{1 → new old robin hood}

━━━━━ 🐺 ━━━━━   

𝒩𝑒𝓌 𝒪𝓁𝒹 𝑅𝑜𝒷𝒾𝓃 𝐻𝑜𝑜𝒹
chapter one

━━━━━ 🐺 ━━━━━ 

    Końskie kopyta grzęzły w błocie, gdy Michael kierował się w górę rzeki jakimiś krętymi i stosunkowo opuszczonymi ścieżkami. Blondyn był przemoknięty do szpiku kości, bo matka natura od ostatnich kilku dni nie miała litości nawet dla najmniejszej mrówki, jaka chodziła po tamtym świecie. Praktycznie nieustannie padało, a on nie miał zbyt wielu sposobności, aby się gdzieś zatrzymać, by wysuszyć ubrania, czy chociaż trochę się ogrzać. Teren robił się powoli górzysty, co mu odpowiadało, bo czuł się w takich miejscach o wiele swobodniej niż na równinach, czy rozległych łąkach. Wiele wąwozów, czy przełęczy było idealną okazją do ukrycia się. Był w tych stronach pierwszy raz od bardzo dawna i wolał nie ryzykować niepotrzebnego afiszowania się w niestosownych do tego miejscach. I tak dosyć sporo osób czyhało na niego w wielu zakątkach tamtego świata, przy okazji rozpowiadając, że głowa Michaela sporo kosztuje. Dlatego las wydawał się być odpowiednią opcją do przenocowania, nawet jeśli miało się to wiązać z lekkim snem na wilgotnym runie. 

    Pomimo zbliżającego się zmierzchu, młodzieniec jednak dalej zachęcał swojego wierzchowca do kontynuowania wędrówki. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, a paranoiczne odwracanie się raz za razem, by to sprawdzić i odnaleźć gdzieś swojego adoratora, który raczej nie posiadał dobrych zamiarów weszło mu w nawyk. Po jednym z wielu razów, westchnął w końcu ciężko i poklepał Kaprysa po szyi. Zwierzę parsknęło tylko, zarzucając głową, na co blondyn roześmiał się pod nosem. Nie bez powodu dał mu właśnie takie imię. Ogier był wyjątkowo krnąbrny i uparty, prawie w ogóle z nim nie współpracował, ale chyba wiedział, że nie trafi na lepszego właściciela i powoli pokorniał. Długie wędrówki i możliwości wybiegania się temu służyły, bo szczerze mówiąc obaj odrywali się w momentach pełnego galopu od szarej rzeczywistości, którą stanowiło kluczenie po rozległych drogach całego świata spisanego - jak dotąd - na mapach. 

    Michael poprawił kaptur płaszcza, który zbyt zsunął mu się na oczy, a potem omiótł wzrokiem wysokie sosny i świerki, które go otaczały, a także o wiele niższe, liściaste drzewa. Podszycie i runo były tu bardzo zróżnicowane, a nawet raz na jakiś czas gdzieś z południa, czy zachodu odezwał się dzięcioł, przemknęła sarna, czy dwie. Leśny krąg toczył się spokojnym rytmem, nie przejmując intruzem, jakim był on sam. Nawet ryby w rzecze wydawały się nie zwracać na niego uwagi. Były zbyt zajęte płynięciem z prądem i przeskakiwaniem raz za razem przeszkód w postaci kamieni, uniemożliwiających dalszą wędrówkę. 

 Nawet tu jesteśmy wyrzutkami, Kaprysie – westchnął i skręcił w głąb lasu. – Co zrobić – dodał sam do siebie, licząc, że koń jakoś mu pomoże, ale ten najwidoczniej ucieszył się tylko z dostępności świeżej trawy i zatrzymał się bez pozwolenia, aby się najeść. Blondyn tylko pokręcił zrezygnowany głową i zeskoczył na ziemię, aby się trochę rozejrzeć. 

