Powody
Obudziłem się następnego dnia z bolącą głową, nogami i ogólnie wszystkim. "Cholerny budzik. Kto cię w ogóle wymyślił?" - przekląłem w duchu, w stronę złowieszczo czerwonego urządzenia, stojącego na mojej szafce nocnej, które wydawało się uśmiechać się do mnie kpiąco. Po kilku minutach leżenia i niemego jęczenia o tym, jak bardzo nie chce mi się wstawać w końcu zdołało mi się podnieść do pozycji siedzącej. "Czy tak wygląda kac?" - zapytałem siebie. "Tak, chyba tak. Chyba mam społecznego kaca."
Próba wstania z łóżka uświadomiła mi, że również mój brzuch jest totalnie obolały. Przypomniałem sobie bezlitosny cios jednego z nastolatków. "Jakim cudem byłem w stanie po tym wszystkim biec?" - zastanowiłem się - "Jeśli oczywiście bycie ciągniętym można uznać za bieg."
Podniosłem się powoli, ignorując ból.
Przypominając sobie wszystko, co zdarzyło się poprzedniego dnia, jedynym, czego chciałem było zwinięcie się w kulkę na podłodze. Z pewnością nie chciałem wracać do szkoły. To jednak było nieuniknione.
"Będą patrzeć" - pomyślałem, oddychając ciężko - "będą szeptać i śmiać się, a ja będę nienawidził."
Przerażało mnie to, że byłem w stanie nienawidzić tych ludzi. Oni po prostu nie rozumieli, że ich pozornie niewinne słowa wyrywają mi serce, rozwalają mi mózg na kawałki i jak bardzo ich chwilowa radość niszczy wszystko, co kiedykolwiek znałem. Nie widzieli, jak zostawiają na mnie te atramentowe ślady, których nie da się zmyć. To było permanentne. Moje uczucia przerażały mnie samego. Raz było ich za dużo, a raz wydawało się że ich nie było, kiedy być powinny. Byłem pewny, że coś jest nie tak.
"Czy w ogóle powinienem mieć im to za złe? - zastanawiałem się dalej. "Czy gdyby rozumieli jak działają uczucia, robiliby to, co robią?"
"Nie, na pewno nie. To przecież ludzie.
Ludzie, których oczy mnie przerażają to dalej ludzie."
- Tim! Co ty robisz? - Doug wparował przez moje drzwi. - Znowu się pałętasz po pokoju zamiast robić cokolwiek? Spóźnisz się!
- Przestań. - powiedziałem cicho, wyrwany z bezpiecznego zamyślenia.
- Przecież ty nigdy się nie spóźniasz, mówiłeś że nie lubisz, jak przez to wszyscy się na ciebie gapią.
- Niech się gapią. Może coś zobaczą. - wymruczałem z irytacją, bardziej do siebie, niż do niego.
- Dziwnie się zachowujesz, Tim, co się z tobą dzieje? - zmarszczył swoje ciemne brwi. - Wyglądasz jak ranny szczeniak, co się wczoraj stało?
- Co się wczoraj stało? - Nie rozumiałem o czym on mówił.
- Gdzie wczoraj byłeś, Tim! Nie było cię w domu po szkole, nawet nie powiedziałeś, gdzie idziesz. To do ciebie niepodobne.
Poczucie winy gwałtownie mnie zalało.
- Przepraszam. - spuściłem głowę.
- Gdzie byłeś?
Nie odpowiedziałem. Nie miałem ochoty opowiadać mu o moich głupich problemach, a tym bardziej o tym, jak się zaczęły. Na samą myśl o tym robiło mi się niezręcznie i miałem odruchy wymiotne. Tym bardziej nie chciałem pokazywać mu to rozwalonego telefonu. Już wystarczająco się o mnie martwił, a nowego i tak nie dostanę.
- Muszę iść, spóźnię się.
- Tim, do cholery, pogadaj, ze mną chociaż raz! Przecież widzę że coś jest nie tak!
- Dopiero teraz? - wymruczałem, zerkając na niego z pod byka. Miałem problemy od zawsze, a on teraz postanowił sobie uciąć pogawędkę.
- Spóźnię się. - spróbowałem przepchnąć się obok niego ze spuszczonym wzrokiem.
- Tim, proszę cię.
Przewróciłem oczami, tylko po to, żeby ukryć jak bardzo byłem zdenerwowany. Mój wzrok powędrował do skarpetek, na które zdążyłem już ubrać jednego buta. Przerwałem czynność, dalej się nie odwracając.
