Rozdział 59 - Odwet
Stworzyli coś na kształt Miniaturowej Formacji Dalekiego Zasięgu. Pięć koni biegło w pewnym oddaleniu od siebie, wspólnie tworząc kształt strzały. Hanji znała teren najlepiej ze wszystkich, więc jechała w samym środku i odpowiadała za wyznaczanie kierunku. Erwin siedział za jej plecami, dzięki czemu mógł jej podpowiadać.
Po obu stronach okularnicy byli Gelgar oraz Moblit, z którym jechał Levi. Mike i Nanaba odpowiadali za chronienie skrzydeł i likwidowanie ewentualnych tytanów. Choć jak dotąd nie musieli tego robić, bo ich mała formacja dość sprawnie omijała wszelkie zagrożenia. Nie bez znaczenia był też fakt, że podróżowali bez powozów, więc mogli poruszać się z większą prędkością niż podczas „normalnych" wypraw".
A, nie da się ukryć, że zależało im na jak najszybszym powrocie.
Levi i Erwin byli tak wstrząśnięci tym, co usłyszeli na temat Shadisa, że kompletnie zapomnieli o bólu i zmęczeniu.
- To genialne – w pewnym momencie stwierdził Smith. Jego głos był mieszaniną zniesmaczenia i podziwu. – Nie mogę uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadłem!
Odległość między nim i Levim była na tyle mała, że słyszeli się bez problemu.
- Możesz mówić jaśniej? – burknął dawny zbir. – Wciąż za cholerę nie rozumiem, co jest takiego genialnego we wrobieniu Starego Dziada w morderstwo.
- Takie coś oznacza Egzekucję Wizerunkową – ponurym tonem wyjaśnił Erwina. – Nie tylko dla Keitha, ale dla całego Korpusu Zwiadowczego!
Słysząc określenie „Egzekucja Wizerunkowa" czarnowłosy żołnierz zacisnął zęby.
- Powiedziałem, żebyś mi to wyjaśnił, a nie jeszcze bardziej wszystko skomplikował.
- Po całym zamieszaniu wokół kurwa-wianka na pewno zrozumiałeś jedną rzecz, Levi – zamiast Smitha odpowiedziała Hanji.
Jej głos nie był – tak jak zwykle – pełen ekscytacji, lecz spokojny i miarowy. Szalona pułkownik patrzyła przed siebie z poważną miną.
- Sens istnienia naszego Korpusu w dużej części zależy od opinii publicznej – powiedziała, głęboko wzdychając. – Ludzie mogą nas uważać za psycholi, głupoli albo marzycieli o tendencjach samobójczych, ale dopóki jesteśmy poważną instytucją wojskową, nie będą chcieli się nas pozbyć. Ile „podatków byśmy nie zmarnowali", ratuje nas to, że robimy to w imię dobra współobywateli. To teraz wyobraź sobie...
Zamknęła oczy, jakby coś sprawiło jej ból. Gdy ponownie uchyliła powieki, jej brązowe tęczówki były pełne goryczy.
- Jak myślisz, co wszyscy sobie pomyślą, gdy dowiedzą się, że nasz dowódca zaaranżował śmierć swojego następcy?
- Ale chyba nie uważają, że wojsko składa się z samych świętoszków? – żachnął się Levi. – Nie uwierzę, że przez sto lat tkwienia za Murami żaden gamoń należący do Żandarmerii nie zamordował kolegi! W Straży Murów też musiało się to zdarzyć. Podobnie jak u nas.
- Tylko że Keith nie jest pierwszym lepszym żołnierzem, Levi – z krzywym uśmiechem zauważył Erwin.
- Ty zresztą też nie. – Hanji powiedziała do Smitha. – To nasz własny „Chłopiec z Plakatów!" – pokazała go kciukiem.
- Nie lubię, gdy mnie tak nazywają... - wymamrotał Erwin.
- Ale to nie zmienia faktu, że jest pan znany – zauważył Moblit. – Levi... sądzę, że prościej będzie ci to zrozumieć, gdy pomyślisz o tym jak o książce. Kiedy czytasz jakąś opowieść, po pewnym czasie postrzegasz niektórych ludzi jak bohaterów, a innych jako złoczyńców. Nie ma znaczenia, czy rzeczywiście nimi są: liczy się to, w jakim świetle przedstawi ich autor powieści.
