Rozdział 1
Przypominam - nie zaczynaj czytać dodatku bez wcześniejszego zapoznania się z opowiadaniem (Afraid).
„...ale nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej."
- Zobacz, co zrobiłeś, gówniarzu! Zobacz, do czego doprowadziłeś! - wrzeszczał Paul, mąż mojej ciotki. Stał nade mną, trzymając w dłoni butelkę piwa, podczas gdy ja siedziałem w kącie, przyciskając kolana do klatki piersiowej. Nie wierzyłem w to, co przed chwilą się tu stało. Chciałem się nie bać, starałem się. Naprawdę się starałem. - Zabiłeś własną ciotkę! Jak się z tym czujesz? Co, Jesse?
- To nieprawda! Dobrze wiesz, że to nieprawda! To twoja wina! - załkałem, energicznie potrząsając głową. Paul na moje słowa zaniósł się głośnym śmiechem. Przycisnąłem dłonie do uszu, bo nie chciałem tego słuchać. Na sam ten dźwięk robiło mi się niedobrze.
- Rycz dalej. Zawsze byłeś ciotą - warknął, plując mi pod nogi. Po chwili odwrócił się w stronę nieżywej już ciotki, nadal wiszącej na żyrandolu. - Ona też była. Oboje byliście siebie warci, dwójka popaprańców. Widać to już u was rodzinne.
W tym momencie coś we mnie pękło. Nie potrafiłem dalej tego znosić. Nie chciałem dalej tego znosić. Musiałem to zakończyć.
Niewiele myśląc, z krzykiem rzuciłem się w stronę odwróconego do mnie tyłem mężczyzny, powalając go na podłogę. Siedziałem okrakiem na jego brzuchu i okładałem go pięściami po twarzy, krzycząc. Nawet nie potrafiłbym stwierdzić, co takiego krzyczałem. Byłem w amoku. Żądza zakończenia nędznego życia Paula wzrastała z każdym kolejnym uderzeniem. Pragnąłem własnymi rękami zatłuc go na śmierć. Jednak nie zawsze wszystko szło, tak jak byśmy chcieli - w moim przypadku to już była normalka. W jednej chwili masakrowałem twarz mężczyzny, a w drugiej byłem przez niego przygnieciony do podłogi. Nie sądziłem, że mój pierwszy od dłuższego czasu akt odwagi tak szybko skończy się niepowodzeniem.
- Tak się odwdzięczasz wujkowi, smarku?! Już ja cię nauczę pokory! - syczał, uderzając mnie w każde miejsce pod zasięgiem jego ręki. - Albo będziesz posłuszny albo skończysz jak ta suka!
Wiedziałem, że nie mogłem odpuścić. Wiedziałem, że to był odpowiedni moment, że teraz albo nigdy. Starałem się przezwyciężyć okropny ból i myśleć trzeźwo, chociaż zaczynało brakować mi sił. Zaczynałem odpływać, do czego nie mogłem dopuścić, bo to byłby dla mnie koniec. Kątem oka dostrzegłem butelkę po piwie i nie wahając się chwyciłem ją, po czym z całej siły roztrzaskałem ją na głowie Paula. Osunął się na podłogę, a ja uciekłem do innego pokoju, chociaż pewnie powinienem od razu spieprzyć z tego domu. Tak jednak nie zrobiłem i był to prawdopodobnie jeden z moich największych błędów. Zacząłem się o tym przekonywać, kiedy usłyszałem jęk Paula i ciężkie kroki, przybierające na sile. Czy on, kurwa, był nieśmiertelny? Byłem pewny, że rąbnąłem go wystarczająco mocno, ale najwyraźniej skurwiel miał twardy łeb. No jasne, takie gnidy żyją najdłużej.
- Jesse! Gdziekolwiek jesteś, wyłaź! Zaraz się... z tobą policzę...
Pobiegłem do sypialni ciotki i najszybciej, jak mogłem, zacząłem przekopywać szafki.
Musi tu być... Zawsze tu był... Och, jest, całe szczęście!
Sięgnąłem po broń i odbezpieczyłem ją. Ustałem przy ścianie, wpatrując się w drzwi. Czekałem. Moje serce chyba nigdy dotąd nie biło tak szybko. Drzwi skrzypnęły, wychyliła się z nich zakrwawiona twarz Paula. Trzymałem pistolet za plecami i nadal nie ruszyłem się z miejsca.
