Pᴜᴅłᴏ

 
    — Znalazłem jego rzeczy na strychu — powiedzał Ambroży, wchodząc do salonu, w którym siedziała jego narzeczona i ojciec. W jego jasnych włosach dało się zobaczyć resztki pajęczyny.

   Salon nie był mały, ale przez ilość rzeczy, znajdujących się w pomieszczeniu mógł sprawiać takie wrażenie. Bordowa kanapa, stojąca naprzeciwko kominka uginała się od ciężarów poduszek, które Caleb kupił rok po przeprowadzce do nowego domu. Nie pozwolił wyrzucić ani jednej, powtarzając Dominicowi, że ma z nimi zbyt wiele wspomnień. Zresztą wszystkie grady były dla okularnika zbyt ważne i wręcz syczał na męża, gdy ten po kilku latach próbował dyskretnie się ich pozbyć. Wszystko zawsze wracało na swoje mjesce. Lampa z abażurem, na którym poprzyklejane były muszelki kupiona na przecenie, porcelanowa sowa stała dumnie na kominku, wbijając przerażające ślepia w przestrzeń. Był to pierwszy prezent od rodziców Hammonda na wspólne święta, mimo że Caleb i Dominic nie mogli na to patrzyć. Mimo to żadnen z nich jakoś nigdy nie schował figurki, dlatego do kilku lat zajmowała honorowe miejsce. Przed kanapą stał również podłożny drewniany stół, obdarty w paru miejscach, który mimo upływu lat jeszcze się nie rozpadł. Pod nim stał dywan, na którym jeszcze kilka lat wcześniej Holmes uwielbiał załatwiać potrzeby fizjologiczne. Nawet Dominic, współpracując z Ambrożym nie mogli go tego odczuć!

    Młody Bloylock z pewnym rozczuleniem zmieszanym z żalem rozejrzał się po salonie. Wielki karton, który trzymał nie wyglądał na ciężki, ale chłopak czuł, że dłużej go nie utrzyma. Ciężar wspomnień przytłoczył go i mimo że większość była raczej pozytywna to poczuł pewnego rodzaju smutek. Położył go na drewnianym stoliku, zagryzł wargę, odwracając wzrok od dużego napisu Caleb napisanym czarnym markerem z charakterystycznie podkreślonym e, co było znakiem rozpoznawczym Bloylocka. Jego ojciec zawsze tak oznaczał swoje własności, zdarzyło mu się napisać to na ręce Dominica, gdy jakiś przystojny kasjer patrzył na niego za długo. Był potwornie zazdrosny i infantylny, ale każdy go kochał.

    — To rzeczy twojego taty? — zapytała dziewczyna, patrząc na swojego narzeczonego. Rzadko mówił o Calebie, jedynie z konieczności, a ona nie chciała naciskać.

   Ruby wiedziała jedynie, że był uzdrowicielem w Mungu. Ambroży często mówił, że najlepszym, ale nie wiedziała ile w tym prawdy, a ile synowskiej miłości i podziwu do rodziciela. Nie kwestionowała tego jednak, widząc z jakim zapałem jej ukochany opowiada o nim wolała milczeć niż się wtrącać. W końcu nie często mogła usłyszeć o Calebie, z reguły tylko wtedy, gdy młody Bloylock dość sporo wypił. Jednak przez pijacki bełkot rozumiała tylko fragment o zawodzie, nic więcej.

— Tak, znalazłem je, szukając albumów z dzieciństwa. Czy to w porządku, że je tu przyniósłem? — zapytał, chociaż było to pytanie rzucone w przestrzeń.

— Tak, miło będzie powspominać — powiedział spokojnie Dominic, ale nie zrobił żadnego ruchu, aby otworzyć pudło. Zresztą nikt nie zrobił.

   Cała trójka milczała, patrząc na karton jakby ten miał zaraz sam się otworzyć, ukazując swoją zawartość. Jednak mijały minuty, a wszystko nadal pozostawało na swoim miejscu. Ruby miała ochotę podejść i zrobić to sama, nie mogąc dłużej usiedzieć w miejscu. Musiała wiedzieć jak umarł Caleb Bloylock i dlaczego Ambrożemu trudno o tym mówić. Już nawet zaczynała się podnosić, ale pudło z gracją wylądowało na kolanach byłego Gryfona. Pogładził je aby po chwili otworzyć.