- Którym w tym przypadku jest Rząd – mruknęła Hanji.
- Z Lobovem jako głównym autorem scenariusza – dodał Erwin, zwężając oczy.
- Tak czy siak, w tej opowieści pułkownik Erwin jest wschodzącą gwiazdą Korpusu Zwiadowczego – ciągnął Moblit. – Wszyscy wiedzą, że wymyślił Formację Dalekiego Zasięgu, więc cieszy się dużą popularnością. Nie tylko wśród prostych ludzi, ale i przedstawicieli arystokracji. A poza tym... no...
- Ma te swoje starannie uczesane blond włoski i ładną buźkę, więc przyjemnie się na niego patrzy. – Hanji porozumiewawczo mrugnęła do dawnego zbira. – Prawda, Levi?
Wiem, że jest przystojny, ale co to, kurwa, ma do rzeczy? – Czarnowłosy żołnierz miał ochotę burknąć.
- Tak czy siak, po drugiej stronie stoi Dowódca Shadis, który cieszy się szacunkiem wśród żołnierzy, ale zwykli ludzie znają go głównie z... - Moblit urwał i spłonął rumieńcem.
- Darcia mordy? – zgadł Levi.
- W wojsku podobna umiejętność bardzo się przydaje, ale niestety nie zapewnia przychylności prasy – ponuro podsumował Erwin.
- To teraz postaw się w sytuacji prostego obywatela, który dowiaduje się, że słodki i burkliwy Keith wykorzystał wyprawę za Mury, by po cichu sprzątnąć swojego obiecującego następcę – powiedziała Hanji.
- A potem pomyśl, jak na tę informację zareagują wszyscy rekruci z Korpusu Treningowego, którzy rozważają dołączenie do Zwiadowców – gorzkim tonem ciągnął Erwin. – Sądzisz, że ktokolwiek z nich będzie chciał być częścią grupy, gdzie należy się obawiać nie tylko tytanów, ale też własnych dowódców? Gdzie aż strach robić jakąkolwiek karierę, bo nigdy nie wiesz, kiedy starszy doświadczeniem oficer zechce wbić ci nóż w plecy?
- Zostaniemy uznani za zepsutą instytucją, w której czyjejś ambicje liczą się bardziej niż ludzkie życie – cicho podsumował Moblit.
- Nawet pomimo dostarczenia kurwa-wianka? – wykrztusił Levi.
- Ten bluszcz to już odległa przeszłość – odparła Hanji, przepraszająco wzruszając ramionami. – Ludzie zapomną o nim jak o wczorajszej prognozie pogody. Zwłaszcza, gdy rzuci im się soczystą dramę ze skorumpowanym dowódcą i uroczym pułkownikiem w roli głównej. – Pokręciła głową i z żalem westchnęła: - Ach, biedny Keith!
Levi zapatrzył się na tył głowy Moblita i gniewnie zmarszczył brwi. Zaczynał powoli dostrzegać istotę problemu, ale wciąż ciężko mu było uwierzyć, że Korpus Zwiadowczy mógł zostać tak łatwo zmieszany z błotem. I że Stary Dziad zostanie posłany na szubienicę za zbrodnię, której nie popełnił.
- Przecież nie mogą „tak po prostu" go skazać! – burknął, przyciskając sobie palce do czoła. – Nie jestem jakimś mega specjalistą od prawa, ale mniej więcej wiem, jak wygląda droga na szafot – podkreślił, patrząc to na Hanji to na Erwina. – Nawet kogoś takiego jak ja nie da się powiesić bez odpowiednich dowodów, a co dopiero faceta pokroju Shadisa. Erwin żyje, więc co mogą mieć na Starego Dziada? A poza tym, nikt nie uwierzy, że on...
- Naprawdę uważasz, że nikt w to nie uwierzy? – Smith popatrzył na podwładnego i wymownie uniósł brew. – Levi... Zanim się zorientowaliśmy, że to Jacques i jego przyjaciele są wrogami, nawet ty typowałeś Keitha na zdrajcę!
- Że co?! – Hanji obróciła głowę tak gwałtownie, że zdzieliła Erwina kitką w nos. – Levi, jak mogłeś?!