- Cholerny gnojku, wiesz, jak to bolało?! - wrzasnął ponownie tego dnia i już miał zamiar podejść do mnie i prawdopodobnie uderzyć lub nawet zabić, ale skutecznie mu to uniemożliwiłem, wyciągając broń zza pleców. - Och, ty mały...
- Nie podchodź. - Pokręciłem głową, po moich policzkach strumieniami spływały łzy. Paul zaczął przepraszać, uspokajać mnie, mówić, że wszystko się zmieni. Że on się zmieni. Chciałem go wyśmiać, ale nie miałem na to nawet siły. Jedyne, na co mogłem się zdobyć, to pociągnięcie za spust.
Jeden strzał. Drugi. Trzeci. Kroki. Nie żyje. Strzał. Na pewno nie żyje? Strzał. Tak, teraz chyba tak.
~*~
Chwilę, w której uwolnię się z tego chorego domu, wyobrażałem sobie nieco inaczej. Sądziłem, że będę mógł być już spokojny. Że ktoś się mną zajmie, da mi to, czego przez większość dzieciństwa mi brakowało. Myślałem, że może zaadoptuje mnie matka Seana. W końcu bywałem u niego często i chyba mnie polubiła. Byliśmy z Seanem jak bracia, więc czemu nie?
Nic bardziej mylnego. Z jednego więzienia przeniosłem się do drugiego. Tylko, że tym razem nie nazywało się ono Dom Państwa Brown, a Zakład Poprawczy. Nie wiedziałem już, czy mogło być gorzej. Chyba uznali, że mam nierówno pod sufitem i, że jak to się wyrazili "nieźle nabroiłem". Nie rozumiałem, dlaczego mówili do mnie jak do dziecka, pomimo, że byłem prawie dorosły. Może i miałem pieprzone piętnaście lat, ale byłem pewny, że przeszedłem więcej niż ci wszyscy popaprani lekarze, policjanci i psycholodzy razem wzięci. Nikt jednak nie zamierzał mnie słuchać. Znali sytuację. Doskonale wiedzieli, co się wydarzyło, a mimo to zamknęli mnie w takim miejscu. Powinienem się pewnie cieszyć, że nie trafiłem do pokoju bez klamek. Uznali mnie za pojeba, tego byłem pewny, ale żeby od razu poprawczak? Działałem w swojej obronie, czy oni tego nie dostrzegali? A może w ogóle uważali, że najpierw powiesiłem ciotkę, a później zabiłem jej męża? Może to ja się nad nimi znęcałem? Może to pieprzony Paul był tu pokrzywdzony?!
- Cześć, jestem Johnny. - Wysoki, szczupły, ubrany na czarno chłopak wyciągał dłoń w moją stronę. Zignorowałem go, przenosząc wzrok na błękitne niebo. Liczyłem, że Johnny pójdzie sobie, jednak ten zamiast tego usiadł obok mnie. - Nie chcesz rozmawiać. To normalne, jesteś nowy.
- Słucham?
Blondyn potrząsnął głową i uśmiechnął się lekko. Przyjrzałem się jego twarzy. Wyglądał na siedemnaście lat, przypuszczalnie mógł uchodzić za przystojnego, jego wargę zdobił czarny kolczyk.
- Czemu tu jesteś? Co przeskrobałeś, huh? – zapytał spokojnie, zupełnie tak, jakby pytał mnie o pogodę. Dalej go ignorowałem. - Olewanie mnie nic ci nie da. I tak się nie odczepię.
- Normalny człowiek dawno by zrozumiał, że nie mam ochoty na przyjaźnie i odpieprzył się. Dlaczego ty tak nie zrobisz? - warknąłem, marszcząc brwi.
Johnny ze spokojnym wyrazem twarzy oparł łokcie na stoliku i odchylił głowę do tyłu. Wpatrywał się przez dłuższą chwilę gdzieś przed siebie. Robił to tak długo, że aż podążyłem za jego wzrokiem, no bo co on tam takiego ciekawego zobaczył?
- Ponieważ - odezwał się wreszcie, wyrywając mnie z zamyślenia - tutaj nie ma nikogo normalnego, kumplu.
----------------------------------------
Mam nadzieję, że rozdział się spodobał. Trochę boję się, że ten dodatek będzie jakąś kompletną porażką :|
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top