisz?! - krzyknąłem, widząc bladą twarz mojego przyjaciela.

- Chcesz wiedzieć? To chodź, pokażę ci - odparł dziwnie spokojnie. Złapał mnie mocno za przedramię i zaciągnął do salonu. - Proszę bardzo!

Moim oczom ukazał się nastolatek, który teraz był rozłożony na podłodze w dość nienaturalnej pozycji. Z jego ust ściekała biała piana, a z nosa ciekła krew.

- Co tu s...

- Popatrz, kurwa, do czego doprowadziłeś - zagrzmiał Sean, przerywając mi. Złapał mnie za kark i przybliżył moją twarz do tej Brada. Skrzywiłem się. - Spójrz, ty pieprzony idioto!

Wyrwałem się z uścisku chłopaka i przyjrzałem mu się bezradnie, prostując się.

- Czy on...?

Sean nie odpowiedział, tylko wypuścił głośno powietrze i zaszlochał, kucając obok szatyna. Jego milczenie, niestety, oznaczało potwierdzenie.

- Przysięgam, że nie mam z tym nic wspólnego. Nie dostał ode mnie żadnych narkotyków! - broniłem się.

Podniósł głowę i spojrzał na mnie wypranymi z emocji oczami. Po jego policzkach spłynęło kilka łez, które zaraz starł, nie chcąc pokazywać swojej słabości. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Jeszcze nigdy nie patrzył na mnie w ten sposób.

- Zadzwoń po pogotowie i wyjdź. Nie chcę teraz na ciebie patrzeć - wymamrotał zupełnie obcym mi głosem.

- Ale ja-

- Po prostu spieprzaj stąd! Zostaw nas w spokoju...

Ponieważ w obecnej sytuacji sprzeczanie się nie miało sensu, opuściłem mieszkanie i zadzwoniłem po karetkę. Wolałem na razie nie myśleć, jakie konswekwencje możemy ponieść w związku z tym, co się stało. W końcu Brad nie był pełnoletni i umarł z przedawkowania narkotyków. A skąd te narkotyki miał? Co jeśli odkryją, że rozprowadzamy narkotyki i posadzą nas za kratki?

Jednakże... nie to teraz było ważne. Brad nie żyje. Sean mnie nienawidzi, a ja przecież nie jestem niczemu winien... Może, gdybym zareagował w momencie, gdy zauważyłem, że z mojej kurtki zniknęły prochy, wszystko potoczyłoby się inaczej? Może wbiłem gwóźdź do trumny młodego już w momencie, kiedy po raz pierwszy zgodziłem się, by zażył to świństwo? Złość Seana skierowana do mnie naprawdę jest słuszna?

-----------------------
Przed nami jeszcze dwa rozdziały, opisujące przeszłość Jesse'a :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top