- Obstawiałem go tylko i wyłącznie dlatego, bo nie było kogo obstawiać! – syknął zaczerwieniony Levi. – Jakbyście zapomnieli, nie miałem do wyboru zbyt wielu kandydatów. Zanim przypomniałem sobie o Jacku-jak-mu-tam, byłem pewien, że Erwin miał kontakt tylko z czterema osobami, włączając w to mnie samego. A Stary Dziad sam się prosił o to, by zostać wytypowanym, bo robił dramaty z byle powodu. Wystarczyło, że Erwin choć trochę wyszedł przed szereg i szarpali się ze sobą jak para kogutów!
Z lewej strony dobiegł dźwięk wystrzału. To Mike zasygnalizował obecność tytana, posyłając w powietrze czerwoną flarę. Hanji natychmiast skorygowała kierunek za pomocą zielonego sygnału dymnego.
Te wszystkie drobne zdarzenia dały Leviemu czas, by na spokojnie przeanalizował to, co przed chwilą powiedział. Jego konkluzją było zaciśnięcie zębów i rzucenie pod nosem zbolałego „o, cholera".
- Chyba sam odpowiedziałeś sobie na pytanie – powiedział Moblit. – Jeśli cię to pocieszy, ja też miałem krótki moment zawahania. To nie tak, że na poważnie rozważałem winę Dowódcy Shadisa, ale... - Zaczerwienił się i zawstydzonym moment dokończył: - Ponieważ nikt inny nie przychodził mi do głowy, pomyślałem, że może on jednak...
- Wstydziłbyś się! – Hanji zmierzyła zastępcę rozczarowanym spojrzeniem, wyciągając w jego stronę palec. – Ja nawet przez chwilę nie wątpiłam w niewinność Keitha! On jest zwyczajnie za głupi, by zabić Erwina.
- Nazywasz Starego Dziada „głupim"? – Levi wytrzeszczył na szaloną kobietę oczy. – Sądziłem, że na niego lecisz!
- Nie powiedziałam, że jest „głupi" tylko „ZA głupi" do przeprowadzenia arcytrudnej operacji, jaką jest zlikwidowanie najmądrzejszego faceta w naszym Korpusie – podkreśliła okularnica. – Zresztą, ja wcale nie uznaję tego za wadę. Fakt, że Keith nie nadaje się do knucia czegokolwiek, nie musi świadczyć na jego niekorzyść. Wręcz przeciwnie: jest przez to niezwykle seksowny! – wbiła rozmarzony wzrok w niebo i ku zniesmaczeniu reszty towarzystwa zamruczała: - No wiecie, całe to walenie prawdy prosto z mostu... I to, jak kompletnie nie umie ukryć tego, co czuje... Albo jak wrzeszczy na wszystkich, a jego szeroka pierś unosi się i opada... To jest bardzo męskie, nie uważacie?
- Uważam, że powinna to pani mówić w myślach, pani pułkownik! – jęknął Moblit, zasłaniając sobie twarz dłonią.
- Ale dlaczego? – Hanji nerwowo się zaśmiała. – Ja jedynie podałam obiektywne argumenty, dla których JAKAŚ kobieta mogłaby polecieć na Keitha! N-nie mówiłam o nikim konkretnym, jasne? A już na pewno nie o sobie!
Gdyby tylko pamiętała, co mówiła po pijaku...
- Wróćmy do głównego tematu. – Erwin przysunął sobie pięść do ust i cicho odchrząknął. – Czyli do tego, że Keith jest za mało sprytny, by zaplanować moją śmierć. Rozumiem, że wszyscy plotkowali o naszej... eghm... dość złożonej relacji, ale jak słusznie zauważył Levi, to o wiele za mało, by kogoś skazać. – Rozmasował podbródek i po namyśle dodał: - Jak mniemam, znaleziono konkretne dowody świadczące o winie Keitha. I jestem skłonny się założyć, że jednym z nich jest mój krawat bolo.
- Tak, ale może zacznę od początku. – Hanji wydała głębokie westchnienie i pokręciła głową.