━━━━━ 🐺 ━━━━━   

    Młodzieniec nie spodziewał się, że trafi do jakiejkolwiek wioski, bo nic na to nie wskazywało. W pewnym momencie po prostu las się skończył, a przed nim pojawiły się najprzeróżniejsze domostwa. Kury biegały tu i ówdzie, konie parskały w stajniach, a ludzie grzali się w ciepłym zaciszu swoich domów. Na zewnątrz nikogo nie było widać, więc w miarę spokojnie przejechał, rozglądając się, czy gdzieś przypadkiem nie czyha na niego jakiś łowca głów, albo ktoś w tym rodzaju. Przez myśl przeszło mu nawet, że może to coś na wzór jakiejś zasadzki, ale nie wydawało mu się, aby było to prawdopodobne. W tym miejscu jeszcze nikogo nie okradł, a szanse, że ktoś go śledził aż tutaj były naprawdę znikome. Czasem tylko ktoś wyjrzał przez jakieś okno, sprawdzając kogo niosą diabły przed siebie w tak ponurą pogodę. Kaprys zrobił się jeszcze bardziej zmęczony i gdyby nie ten fakt, to Clifford z radością powędrowałby dalej, aby znów być samemu, ale nie chciał niepotrzebnie forsować wierzchowca. Skręcił więc w jedną z dróg, łudząc się, że może znajdzie kogoś, kto będzie chciał go przenocować za kilka sztuk złota, które mu zostały. Nikogo jednak nie napotkał, ale za to wyrosła przed nim gospoda, z której dobiegły go radosne i donośne rozmowy, stuknięcia kufli wypełnionych piwem i zapach świeżo upieczonego mięsa.

– Chyba nie mamy innego wyjścia, co? – spojrzał na towarzysza swojej podróży, a wierzchowiec sam zatrzymał się przed poidłem z wodą, obok karej klaczy. – Przynajmniej ty będziesz miał dobre towarzystwo – dodał i poklepał go po szyi. Przywiązał wodzę, upewniając się, że się nie rozwiążę, a Kaprys nie ucieknie, po czym chuchnął na swoje zsiniałe dłonie. 

    Przed wejściem do środka zrzucił kaptur z głowy i przeczesał palcami jasne i dosyć przydługawe włosy. Chciał się jakoś prezentować, ale w sytuacji, w jakiej się znajdował to i tak było bez znaczenia. Jedynie, kto spojrzał na niego, po tym jak pojawił się wewnątrz, to właściciel i jedna z panienek, które tam pracowały. Clifford udał się do stolika w kącie, z którego dobrze było obserwować lokal i odłożył na krzesło swój płaszcz. Ciepło, które uderzyło w niego zaraz po wejściu sprawiło, że dostał wypieków na twarzy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał styczność z tak wysoką temperaturą, ale z pewnością było to bardzo dawno temu.

– Co dla ciebie, kochaneczku? – podeszła do niego starsza kobieta z tacką w ręku. Miała krągłe kształty, ale ciepłe, brązowe oczy, które pałały do wszystkich dobrocią. 

– Sam nie wiem – odpowiedział, wzdychając. W zasadzie, to nawet nie liczył, że zje jakiś normalny posiłek tamtego dnia, ale los najwidoczniej się do niego uśmiechnął.

– Wyglądasz, jakbyś miał tu zaraz wyzionąć ducha – pokręciła głową, jakby była jego matką.– Przyniosę ci coś do jedzenia i trochę grzanego piwa, co ty na to? – dodała zachęcająco, a widząc ogniki, które pojawiły się w oczach blondyna tylko zaśmiała się cicho i odwróciła na pięcie. Michael nawet nie zdążył jej podziękować. Uśmiech wkradł się na jego twarz i już wkrótce po tym miał pełen żołądek, a ciepło rozeszło się po jego organizmie również od wewnątrz. 

    Jego szczęście nie potrwało jednak długo, bo pomimo tego, że już tak naprawdę niczego więcej nie potrzebował, to w gospodzie pojawiło się trzech mężczyzn mniej więcej tego samego wzrostu i o podobnych rysach twarzy. Michael nawet nie usłyszał stukotu kopyt z zewnątrz i zorientował się kim są dopiero w momencie, gdy zaczęli rozmawiać z właścicielem. Nosili barwy królestwa, z którego przyjechał, a w dodatku na ich płaszczach zauważył herb z krukiem niosącym złotą podkowę. Byli to strażnicy Lorda Berna, którego Clifford okradł kilka dni temu, a jego pieniądze rozdał biednym.