   Wnętrze nie pachniało jak jego mąż, mimo że Dominic zapakował tam perfumy swojego partnera. Wszystko schował aby nie robić sobie nadziei, że gdy będzie siedzieć w biurze usłyszy budzik, a później trzask spowodowany zrzuceniem zegarka na podłogę. Kiedyś irytowało go, potem się do tego przyzwyczaił, teraz najzwyczajniej w świecie mu tego brakowało.

— Sporo czasu minęło — odparł Ambroży, bawiąc się rękami nerwowo, ale przestał, gdy jego narzeczona położyła mu dłoń na splecionych rękach. — Jak myślisz, jest tutaj?

— On zawsze jest tam gdzie ja, zawsze tak było — powiedział mężczyzna, patrząc na syna, który w tej chwili przypominał mu w pewnien sposób Caleba. Adoptowane dzieci naprawdę z czasem upodobniają się do nowych rodziców. — I będzie, pamiętaj o tym.

— Jak zginął? —pytanie Ruby spotkało się z ciszą oraz ciężkim westchnieniem. — Przepraszam, jestem po prostu ciekawa. Ambi strasznie unika tego tematu.

     Dominic spojrzał na syna. Mimo że jego wyraz twarzy się nie zmienił chłopak wiedział, że wysyła mu nieme pytanie. Wzruszył ramionami i wziął głęboki wdech.

— Cóż tego dnia mocno się pokłóciliśmy — przerwał aby westchnąć ciężko, zupełnie jak swój ojciec, gdy Caleb wpadał na durny pomysł. — Był bardzo dziecinny, a ja głupi. Powiedziałem mu, że żałuję, że mnie adoptował, nie myślałem tak to ze złości, ale on brał wszystko do siebie. Wyszedł, trzaskając drzwiami.

— Przyszedł wtedy do mnie. Widziałem, że był zły, ale nie wyglądał na zranionego, Ambroży. Wiedział, że to nieprawda co powiedziałeś — powiedział mężczyzna, przerywając blondynowi, któremu głos za każdym kolejnym słowem drżał.

— Ale to był Dzień Ojca! Umarł w Dzień Ojca! Nie zdążyłem go przeprosić! A co jeśli umarł nieszczęśliwy? Poza tym była jeszcze ta głupia nadzieja, że żyje, w końcu nie znaleziono ciała. Do dziś mam nadzieję, że stanie w progu drzwi i będę mógł chociaż go przytulić. Ja po prostu chcę do taty — krzyczał, chociaż z każdym jego kolejnym słowem głos stawał się cichszy, aby zmienić się w szloch.

    Ukrył twarz w dłoniach. Ambroży znów chciał być dzieckiem, czekającym na powrót ojca do domu. Nie dorosłym człowiekiem, który zasadniczo powinien pogodzić się ze śmiercią dziecka, chciał, żeby wszystko było jak kilka lat wcześniej. Ciepła dłoń jego narzeczonej w tej chwili wypalała w nim dziurę. Nie chciał jej odpychać, ale nie mogła zapewnić tego kojacego ciepła, które czuł, gdy Caleb obejmując go usypiał. I poczuł. Ramiona Dominica objęły szczelnie syna, zamykając go w uścisku. Im obu brakowało takiej bliskości, wcześniej zapewniał ją im Caleb, a teraz gdy zniknął lub zginął nie mogli się zmusić do tego. Oboje spokojni i wiecznie opanowani rzadko okazywało wylewnie uczucia.

— Jeśli żyjesz, wróć Caleb. Wiesz tęsknię za tobą, Ambroży się obwinia, Cheryl i Chole też nie mogą się pogodzić z tym, że ciebie nie ma — powiedział Dominic, gdy jego syn i Ruby wyszli, zostawiając pudło pełne zdjęć i ubrań oraz puste filiżanki po herbacie. — Dlaczego nas opuściłeś?

    Odpowiedziała mu cisza. Westchnął i ruszył do gabinetu. Musiał jeszcze sprawdzić kilka ważnych dokumentów na jutro. Nie spodziewał się, że rano obudzi go dzwonek do drzwi, za którymi będzie stała Cheryl. Uśmiechnięta od ucha do ucha z teczką i informacją, która wszystko zmieni i pozwoli poznać odpowiedź na pytania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #losowo#oc