Dała sobie chwilę na zebranie myśli i zaczęła opowiadać:
- Gdy tylko wróciliśmy za Mur i zabezpieczyliśmy kurwa-wianek, zabrałam się za planowanie akcji ratunkowej. Byłam gotowa wrócić po was i pozostałych żołnierzy choćby bez zgody Rządu! Keith powiedział, że w razie jakichkolwiek problemów weźmie wszystko na siebie. Tuż przed pójściem do lekarza dał mi swoje błogosławieństwo i wolną rękę w podejmowaniu decyzji.
- Mimo to nikt nie robił nam problemów – wtrącił Moblit, marszcząc brwi. – Rząd natychmiast wydał zgodę na akcję ratunkową i nawet dał nam do pomocy mały oddział Żandarmerii.
- To brzmi tak zajebiście pięknie, że aż podejrzanie! – prychnął Levi.
Hanji skinęła głową.
- Doszłam do takiego samego wniosku. Ci leserzy z głupimi jednorożcami na mundurach nigdy nawet nie pomogli nam w inwentaryzacji sprzętu, a co tu dopiero mówić o walkach z tytanami!
- Gdy głębiej nad tym pomyśleć, to jakoś szczególnie nie ryzykowali – stwierdził Erwin, wpatrując się w plecy okularnicy zamyślonym wzrokiem. – Zakładając, że mieli ze sobą naszych najlepszych żołnierzy i musieli pojechać jedynie do plantacji bluszczyku i z powrotem...
- Przez całą wyprawę ani razu nie wyciągnęli broni – ponuro potwierdziła okularnica. – Zwłaszcza, że wyruszyliśmy w nocy.
- Czemu zawsze nie podróżujemy nocą? – głośno kontemplował Levi. – Tytany idą wtedy w kimono, co rozwiązuje większość naszych problemów!
- Przemieszczanie się w dużej grupie bez światła słonecznego jest niepraktyczne – cierpliwie wyjaśnił Erwin. – Już nie wspominając o tym, że Formacja Dalekiego Zasięgu staje się niemożliwa do zastosowania. Nocne wyprawy mają sens tylko w przypadku małych oddziałów i niewielkich odległości.
- Zwłaszcza, gdy nie chcesz stracić ludzi – mruknęła Hanji. – Cieszyłam się, że rozegraliśmy to bezpiecznie, ale gdy dotarliśmy na miejsce... eee...
- Masakry? – podpowiedział Levi.
- Taa, gdy dotarliśmy na miejsce masakry, nie byłam zadowolona. – Okularnica energicznie pokiwała głową.
- Bo zaczęliście je badać jak miejsce zbrodni? – zgadł Erwin.
- Żebyś wiedział! – Szalona kobieta ponownie zdzieliła go kitką w twarz. – Okazało się, że niektórzy kolesie w mundurach Żandarmerii to w rzeczywistości biegli wojskowi. Rzucili się na zwłoki jak ja na wymiociny tytana!
- Nie przesadza – zrezygnowanym tonem potwierdził Moblit. – Naprawdę podeszli do tego z dużym entuzjazmem.
- I w przeciwieństwie do mnie wcale nie przeszkadzało im, że było ciemno! – Wyraźnie oburzona, Hanji zadarła nos. – Wyobrażacie sobie? Jak można badać miejsce czyjeś śmierci, gdy jest ciemno jak w tyłku tytana i liczyć na dokładne wyniki? Żaden szanujący się naukowiec nie zgodziłby się na pracę w takich warunkach!
- Wcale nie zachowywali się tak, jakby czegoś szukali. – Moblit spuścił wzrok. – Tylko tak, jakby chcieli coś znaleźć.
- Och, oni doskonale wiedzieli, czego szukają! – chłodno rzucił Erwin. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
- Powiedzieli, że jestem „za bardzo związana ze sprawą", więc nie pozwolili mi zobaczyć zwłok – powiedziała Hanji. – Wpakowali je do wielkiego wora i załadowali na wóz tak szybko, że nawet nie zdążyłam im się przyjrzeć. Ale i tak wiedziałam, że to nie wy – mówiąc to, wyszczerzyła do Leviego zęby. – Po pierwsze, uciekliście w zupełnie innym kierunku co reszta naszych towarzyszy. Nie mieliście żadnego powodu, by znaleźć się w tamtym lesie. A po drugie, twój krawat bolo leżał obok ciała – zwróciła się do Erwina. - Gdyby spadł ci podczas szamotaniny, zostałby zerwany. Sznurek był nienaruszony, co musiało oznaczać, że ktoś ci go zdjął.