- Rozmawiamy.
- Świetnie. - westchnął z niecierpliwością. - Teraz, powiedz; co ty robisz? Dlaczego tak się zachowujesz? Nigdy się że mną nie kłóciłeś, nie zamykałeś mi drzwi przed nosem, rozmawiałeś ze mną, kiedy cię o to prosiłem. Martwię się o ciebie, synu.
Z niemałym trudem, zamiotłem pod dywan to okropne, niewyjaśnione uczucie, które zawsze wywoływało we mnie określenie "synu".
- Nie musisz. Wszystko okej. - przełknąłem ślinę. - Tylko proszę, mógłbyś mnie tak nie nazywać? Rozmawialiśmy o tym. Ja... - odpowiedziałem, niemal bezgłośnie.
Wiedziałem że to, co mówię było okrutne względem Douga, ale to nie był mój wybór. To nie była moja wina. Naprawdę. Cos było ze mną nie tak. "Domowa" bliskość mnie przerażała, to wszystko było tak dziwnie niekomfortowe, ale on nie był w stanie tego pojąć.
- Dlaczego zawsze taki jesteś? "Nie dotykaj mnie, nie mów do mnie, nie myśl o mnie!" Nie jesteś jeżem, Timothy, nie potrzebujesz tych wszystkich kolców.
- Nie mam żadnych kolców. Czemu twierdzisz, że wszystko jest moja winą? Chcesz mnie zmienić na takiego, jakim mnie chcesz. Nie widzisz jakie to samolubne? Dziwisz się, że nie chce nazwać cię... tatą? - popatrzyłem mu w oczy.
Zobaczyłem, jak przelewa się przez nie fala smutku i obcego wcześniej tym oczom ognia. Ognia, który pojawił się tam po odejściu jego żony. Zawodu? Zawiści? Poczułem, że przesadziłem, ale nie mogłem już zawrócić.
- Może gdybyś choć raz mnie tak nazwał, nie odeszłaby od nas? - powiedział twardo Doug, z żalem do mnie, ukrytym w jego niegdyś kawowo-ciepłych, teraz żarzących się zaognionym bólem tęczówkach.
Tym razem mnie uderzyła jego bezlitosna bezpośredniość, od razu sprawiając że zeszkliły mi się oczy. Wziąłem głęboki oddech. Jeszcze jeden, głośniejszy i bardziej niepewny. Nikt się nie odezwał. Gwałtownie ruszyłem do drzwi.
- Tim! Czekaj! - zawołał, podążając za mną do drzwi. - Nie miałem tego na myśli!
Chwytając za klamkę, obróciłem by spojrzeć na Douga. Postąpił krok w moją stronę z mieszanką wahania w jego posturze.
- Wiesz, co mnie boli? - odezwałem się - To, że kłamiesz. Nie to, co powiedziałeś. Nie to, że przeze mnie odeszła. Wiem, że to prawda. - przerwałem, aby gwałtownie zamrugać oczami, względnie opanowując łzy.
- Ale nie jestem głupi. Wiem też, że dokładnie to miałeś na myśli.
Tak naprawdę bolały mnie obie te rzeczy. I to było stanowczo za dużo.
Wyszedłem przez drzwi i pognałem po schodach w dół, wypadając z budynku. Szedłem w stronę szkoły, definitywnie nie gotowy na konfrontację z nikim innym, a tym bardziej z samym sobą. Ale od tego nie dało się uciec. A mimo to, dalej przed czymś uciekałem.
Myślałem o tym, że to wszystko moja wina. Myślałem że mogłem być inny, mogłem przełamać się i zacząć traktować Pauline jak mamę. Moglemy odpowiedzieć, kiedy pytała co u mnie. Mogłem powiedzieć Dougowi że mi przykro kiedy odeszła i objąć go kiedy tego potrzebował, nawet jeśli czułem się wtedy sparaliżowany, jak głupi bezradny dzieciak, którym byłem.
Mój mózg podryfowal do wizji sprzed trzech dni, tego jak byłem bezbronny i przestraszony i tego, jak zrobił wszystko żeby mnie uspokoić.
- Przepraszam - wymruczałem nigdy niewypowiedziane słowo, a łzy paliły się na moich policzkach, tą samą, zabójczą goryczą.
Mogłem powiedzieć do kogoś cześć i się zaprzyjaźnić. Mogłem być kimś lepszym.
Mogłem pocieszyć tą dziewczynę która widziałem, płaczącą w szkole, gdyby tylko moje uczucia były tam gdzie trzeba. Dlaczego było mi żal mnie, jeśli nie było mi żal jej?
