James Ashworth - I
Okazałą willą wstrząsały okrzyki złości, wydawane przez dwoje młodych ludzi, znajdujących się niemalże w jej centrum. Mała dziewczynka, stojąca na uboczu, z przestrachem patrzyła na dorosłych. Domyślić można się było, iż toczą oni gniewny spór, kłótnię, zapewne nie posiadającą możliwości na pokojowe zakończenie, oraz, która przyczyni się do zapewne niejednego jeszcze zła w przyszłości...
- I nie masz szans usłyszeć ode mnie innej odpowiedzi! - Wykrzyknęła kobieta do zmierzającego do wyjścia mężczyzny
Odwrócił się on gwałtownie tuż przy samych drzwiach
- Skoro tak obstajesz, wiedzże, iż i ty nie masz szans przebywać w jej towarzystwie dłużej!
Następnie wyszedł, ciągnąc za sobą małą Isabelle, która bezwładnie, niczym szmaciana lalka, niemalże pofrunęła za nim. Biedne dziecko, będące świadkiem kłótni rodzicieli, nie do końca było w stanie dojść do sensu w tej zażyłej dysputcie, zrozumiała jedynie to, że z jakiegoś wielce skomplikowanego powodu, nie może widywać się z maman, to samo w sobie było jednak tak bardzo raniło niewinną duszę dziecka, aż na jej twarzyczce ukazały się łzy. Posypanie się tynku, niezmienna wina ojca, lorda Jamesa Ashworth'a, dodatkowo wpłynęło na to, iż dziecię wybuchnęło płaczem, co podchwyciła niemalże natychmiast jej matka, Camille de Beaufort, oczywiście przedtem upewniwszy się, że natręt nie jest w stanie dosłyszeć jej gwałtownego szlochu...
Co ona mu zrobiła? Dlaczego musiał ją dalej dręczyć? Myślała, że skoro Jean wrócił, zaprzestanie swych nużących już eskapad, lecz niestety... Zapowiedział jej jakiś czas temu, że nie odpuści, dopóki ona nie zmieni zdania. Lecz nie zamierzała... Krzyżowało to plany Anglika, a on nienawidził by coś działo się wbrew jego woli. Wiedziała, że w końcu, chcąc nie chcąc, będzie musiała się poddać. Geny odziedziczone po butnym papie nie pozwalały jej odpuścić. Wojna będzie się toczyła więc tak długo jak długo którechś z nich się podda. Na to się nie zanosiło... Ciągłe wizyty lorda, uniemożliwiały jej szczęśliwe życie rodzinne oraz radość z powrotu męża. Nie tak planowała spędzić resztę żywotu...
Madame de Beaufort, westchnąwszy dogłębnie i boleśnie, co idealnie wyraziło, jak bardzo dość ma już tego typu nękania, udała się do pokoju dziecinnego, aby spędzić czas ze swymi pociechami, których dźwięczny śmiech oraz gwałtowny tupot nóżek rozweselały ten ponury ostatnimi dniami dom
Po opuszczeniu lokum De Beaufortów James, niesiony gniewem ciągnął za sobą swą córkę, co jak chustka powiewała na wietrze, szarpana ostrymi podmuchami i zabójczym tempem ojca. Szedł on w stronę, jak mniemał wytwornego hotelu, w którym się zatrzymał. Oślepiony wściekłością, rozmyślał nad swą rozpaczą i niesprawiedliwością, jak go dotknęła. Nie mógł zrozumieć, dlaczego his dear wolała tego lalusiowatego little solider'a... Był to ciężki cios dla jego miłości własnej, godności oraz dumy...
Rozmyślając tak, zadręczając swój umysł gorzkimi przypuszczeniami, cały pogrążył się w analizie swych uczuć i obecnej sytuacji... Wyrwała go z tego świadomość zmiany pozycji na poziomą, najprawdopodobniej w wyniku zaczepienia czubkiem buta o wystający krawężnik. W ostatnim, desperackim geście odepchnął od siebie Isabelle, czując już przy twarzy twardy bruk, rozpruwający jego blade lico oraz łamiąc kształtny nos. Po chwili, która w rzeczywistości była raczej ułamkiem sekundy, oberwał porządnie kopytem w lewą łopatkę, a w tle rozległ się przeraźliwy wrzask dziecka, na szczęście przerażenia, a nie bólu. Następnie jedno po drugi obite w żelazo koła przejechały mu po kręgosłupie, poczuł dojmujący ból pleców, który niemalże rozrywał mu członki.