- Dokładnie tak było – wycedził Levi. – Zrobił to taki jeden blond skurwiel, którego zadusiłem.
Szkoda, że nie dało się zamordować gnoja po raz drugi.
- Naprawdę? – zaciekawiła się Hanji. – A powiedzcie, w jaki sposób...
- Później powiemy ci, co zaszło. – Erwin wszedł towarzyszce w słowo. – W tej chwili chciałbym poznać szczegóły aresztowania Keitha.
- Ugh... no dobra!
Czterooka świruska obrażalsko wydęła usta. Jednak po chwili spoważniała i wznowiła opowieść:
- Od momentu, gdy znaleźliśmy ciała, próbowałam przekonać wysłanników rządowych, że ty i Levi z pewnością nie zginęliście. Powoływałam się na liczne argumenty: ślady w miejscu znalezienia zwłok, twoja wybitna inteligencja, zabójczy instynkt Leviego...
- Jednak tamci „eksperci" nie dali sobie niczego przetłumaczyć – westchnął Moblit. – A towarzyszący im żołnierze Żandarmerii wciąż powtarzali to samo: że pułkownik Hanji jest „zbyt mocno związana z Dowódcą Shadisem", więc nie ma prawa do przedstawienia swojej opinii ani wglądu do raportu. To był pierwszy znak, że dzieje się coś niedobrego.
- Aresztowali Keitha, jeszcze zanim zdążyliśmy wrócić z tamtej wyprawy – wyrzuciła z siebie oburzona Hanji. – Zaraz po tym, gdy wyszedł od lekarza. Rozumiesz to? Jeszcze nawet nie zdążyliśmy wrócić i zameldować, że „Erwin Smith najprawdopodobniej nie żyje", a Keith już siedział za kratami i czekał na proces. Mało brakowało, a ja i Mike też skończylibyśmy w więzieniu.
- Ty i Mike?! – wykrztusił Erwin. – Dlaczego?!
- Bo oprócz Leviego i Keitha byliśmy jedynymi osobami, z którymi miałeś kontakt przed „śmiercią". – Okularnica przepraszająco się uśmiechnęła. – Głupio mi o tym mówić, ale twój plan obrócił się przeciwko tobie. Chciałeś chronić się przed ewentualnym zamachem, więc od momentu opuszczenia Murów miałeś bezpośredni kontakt tylko z czterema osobami.
- A po znalezieniu twoich „zwłok" te cztery osoby z miejsca stały się podejrzanymi – ponuro podsumował Moblit. – Znaczy się trzy, bo Levi rzekomo zginął razem z tobą. A że wszyscy znali się od bardzo dawna, łatwo było przekonać prokuratora, że są w zmowie.
- Tak... – Erwin ścisnął czubek nosa. – Teraz zaczynam to widzieć.
- To tak jakby Lobov brał wszystkie twoje najsilniejsze figury na szachownicy i po kolei zamieniał każdą z nich w gówno – rzeczowym tonem stwierdził Levi.
- To wcale nie sprawia, że czuję się lepiej... - Smith popatrzył na niego ze zbolałą miną.
- Kilka dni po aresztowaniu Keitha, ja i Mike dostaliśmy wezwanie do stolicy. – Hanji mówiła dalej. – Rzekomo na „przesłuchanie", ale Henning dostał cynk od swoich rodziców i ostrzegł nas, że to podstęp. Chcieli nas osaczyć, a potem zamknąć za współudział.
- Podstępne chuje! – burknął Levi.
Okularnica pokiwała głową, wyrażając aprobatę dla tego stwierdzenia.
- Aresztowanie nie było oficjalne, więc gdy Żandarmy nie zastały nas w Kwaterze Głównej, nie miały żadnego powodu, by ruszyć w pościg. Mogli jedynie siedzieć na tyłkach i czekać.
- Jak wyjaśniliście swoją nieobecność? – zainteresował się Erwin.
- Moblit powiedział im, że ja i Mike mamy romans! – radośnie oznajmiła Hanji.