    Teraz, gdy wszystko stało się już jasne, chyba wypadałoby nieco rozjaśnić sytuację młodzieńca, która nie była zbyt wesoła. Pomimo tego, że królestwo, którym władała Red słynęło ze swojego dobrobytu i urodzaju, to nie można było powiedzieć tego samego o innych. W wielu częściach świata panowała nędza, a Michael, który od dziecka wychowywał się w jednym z nich, po pewnym czasie uznał, że ma dość patrzenia, jak jego bliscy przymierają głodem, a możni władcy ściągają z nich tylko dodatkowe podatki, by samemu móc się wzbogacić. Już jako nastolatek sprzeciwiał się jawnie takiemu systemowi, a kiedy osiągnął odpowiedni do tego wiek, opuścił swoją wioskę i trochę podszkolił się w walce. Pierwszego Lorda okradł mając dwadzieścia lat, było to już jakiś czas temu, a od tamtego czasu lista z nazwiskami stale rosła. Pieniądze, które udało mu się wykraść rozdawał biednym, aby mieli za co żyć i chociaż parę razy już go za to łapano i grożono stryczkiem, czy ścięciem, to i tak w końcu wracał na wolność, aby kontynuować swoją czasami niebezpieczną podróż. 

    Tych trzech mężczyzn z pewnością dostało rozkaz znalezienia go i przyprowadzenia przed obliczę skąpego Lorda, jakim był William Bern. Nie dość, że na terenie, którym władał szerzyło się niewolnictwo, to jeszcze kłamał on w żywe oczy swoim poddanym mówiąc, że podatki, które od nich pobiera, sfinansują budowę nowego kościoła, aby mieli się razem gdzie modlić. Jeden z nim miał brodę, która dodawała mu na swój sposób powagi. Zdjął z dłoni rękawiczki, gdy jego towarzysze opowiadali, a raczej wyjaśniali swoje najście. Później rozwinął fragment płótna, a Michael dostrzegł, że była na nim namalowana jego twarz. 

    Poczuł, jak jego serce zaczyna wybijać niespokojny rytm, gdy właściciel zerkał na płótno. Nieco uspokoił się, gdy pokręcił głową, twierdząc, że nikogo takiego tu nie widział. Blondyn zaczął oceniać szanse swojej ucieczki, a były one stosunkowo dosyć duże. Zważając na to, że na przeciwległym końcu dwaj mężczyźni zaczęli bić się ze sobą, bo jeden przegrał w karty coś bardzo cennego. Zarzucił drugiemu kłamstwo i podglądanie, a tamten z kolei się tego wyparł i dostał w pysk. Oczywiście musiał oddać, bo chyba jego męski świat by się zawalił, gdyby tego nie zrobił, a Michael wykorzystał owe zamieszanie i ulotnił się na zewnątrz. Przestało padać, ale niebo dalej było zachmurzone, co dało mu trochę nadziei, że księżyc schowa się za nimi i pod osłoną ciemności będzie bezpieczny. 

     Blondyn wskoczył na Kaprysa, zbierając szybko wodze, po czym popędził go od razu do galopu. Wolał nie ryzykować tym, że może nawet nie zwrócili na niego uwagi i chciał oddalić się jak najbardziej to było możliwe. Tętent kopyt odbijał się przez jakiś czas echem od budynków, a potem rozniósł się już po lesie. Spłoszyli przy okazji całe stado wron, ale akurat przejął się tym najmniej i co chwila zerkał tylko, czy aby na pewno nikt go nie goni. 

     Zatrzymali się dopiero po jakiś dziesięciu minutach tego szaleńczego biegu. Nogi wierzchowca drżały z wysiłku, a Michael nie miał już siły stać, opierając cały swój ciężar ciała na strzemionach, by tylko jeszcze przyśpieszyć tempo biegu konia. Młodzieniec odsapnął i usiadł pewniej w siodle, bo był już pewien, że nikt, ani nic mu nie zagraża. 

– Udało nam się, Kaprysie – zaśmiał się, zachęcając go do powolnego stępu. Nie pozostało im nic innego, jak ponownie przesuwanie się na przód. Jednak w tym samym momencie rozległ się głośny trzask, a za chwilę później ujrzał pomiędzy drzewami pierwsze pioruny, które nie mogły zwiastować niczego innego, jak burzy.

━━━━━ 🐺 ━━━━━ 

przewiduje nieco dłuższe rozdziały, ale w tym jest już wszystko, co chciałam napisać i mam nadzieje, że się wam spodoba c:

komentarze i gwiazdki mile widzane

all the love, red x    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top