Zagubiony
Otwieram ciężko oczy. Przecieram moje sklejone niespokojnym snem powieki. Bezpośrednio nade mną pojawia się ostre światło. Być może nie jest tak ostre, ale moje zamglony wzrok nie jest w stanie pochłonąć wszystkiego naraz. Gdziekolwiek przed chwilą byłem, nie docierała tam ani jedna drobinka światła. Nagle poświata znika i pojawia się ponownie. Wydaje syczący dźwięk, który roznosi się po pomieszczeniu, odbijając się od jakiejś powierzchni i kolejny raz mruga. Próbuję zamknąć oczy z powrotem, ale w czasie milisekundy dociera do mnie przeszywające uczucie niepokoju. Otwieram je natychmiast, ponownie widząc jedynie światło, należące do podpsutej świetlówki. Syntetyczny zapach plastiku unosi się w zimnym powietrzu. Jest go równie materialny, co uczucie zagrożenia, mieszające się z nim. Jestem na obcym terenie. Boję się zamknąć oczy nawet na krótką chwilę. Jestem w stanie niemalże poczuć czyiś oddech na moich plecach. Obcy. Bliskość. Niebezpieczeństwo. Podnoszę się na łokciu i rozglądam się ostrożnie. "Gdzie ja jestem?" - zastanawiam się. Nie wydaje się, abym był tu wcześniej, a jednak jest w tym miejscu coś przerażająco znajomego. Może widziałem je... W koszmarze? "Koszmar" - na tę myśl dreszcz przechodzi głęboko przez moje kości.
Przede mną rozpościera się długi, słabo oświetlony korytarz. Jego przestrzeń składa się z konceptów; chandrycznych kawałków marzeń sennych, złożonych w całość ze skrawków obrazów, odczuć cielesnych oraz nonsensu podszytego plastikiem w nozdrzach. Bezład w ciszy pustego pomieszczenia. Koncepty.
Ciężkie drzwi stoją wbite w ściany i nieruchome, niczym uśpieni żołnierze, strzegący sekretów za swoimi nieugiętymi plecami. Puste krzesła przy ścianach ociekają obojętną tandetą, czekając na nikogo. Linoleum, na którym leżę jest śliskie. Strach zdaje się wirować w powietrzu, wraz z cząstkami kurzu.
Powoli wstaję. Moje kończyny ledwo pracują. Mięśnie są zmęczone. Czym? Kiedy ostatnio stałem na nogach?
"Co robiłem na podłodze?" - zastanawiam się. Próbuję myśleć racjonalnie. Myśli jednak nie dają ułożyć się tak, jak zwykłe. Wydaję się być jakby pod wodą. Coś ciągnie mnie w dół. Rozprostowuję szyję powoli, niczym przeciągający się żółw, który odkrywa każdą pojedynczą kończynę. - "Byłem nieprzytomny?"
Obserwuję, jak postąpiłem krok do przodu. Echo mojego kroku odbija się od ściany sto razy glosniej, niż powinno.
Panika wdziera się do mojej zamroczonej głowy.
"Usłyszą." - przechodzi mi przez myśl, jak niespodziewany impuls.- "Zaraz przyjdą." - Jestem przerażająco pewien, że ktoś mnie śledzi. Że za tymi wszystkimi drzwiami jest coś, czego nie powinienem oglądać. Nie powinienem tu być. Postępuję kolejny krok. Za głośno. Kroczę za głośno. Skrzeczenie świetlówki mrozi mi krew w żyłach. Cienie pod krzesłami odbijają się od podłogi i wędrują po korytarzu, tworząc uginające się od mroku miraże. Nie mogę oddychać. Mam wrażenie, że każdy mój oddech to ryzyko zdemaskowania. Duszę się.
"Zobaczą." - niezrozumiała myśl zaświtała mi daleko z tyłu głowy, przytłoczona kolejnym napływem strachu. "Zobaczą, co zrobiłem!" - krzyczy coś w moim umyśle - "Wszystko na marne, zobaczą, co zrobiłem."