- Oboje mieli mnóstwo niewykorzystanych dni urlopu, więc nie było się do czego przyczepić – wyjaśnił zastępca okularnicy. – Kiedy się ukryli, postarałem się o prawnika dla dowódcy Shadisa. Przekonał rząd do paru ustępstw, dzięki czemu udało się utrzymać całą sprawę w tajemnicy. Prasa dostała oficjalny zakaz pisania o tej sprawie. A przynajmniej dopóki sąd nie wyda wyroku.
- Dobra robota! – Erwin skinął Moblitowi głową.
- Ale to tylko tymczasowe rozwiązanie, by uchronić nas przed kompromitacją – podkreśliła Hanji. – Kiedy Mike powiedział: „mieliśmy szczęście, że was znaleźliśmy", nie była to tylko luźna uwaga. My naprawdę mieliśmy ogromne szczęście! Wasze cudowne wstanie z martwych to dosłownie jedyna rzecz, która może uratować Keithowi skórę.
A więc złe przeczucia Erwina jednak się sprawdziły – uświadomił sobie Levi, spuszczając wzrok.
- W jaki sposób wydedukowaliście, gdzie nas szukać? – spytał Smith.
- Aaach! – Na twarz Hanji wypłynął leniwy uśmieszek. – To dopiero ciekawa historia. Można powiedzieć, że kierowało nami przeznaczenie. A także nieostrożność jednego z waszych oprawców – dokończyła, porozumiewawczo mrugając do Leviego.
W odpowiedzi pytająco uniósł brew.
- Zabrzmi to okrutnie, ale kiedy nie wróciliście za Mury po pięciu dniach, byliśmy pewni, że już po was. – Okularnica wydała dramatyczne westchnienie.
- To wcale nie brzmi okrutnie – odparł Erwin, wyglądając na kompletnie niewzruszonego. – Jeśli ktoś nie dotarł do domu po takim czasie, można być niemal pewnym, że nie żyje. W dodatku nie natknęliście się na nas podczas wyprawy ratunkowej. Na waszym miejscu doszedłbym do identycznych wniosków.
- Tak czy siak, nie robiliśmy sobie nadziei. ALE, gdy ukrywaliśmy się przez Żandarmerią, często krążyliśmy od gospody do gospody... Gelgar dał nam listę miejsc, gdzie wiele osób spotyka się na chlanie, więc łatwo zniknąć w tłumie.
- Do rzeczy! – Levi ponaglił przyjaciółkę.
- Gdy tak sobie jeździliśmy, często mijaliśmy pastwiska. W pewnym momencie Mike zaczął wąchać otoczenie i stwierdził, że wyczuwa coś znajomego. No to obróciliśmy głowy i co zobaczyliśmy? - Po dramatycznej pauzie Hanji wykrzyknęła: - Dwa ruchające się konie!
Erwin zaśmiał się pod nosem, a Levi skrzywił się z niesmakiem.
- Złapałam się za głowę i przeżyłam olśnienie: przecież to Piorun i Obsydianka!
- Nie mogę, kurwa, uwierzyć... – Zdegustowany, Levi zakrył sobie twarz dłonią. – Znowu?
- Przynajmniej nie nudzili się pod naszą nieobecność. – Erwin wzruszył ramionami.
- Cieszyłam się, że tam są, a jednocześnie nic z tego nie rozumiałam! – wykrzyknęła Hanji, energicznie gestykulując. – Skąd one się tam wzięły? Przecież same nie przelazły przez Mur, nie?
A więc rudy gnój jednak się na nie połasił – pomyślał Levi, czując w sobie żądzę mordu. – Już ja mu pokażę, czym się kończy handlowanie cudzymi końmi!
- Okazało się, że jakiś hodowca amator kupił je od Strażnika Murów – powiedział Moblit. – Po długim wykładzie na temat konsekwencji kradzieży koni wojskowych i... p-półtorej godziny sam na sam z pułkownik Hanji – nerwowo zerknął na swoją szefową i dokończył: - F-facet oddał Pioruna i Obsydiankę, a także powiedział nam wszystko, co chcieliśmy wiedzieć.
- Udało nam się dotrzeć do Jacquesa! – z dumą oznajmiła Hanji.
- Ale chyba nic mu nie zrobiliście? – zaniepokoił się Levi.