"Dlaczego" - pomyślałem. - " dlaczego jestem egoistą?"
Moje myśli powędrowały do słów Chrisa, które tak mną wczoraj wstrząsnęły. "Masz wolną wolę. Po prostu jesteś tchórzem". Przekląłem siebie samego w duchu.
"Aby zmienić jedną cechę trzeba zabić inną. Żeby zabić cechę, trzeba zabić część siebie. Tą część, która zawsze zastanawiała się dlaczego jestem taki a nie inny. Czy kiedykolwiek próbowałem się zmienić? Czy może tylko mówiłem że się zmienię, a nie robiłem nic?" - myśli wirowały błędnym kołowrotem, nie mogąc się zatrzymać.
Postanowiłem spróbować jeszcze raz.
Tylko była jeszcze jedna ważna rzecz.
Nie miałem pojęcia jak.
Zwróciłem swój krok w stronę szkoły, próbując ignorować strach, wzbierający we mnie na samą myśl o rówieśnikach. "Nie ucieknę." - szepnąłem do siebie.
Wszedłem do budynku jak gdyby nigdy nic, starając się nie zwracać na siebie uwagi i postanowiłem poczekać na następną lekcję na korytarzu. Byłem już zbyt spóźniony.
Przynajmniej miałem 20 minut spokoju. Wyciągnąłem szkicownik i właśnie zdążyłem się uspokoić, ale dzwonek oczywiście musiał zadzwonić i wszystko zepsuć. Każda sekunda później wydawała się koszmarem. Okrutne dzieciaki były wszędzie, a każdy widział we mnie tylko ofiarę, nikt człowieka. Każdy jeden widział małego chłopaczka, który "przyznał się", że jest gejem. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Kilka razy musiałem biec do łazienki między lekcjami żeby się uspokoić, zamykając się w zasyfionej kabinie żeby powstrzymać palący oddech wyrywający mi się z zupełnie nieużytkowych płuc.
Wychodziłem z niej właśnie kolejny raz, kiedy znajomy lazurowy wzrok przypiął moje brudne trampki do podłogi. Tak, dokładnie ten, którego próbowałem cały dzień unikać.
- Tim, o co z tym wszystkim chodzi?
- O co chodzi? - spojrzałem w podłogę.
- Właśnie, o co chodzi, Tim? Dlaczego wszyscy cię nienawidzą? Skąd te napisy na twojej szafce? I dlaczego zdają się robić sobie jakieś jaja ze mnie, bo zamieniłem z tobą słowo?
- Nie wiem. - wciągnąłem gwałtownie powietrze. Odszedłem nieco od niego, aby usiąść w kącie, ignorując pajęczyny, których najwyraźniej nikomu nie chciało się sprzątać i po prostu nie chcąc zbliżać się już do nikogo.
- Nie wiem, okej? Nie wiem... - walnąłem się z otwartej ręki w policzek. Zapiekło.
- Co ty robisz? przestań!
- Czego? Po prostu robię to, czego oni tak bardzo chcą!
- Powiedz mi, co się tu dzieje!
- Stwierdzili, że jestem gejem i najwyraźniej myślą że coś złego.
- A jesteś? - zmarszczył brwi.
- Nie!
- Spokojnie, nie obchodzi mnie to.
- Fajnie. - odparłem sucho, chociaż moje oczy były mokre. - Po prostu chcę, żeby ten koszmar się już skończył. Cały czas ktoś mnie popycha, śmieje się że mnie. Nie wytrzymam. - moje wcześniejsze uspokajanie się poszło na marne. Byłem totalnym, przemoczonym wrakiem i zarówno on, jak i wszyscy inni mieli to zobaczyć.
- Nie widzę problemu. Idź do dyrekcji, albo nauczycieli. W poprzedniej szkole tak robiliśmy i wszystko było okej.
- Tutaj nikogo nie obchodzimy, jakbyś jeszcze nie zauważył.
- Zwróciłem na to uwagę. Takie rzeczy na szafkach i nikt nie reaguje?
- Póki nikt nie złamie nikomu co ważniejszych kończyn i rodzice ich nie pozwą, inaczej to gówno obchodzi. - powiedziałem z żalem.
- Ale nie musisz być taki dramatyczny. Wiem, że to ciężkie, ale od tego nie umrzesz, prawda? A za kilka lat to wszystko będzie tylko rozmazana wizja w twojej głowie.
- Nie rozumiesz. To wszystko nie ma sensu. To wszystko już jest wizją w mojej głowie. Coś takiego nie może się dziać naprawdę...