W napadzie paniki stawiam kolejny krok. I następny. I jeszcze jeden. Zdaję sobie sprawę, że przez cały ten czas wstrzymywałem oddech. Teraz moje płuca eksplodują, nie mogąc wytrzymać natężenia. Niewyjaśnione poczucie winy rozrywa mi klatkę piersiową. Zaczynam biec. Chcę się wydostać. Coraz szybciej, przez odmęty mrocznego korytarza, którego ściany zasiane kpiąco leżącymi na nich cieniami wydają się zacieśniać bezpośrednio za mną. Oddech wiruje mi w płucach, jakby coś blokowało tlen przed dojściem do mózgu. Moje kroki stają się coraz głośniejsze. Mam nadzieję, że to moje własne. Słyszę krzyk. Nie mój. Nie tym razem. Obcy. Kogoś rozdziera. Jak moje płuca. Albo gorzej. Nie trwa długo, jednak wystarczająco długo, aby ponownie zmrozić mi krew w żyłach. Ktokolwiek krzyczał, wydawał się przerażony.
Panika przesłania mi widok, sprawiając, że zaczynam widzieć podwójne, a w rozmazanym obrazie korytarza podłoga zlewa się ze ścianami. Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie i tylko drzwi, które mijam są rozróżnieniem mojego mechanicznego ruchu. Dalej słyszę w głowie echo krzyku, kiedy docieram do końca korytarza, dla mnie równie dobrze może to być koniec życia, gdy czuję, że moje paranoidalne serce powoli poddaje się, zgniatane poczuciem nadchodzącego zagrożenia. Nie mogę już biec dalej. Słyszę kroki, lecz się nie ruszam. Nie moje. Nie moje kroki.
Coś z mokrym hukiem, między przerażającymi krokami, a głuchą ciszą skapuje na podłogę, jedna kropla, a tak paradoksalnie głośna. Zerkam w dół, na swoje ręce. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Robi mi się niedobrze. Niemalże całe moje ręce, od nadgarstka do łokcia pokryte ostrymi zadrapaniami, niezasklepionymi ranami, z których skapują krople ciemnej, gęstej krwi. Kręci mi się w głowie. W moich uszach powstaje szum, niczym dźwięk zepsutego odbiornika radiowego, kiedy patrzę na poharataną skórę własnych rąk, kiedy dłonie zwisają beznamiętnie, jakby odpoczywały po długiej ucieczce przed obrażeniami. Trzęsą się, choć nie czuję ich ruchu. Puste. Jak figury woskowe, nie wyglądają jak moje własne.
Szum mojego umysłowego odrętwienia miesza się z paniką, kiedy kroki przemierzają drogę do drzwi, zbliżają się, dźwięk narasta, dochodzi jakby pisk wyłączanego telewizora. Wszystko sprawia wrażenie opętanego nocnym szaleństwem ula, nie jestem w stanie wytrzymać ani sekundy dłużej. Nawet wątłe, bladożółte światło nocnego korytarza sprawia mi nieopisany ból. Patrzę ponownie na swoje ręce. Kap. Kap. Kap...
Moje ramiona drżą. Drzwi przed moimi oczami rozwierają się. Staje przede mną osoba w bieli, wpuszczając do środka uderzającą jasność, której każdy milimetr boli, niczym rozrywanie skóry, a krwista ręka piecze poczuciem winy. Moje zszokowane, rozszerzone źrenice spotykają się jeden na jeden z poczuciem nadchodzącej śmierci z przed chwili. Ta osoba. Chłodna determinacja, widoczna w jej stanowczych, ciemnobrązowych oczach, naprzeciw memu, klinicznie czystemu przerażeniu. Zaschnięta krew na rękach swędzi nienaturalnie. Światło. Ślepnę. Boli. Mdleję. Zapadam się pod ziemię.