- Eee... nie. – Okularnica zamrugała. – Czemu? To on jednak jest dobry?
- Nie, po prostu Leviemu bardzo zależy, by osobiście się z nim rozprawić – grobowym głosem wyjaśnił Erwin.
- A, to w porządku. – Hanji wzruszyła ramionami. – Nie chcieliśmy ryzykować, że Lobov dowie się, ile wiemy, więc postępowaliśmy z Jacquesem bardzo ostrożnie.
- Wysłaliśmy do niego Liesel – wyjaśnił Moblit. – Przed strzyżeniem naćpała go pewnym... środkiem odurzającym, więc stał się niezwykle rozmowny.
- Ma za swoje, skurwiel jeden! – ze złośliwym uśmieszkiem skomentował Levi.
- Środek był w szamponie, więc ten łajzol nawet nie zorientował się, że cokolwiek mu podano! – Hanji wypięła pierś i przygładziła mundur. – To był mój pomysł. Liesel też wyegzekwowała go doskonale! Kiedy gamoń już dochodził do siebie i podziwiał swoją nową grzywkę, kompletnie nie pamiętał, co mówił.
- A powiedział całkiem sporo! – podkreślił Moblit.
- Gdy usłyszeliśmy, że jego dwaj koledzy nie wrócili na Mur, a on nie ma pojęcia, co się z nimi stało, od razu pomyśleliśmy, że to robota Leviego – z szerokim uśmiechem podsumowała okularnica. – Uwierzyliśmy, że jednak żyjecie. Zamiast kryć się po knajpach, zorganizowaliśmy ten mały oddział i zaczęliśmy jeździć na krótkie wyprawy poszukiwawcze. Wymykaliśmy się nocą i wracaliśmy o świcie, by nie wzbudzać podejrzeń.
- Jak przekraczaliście Mury? – spytał Erwin.
- I skąd braliście sprzęt? – wyrzucił z siebie Levi. – Same butle z gazem kosztują kupę forsy.
- Zaprzyjaźniony Strażnik Murów przemycał nas za pomocą windy – wyjaśniła Hanji. - To taki jeden koleś, który często chleje z Gelgarem. Przypomnij mi, jak mu tam było, Moblit?
- Hannes.
- O, o, o! Właśnie tak się nazywa. No więc... to straszny leń i uważa nas za samobójczych psycholi, ale za parę flaszek zgadza się na absolutnie wszystko i nie zadaje kłopotliwych pytań. Och, a sprzęt ukradliśmy Żandarmerii. Zrobiliśmy nalot na tą samą szopę z wyposażeniem, którą obrobili Keith i Levi, gdy ratowali Erwina z rąk porywaczy.
- Jeszcze nigdy nie byłem z kogoś tak zajebiście dumny – wyznał Levi.
- To było mądre posunięcie. – Erwin skinął okularnicy głową. – Żołnierze Żandarmerii często zgłaszają kradzież dopiero po wielu miesiącach. W ten sposób łatwiej im ukryć swoje zaniedbania.
- Kiedy pierwszy raz nielegalnie przekroczyliśmy Mur, wróciliśmy na miejsce masakry i przeprowadziliśmy własne śledztwo.– ciągnęła Hanji. – Trochę to trwało, ale ostatecznie wydedukowaliśmy, że dotarliście do rzeki. Zastanawiałam się, czy przypadkiem do niej nie wskoczyliście, ale Moblit powtarzał, że nie bylibyście „aż tak durni".
- Ach tak? – Levi wycedził Moblitowi do ucha.
- P-powiedziałem to tylko dlatego, bo nie umiem pływać! – piskliwym głosem oznajmił zastępca Hanji.
- W każdym razie, zrobiliśmy listę potencjalnych miejsc, do których mogliście pójść i sprawdzaliśmy je jedno po drugim – powiedziała okularnica.
- Za każdym razem podróżowaliście nocą? – Erwin mlasnął z niezadowoleniem. – Nic dziwnego, że nie zobaczyliście naszych sygnałów dymnych.
- Wysyłaliście nam sygnały dymne? – zainteresował się Moblit.
- Taa, dopóki mieliśmy dość drewna – mruknął Levi. – Ale wrócimy do tego później.