To się nigdy nie skończy...
To mnie prędzej zabije. - schowałem się jeszcze bardziej w swoim koncie, nie mogłem już mówić.
- Czego jesteś taki negatywny? Teraz już chyba wiem dlaczego...
- Nikt mnie nie lubi? - szepnąłem
Zamilkł.
- Widzisz, o tym mówiłem. - odezwał się po chwili - Skąd wiedziałeś, że chcę powiedzieć coś negatywnego?
- Bo chciałeś.
Zamilkł ponownie. Wbił wzrok w podłogę.
- Tego nie wiesz.
- Słuchaj, jeśli nie chcesz mieć przewalone od wszystkich wokoło, skończ ze mną rozmawiać.
Chyba nie sądzisz, żebym był warty zepsucia sobie reputacji w nowej szkole.
- Skoro tak bardzo tego chcesz... Cześć, Tim.
Wow, nie miałem pojęcia że człowiek może czuć się tak bardzo jak dupek. Moje zachowanie było tak daleko od racjonalnego, że rzeczywistość, która mnie otaczała wydawała się snem.
- Rozmazana wizja. - powtórzyłem bezgłośnie. - I ja się dziwię, że nikt mnie nie chce.
Wstałem z podlogi, kiedy ktoś rzucił we mnie papierową kulką. Miałem mokre spodnie, twarz jescze też nie do końca wyschła. Ale serce było suche. I mimo to, dalej było w stanie boleć.
"Jak można być tak nieznośnym?" - pomyślałem, nie będąc pewien czy o sercu, czy o sobie. Skoro ich nie kochałem, to co bolało?
Czy w ogóle kogoś kochałem?
Mojego opiekuna?
Być może. Czułem z nim chyba jakieś powiązanie. Ale nie byłem pewien. Skoro nie byłem, to nie mogła być miłość, prawda?
Szkolny dzień chylił się ku końcowi.
Nareszcie.
Miałem wszystkiego dosyć, ale z drugiej strony nie miałem ochoty wracać do domu. Doug mnie uraził, a ja chyba uraziłem jego. Nie był już tym samym człowiekiem co przed pół roku. Był bardziej nerwowy, inny. Zwykle nie narzekałem na rozwój wydarzeń, ale od kiedy rozsypała się moja przybrana rodzina, coś jakby wbiło się w moją skorupę i czułem się jeszcze bardziej obco. Nie chciałem wracać, nie chciałem ciszy, nie chciałem już nieruchomego, wyrzucającego mi błędy spojrzenia Douga, które wyglądało jakby stracił wszystko. Co oddawało wrażenie, jakbym był dla niego niczym.
- Ciota! - Ktoś popchnął mnie z premedytacją, prosto w rząd metalowych szafek.
Nie chciałem znowu zostać pobity, a nie byłem na tyle głupi, żeby walczyć, więc zacząłem uciekać.
Już to rozpracowałem, wystarczyło poszukać jakiegoś miejsca, w którym był nauczyciel i skulić się blisko niego, udając że coś robię. Może to i głupie, ale po paru minutach prześladowcy zwykle dawali sobie spokój. Mr. Gavin, którego zapewne wcale nie obchodziłoby, gdybym został pobity mnie uratował.
Gdy dwójka chłopaków, która chyba uznała, że moje życie nie jest jeszcze wystarczającym piekłem zniknęła z pola widzenia, ruszyłem do szafki, z pochyloną głową przedzierając się przez tabuny uczniów. Było więcej napisów. Udałem, że ich nie widzę. I tak nie mogłem nic z tym zrobić, więc po prostu udawałem, że niczego nie widzę.
Dopiero kiedy odszedłem trochę od szkoły, trochę się rozluźniłem.
Powlokłem się do domu w żółwim tempie. Noga za nogą. Czułem się bezwartościowy.
Od kiedy się urodziłem ludzie rzucali mnie, gdzie im było wygodnie. Nawet jeśli miałem wybór, kim zostanę, nikogo nie obchodziło, kim jestem.
Co było powodem moich narodzin? Przydatność nowych obywateli? Miałem być rękami do pracy? Pomyłka? Rozerwany kondom? Pragnienie szczęścia, które zawiodło? Kto wie.
Ktoś złapał mnie za ramię. Przywarłem do ściany budynku, w nagłym przerażeniu.
- Hej, wyglądam aż tak strasznie? - zadrwił blondyn. - Wiedziałem, że będziesz się gdzieś tu plątał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top