***
Obudziłem się, biorąc ogromny haust powietrza, który przerodził się w słaby jęk. W dalszym ciągu czułem jak spadam, czułem nienaturalną, oślepiającą jasność, mimo, że wokół nie było całkiem ciemno. Lśniła wypolerowanym blaskiem, promieniując poczuciem niepokoju. "Pomyłka" - pomyślałem. Trudno mi było zidentyfikować, gdzie właściwie się znajduję. Jakby moje ciało znajdowało się po drugiej stronie. Wraz z lękiem. Z krwawiącymi dłońmi, kurczącymi się na kształt szponów pod impaktem samego powietrza. Strach wyrwał się z moich płuc w postaci fali krótkich, przerywanych oddechów i niekontrolowanego chlipania, kiedy całe moje ciało wstrząsnęło się płaczem. Dalej czułem, jakbym umierał. Jakby zabijało mnie poczucie winy. Paskudnej, czarnej winy. I krew. Kapiąca krew. "Nie powinienem żyć." - przyszło mi nagle do głowy. - "Dlaczego jeszcze żyję?". W dalszym ciągu nie mogłem złapać oddechu, zamknięty w ciemnym pomieszczeniu, którego nie rozpoznawałem. Wszystko, oprócz moich rozpaczliwych jęków było przerażająco ciche, ale nie mogłem się powstrzymać. Próba wyrównania oddechu była najtrudniejszą czynnością, z jaką się kiedykolwiek spotkałem.
- Co się dzieje? - wzdrygnąłem się, kiedy przez mgłę mojego wzroku ktoś mną potrząsnął. W panice, cofnąłem się niezdarnie po podłodze, nie mogąc rozpoznać głosu.
- Tim. To ja, Chris. Spokojnie, co się stało? - wyszeptał głos, przybliżając się do mnie nieznacznie. Jego twarz zaczęła się mgliście rysować w mroku pomieszczenia, a jego słowa dopiero po chwili do mnie dotarły. To nie był nieznajomy w bieli. To był Chris. Mój znajomy, Chris.
- T-to ty. - powiedziałem roztrzęsiony.
- Jasne, że ja - prychnął blondyn. - Zasnąłeś w moim domu, pamiętasz? - powiedział łagodnie, widząc moją, zapewne niezmiernie przerażoną minę. Nie mogłem przestać się trząść. Dalej przenikała mnie śmiertelna biel. Wziąłem oddech, ale z jakiegoś powodu bałem się go wypuścić. Nagle zapragnąłem bliskości. Niewiele mogłem na to poradzić. Opadłem bez sił na ramię przyjaciela i rozpocząłem proces moczenia mu koszulki. Nie trwało to zbyt długo.
- Hej, co się dzieje? Tim, co się dzieje? - ledwo usłyszałem wyszeptane przez niego w ciemności słowa. Patrzyłem jak przez mgłę, jak obejmuje moje ciało, wstrząsane drobnymi spazmami.
- W-wybacz. Ja... On chciał mnie... Ja byłem w-winny.
- Miałeś koszmar? - dopytywał się chłopak.
- N-nie koszmar. W-wizję. - wyjąkałem przez łzy. Nikt, oprócz Douga nie wiedział o moich wizjach, ale nie miałem wyboru, musiałem mu powiedzieć. Poza tym, ufałem mu.
- Jak... świadomy sen? - przechylił głowę, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
- N-nie. Ja n-nie wiem. Ja... - szloch przerwał mi wypowiedź. Później były już tylko ciążący mi coraz bardziej oddech, echo głosu przyjaciela, mgła, ostrość, mgła, czarne plamy i ciemność.
Poczułem, jak ktoś mnie niesie. Obudziłem się na kanapie, przerażony, nie wiedząc, gdzie podziała się ciemność. Zamrugałem oczami.
- Chyba zemdlałem? - ni to stwierdziłem, ni zapytałem przyjaciela, który ślęczał nade mną, podnosząc się do pozycji siedzącej.
- Z pewnością zemdlałeś. Zdążyliśmy cię z mamą przenieść po schodach na kanapę.
- Dobrze się czujesz, kochanie? - odezwała się jego mama, wchodząc do salonu. - Potrzebujesz jechać do szpitala? - zapytała, z prawdziwą troską w głosie.