Usłyszał histeryczne krzyki dookoła, rzeczywistość zamazała mu się, zawirowało mu przed oczami, potem była czerń i, jeszcze, jakby uczucie lotu...
Wiadomość o wypadku Jamesa zastała Camille w domu, jeszcze ocierającą łzy smutku, i wbiło ją w kompletne osłupienie. Niecałe bowiem pół godziny temu, rozmawiał, czy raczej kłócił się z nią, a teraz...?
Natychmiast zaczęła wypytywać wysokiego dyliżansiera, który to odprowadził małą Belle, dygoczącą, zalaną łzami, niemalże nieprzytomną z emocji i dostarczył nieszczęsne wieści. Niestety, wiedział on niewiele. Z jego nie do końca składnej wypowiedzi udało się jej jedynie wywnioskować, iż że względu na bardzo zły stan, umieścili go w Hôtel-Dieu, który znajdował się najbliżej. Kobietą aż wstrząsnęło z obrzydzenia, zdecydowała jednak bez wahania, o natychmiastowej eskapadzie w owe miejsce, budzące grozę i wzgardę wśród wyższych warstw społeczeństwa ze względu na katastrofalne warunki humanitarne.
Odprawiła łaskawego człowieka, oraz uprosiła Louisa, aby udał się tam wraz z nią, gdyż obawiała się tam pójść bez obstawy, a Jean nie powrócił jeszcze z banku. Młodzieniec wyraził zgodę, słuchając bowiem rozmowy, domyślił się, że James w najlepszym razie właśnie umiera. Wyruszyli natychmiast, bez zbędnych przygotowań.
Hôtel-Dieu wzbudzał obrzydzenia i grozę samą wzmianką o sobie i, trzeba przyznać, było to zdecydowanie oparte na faktach. Zdecydowanie był przepełniony, jak zresztą każdy inny. Mimo że w całym Paryżu miał opinię najlepiej wyposażonego oraz posiadał największą ilość łóżek szpitalnych, to i tak na jednym nieżadko leżały co najmniej trzy osoby. Nawet kobiety rodzące musiały dzielić między sobą posłanie. Krucho było też z higieną - ochoczo zalęgały się tam szczury, karaluchy, pchły. Często osoba tam leczona zapadała na nowe choroby właśnie z tego powodu. Wskaźnik śmiertelności był naprawdę bardzo wysoki, wybuchały tam epidemie, z którymi nie były w stanie uporać się, posługujące tam siostry Augustianki.
Dlatego Camille żywiła całkowicie uzasadnione obawy przed tamtym miejscem, starała się je jednak zignorować, mając na celu przynajmniej pożegnanie Anglika.
Spojrzała z powątpiewaniem na okazały budynek szpitalu. Nie wzbudzał zbytnich podejrzeń, jednak panowała wokół niego jakaś specyficzna, przerażająca aura. Po chwili zrozumiała, że to aura śmierci. Raz jeszcze zwątpiła w słuszność swego wyboru. Stanęła, zawahała się... A potem pomyślała o swojej córeczce, małej Isabelle. Jej nawet nie było dane pożegnać się z ojcem, pozbawiona tej... Nie! Wtedy nie będzie w stanie spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że stchórzyła, miała szansę pożegnać swego kochanka, lecz nie uczyniła tego. Podjęła decyzję, trajekoteria zdarzeń ruszyła nieodwołalnym torem...
Po przekroczeniu progu w Camille uderzyły dwa, całkowicie sprzeczne odczucia. Widok - o dziwo hol i wejście było wyjątkowo estetycznie i eleganckie, co zupełnie nie zgadzało się z zapachem brudnych, zaropiałych ciał, od którego poczuła zawroty głowy i mdłości. Szykowała się przed nią jedna z najtrudniejszych dróg w dotychczasowym życiu...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top