W tym momencie zrobiło mi się głupio. Ten rodzaj "głupio", kiedy oddałbyś wszystko, aby stać się niewidzialnym. Jęknąłem ze wstydu, zasłaniając dłońmi moją mokrą twarz. Czułem się okropnie. Nie dość, że wprosiłem się im do domu, to obudziłem wszystkich w środku nocy i zachowywałem się jak niespełna rozumu. Znowu zacząłem oddychać ciężko. "Naprawdę nie powinienem być wypuszczany do ludzi." - pomyślałem. Było mi tak strasznie, cholernie wstyd.
- Nie, proszę pani. - odpowiedziałem powoli na wcześniej zadane pytanie, kolejny raz opanowując oddech.
- Może zadzwonimy do twojego ta... opiekuna. - zaproponował Chris. Coś mi się przewróciło w żołądku. Byłem mu szczerze wdzięczny, że tym razem pomyślał, zanim coś powiedział.
Nie odpowiedziałem. Przytaknąłem tylko delikatnie głową. Bałem się, że w każdej chwili mogę z powrotem wybuchnąć. Konfrontacja była nieunikniona. Doug potraktował mnie jak przeszkodę. Jak bezemocjonalną kłodę, leżącą mu pod stopami, ale mimo wszystko, potrzebowałem go i tego najbardziej nie mogłem sobie wybaczyć.
Przez łzy, które zdawały się nigdy nie kończyć, podałem mamie Chrisa numer telefonu. Nie miałem siły sam dzwonić. Nie miałem już nawet siły udawać, ze nie płaczę. Nie miałem również siły słyszeć "gdzie ty do diabła byłeś?!". Jakby go to naprawdę obchodziło.
jego mama była tak okropnie tym wszystkim przejęta. Nadal było mi głupio, czułem okropne, gorzkie uczucie na dnie gardła, które chce się zdrapać jak najmocniej, jak się potrafi, ale wiedziałem dobrze, że i tak nigdy by nie zeszło. A ona powinna była teraz spać. To wszystko była moja wina.
"Dlaczego nie mogę się uspokoić? - pomyślałem. - "Nic się nie stało. To była fikcja. Tylko głupia fikcja, która rujnuje mi życie. Tylko to uczucie... Wina. Biała śmierć. Od winy. Ono nie znika." Zadrżałem i z drobnym jękiem zwinąłem się w kulkę na kanapie przyjaciela. On przysiadł się do mnie i siedział tak, w ciszy, kompletnie nie wiedząc, co się dzieje. Nie winiłem go. Sam nie miałem pojęcia. I to było... przerażające.
- Tim! - zawołał Doug, potrząsając mną.
Odskoczyłem przerażony. Najwyraźniej pogrążyłem się w półśnie. Momentalnie znów poczułem się winny. A to ostatnie uczucie, na jakie kiedykolwiek miałem ochotę.
- Chodź. - powiedział tylko cicho, łapiąc oddech po biegu.
Spuściłem głowę, żeby nie patrzeć mu w oczy i wyszedłem.
Szliśmy do domu w zupełnym milczeniu. Noga za nogą. Pęknięcie na ulicy za pęknięciem. Oczywiście nie miał samochodu. Przynajmniej nie sprawnego.
W każdej chwili oczekiwałem "czemu mi nie powiedziałeś?", ale ono nie nadeszło.
- Ile z dziesięciu.? - usłyszałem zamiast tego.
Powoli podniosłem głowę, ośmielony łagodnością tych słów.
Jego brązowe tęczówki opalizowały w świetle ulicznej latrani. Znów były ciepłe.
Zawahałem się.
Czułem, jakbym miał umrzeć. Za coś, co zrobiłem. Byłem brudny. Byłem winny. A krew kapała.
- P-piętnaście.
Przystanął nagle i mocno objął mnie ramionami. Prawie dostałem zawału. Czując, jak moje mięśnie się napinają, poluzował trochę uścisk.
- Tak mi przykro, Tim. Tak mi przykro. Już wszystko dobrze? Powiedz.
Westchnąłem cicho.
- Ch-chyba tak. Może. Nie wiem.
- Nie wiesz... co czujesz? - zapytał, ze szczerym zdziwieniem w oczach.
- Nie. - potwierdziłem. - Czy... czy ty kiedykolwiek nie wiedziałeś, co czujesz?
- Nie. - odparł cicho, po chwili namysłu.
- Co jest ze mną nie tak?! - zachłysnąłem się nagle swoim własnym oddechem.
- Nie wiem, Tim, ale będę w tym przy tobie. - powiedział. - Nawet, jeśli mnie tu nie chcesz. - wymamrotał nieco ciszej.
Szliśmy chwilę, w kompletnej ciszy przez skąpaną mdłym, żółtawym światłem ulicę przedmieścia. Z daleka dobiegały dźwięki jakiejś imprezy. Przytłumione światło i dalekie krzyki były jednak dla mnie dziwnie bardziej komfortowe, niż oślepiająca jasność i nieznośna cisza.
- To... nie gniewasz się na mnie? - odważyłem się zadać kolejne pytanie.
- Nie. - westchnął. - Wiesz, na początku byłem naprawdę zły, że nie wróciłeś do domu, ale potem... Potem zacząłem się martwić. Nie chciałem dzwonić po policję, mają gorsze zgłoszenia do załatwienia. I wiedziałem, że nie powinienem był mówić pewnych rzeczy. Ale tak cholernie się martwiłem.
- Czy to moja wina?
Westchnął, jeszcze głośniej niż wcześniej. Ostatnio często wzdychał.
- Chyba bardziej moja. Naprawdę nie powinienem był tego wszystkiego mówić. - powtórzył. - Nie zasługujesz na to, Tim. Rozumiem, że nie wiedziałeś, jak zareagować. Rozumiem, że jesteś w wieku, kiedy wszystko się dla ciebie zmienia. - powiedział, wchodząc w wąski zaułek. Nie wiedziałem, gdzie jesteśmy, więc po prostu podążyłem za nim.
"Wszystko się zmienia" - ta myśl przeszyła mnie na skroś i wywołała dreszcze.
- Czego mam wrażenie, że wszystko ma się zmienić na gorsze?
- Nie mów tak. Pójdziemy do psychologa, jeśli będzie trzeba, do psychiatry. Zobaczymy, co da się zrobić. Nic nie zmieni się na gorsze.
- Nie masz na to kasy. - mruknąłem smętnie, zerkając w ciemne, okratowane okno. - Poza tym, nic mi nie jest.
- Gdyby nic ci nie było, nie musiałbym po ciebie biec w środku nocy. - zauważył ironicznie, ale bez złości w głosie, której w jakimś stopniu w dalszym ciągu się spodziewałem.
- Prawda. - Spuściłem głowę. - Po prostu mam już dość myślenia, że jestem wariatem.
- Nie jesteś wariatem. - zapewnił mnie. - I nie zostaniesz, jeśli się tym zajmiemy. Jesteś po prostu zagubiony.
"Zagubiony" - miałem wrażenie, jakby to słowo odbijało się echem od wewnętrznych ścian mojej czaszki jeszcze przez jakiś czas.
- A pieniądze? - przypomniałem.
- Pieniądze się znajdą. - powiedział.
- Skąd? Chyba nie weźmiesz jakiejś głupiej pożyczki, której i tak nie spłacisz... - wymruczałem, bardziej do siebie, niż do niego.
Spojrzałem w górę, ale Doug tylko patrzył przed siebie, z mroźnym zacięciem w czekoladowych oczach. Pewnie nie usłyszał. A może i usłyszał.
- Coś się wymyśli. - powiedział nagle. I już nic więcej nie dodał.
Pogrążyłem się w myślach.
Puste, cieniste ulice.
Pusty, cienisty korytarz.
Zachód słońca.
Kliniczne światło.
Pustka.
Dach.
Wypełnić pustkę.
Zagubiony w pustce.
Oderwany od rzeczywistości.
Zagubiony.
Wiecznie zagubiony.
***
Taka notka od autora: jeśli kogoś choć trochę obchodzi to opowiadanie i to, czy będzie dalej pisane, bardzo proszę o komentarz. Jakoś lepiej się pisze że świadomością, że choć jedna prawdziwa osoba to czyta. Niestety nie mam tej świadomości, a komentarze naprawdę dają bardzo dużo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top