- Dzisiaj postanowiliśmy zaryzykować i kontynuować poszukiwania nawet po wschodzie słońca – głęboko wzdychając, wyjaśniła Hanji. – Wiedzieliśmy, że to nasza ostatnia szansa. – Zapatrzyła się na swoje dłonie, które mocniej zacisnęły się na wodzach. – Po egzekucji Keitha nie byłoby już czego ratować. A proces ma odbyć się jutro!
- Zdążymy dotrzeć do stolicy na czas? – z niepokojem spytał Levi.
- Jeśli nie będziemy sobie robić kilkugodzinnych przerw, to owszem. – Smith patrzył przed siebie z determinacją i... czymś jeszcze.
Ciężko było to nazwać, ale właśnie w taki sposób patrzyli ludzie, którzy po miesiącach knucia nareszcie zyskali okazję, by odegrać się na przeciwniku. Levi poczuł, że zaczyna mu się to udzielać. Po chwili uświadomił sobie, że ciepła kąpiel i wypoczynek w miękkim łóżku, nie są już jego priorytetami. Ba, nawet pierdolenie się z Erwinem nie znajdowało się na szczycie listy rzeczy do zrobienia!
Te „drobne" przyjemności mogły zaczekać - w końcu nigdzie nie uciekną, nie?
Levi prędzej czy później się za nie zabierze, ale wcześniej była inna sprawa, którą bardzo... ach, tak bardzo chciał załatwić!
- Powiedz, że myślisz o tym samym, co ja! – zwrócił się do Erwina.
Smith bardzo powoli skinął głową. Mrok w jego oczach cholernie spodobał się Leviemu.
Kiedy ma taką minę jak teraz, mam ochotę ssać mu kutasa! – zdecydował czarnowłosy żołnierz.
Jednak dzielił konia z innym facetem, więc postanowił chwilowo powstrzymać napływ ekscytujących myśli.
- Lobov zmusił nas, byśmy zatańczyli, jak nam zagrał – powiedział Erwin, uśmiechając się kącikiem ust. – Ale teraz to MY jesteśmy o krok do przodu. Nie ma pojęcia, że żyjemy, dlatego nawet nie będzie próbował nas powstrzymać, gdy zaczniemy niszczyć jego doskonały plan. Dopadniemy wszystkie pionki, które ustawił na szachownicy i zrzucimy je z planszy, jednego po drugim!
Przechylił się, by ponad ramieniem Hanji popatrzeć na widoczny na horyzoncie zarys Muru.
- Zaczynając od tego, który próbował nas zabić – dokończył z mściwą satysfakcją w głosie.
XXX
Jacques Dubois nigdy nie uważał się za pazernego człowieka. Po prostu wierzył w sprawiedliwość!
Nie dążył do zdobywania pieniędzy, ponieważ miał na ich punkcie obsesję, ale dlatego że one mu się zwyczajnie należały. Koniec kropka.
„Człowiek powinien dostawać dokładnie to, na co zasłużył" – to była najważniejsza zasada dobrze funkcjonującego społeczeństwa. I to nie tak, że Jacques sam ją sobie wymyślił. Słyszał o niej niemal podczas każdej mszy w Kościele Murów, więc miał prawo sądzić, że pochodziła od samego Boga!
Ci, którzy łamali tę zasadę, nie zasługiwali na litość i współczucie. To właśnie oni będą kiedyś smażyć się w piekle – nie uczciwi obywatele tacy jak Jacques, którzy jedynie próbowali naprawić niesprawiedliwość.
Kiedy Guillaume zginął podczas swojej pierwszej i jedynej wyprawy za Mury, to nie była wina Jacquesa. Za wszystko odpowiadali chciwi dowódcy Korpusu Zwiadowczego, którzy odmówili wypłaty Jacquesowi i jego kolegom, tym samym zmuszając ich do narażenia życia.
A kiedy Jacques dokonał długo wyczekiwanej zemsty na Erwinie Smisie, a potem wrócił na Mur i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że jego dwaj koledzy zostali daleko w tyle... Kiedy czekał na nich, aż uświadomił sobie, że nigdy nie wrócą... Kiedy wywnioskował, że prawdopodobnie zostali zjedzeni przez tytana, który obudził się wcześniej, niż zakładano... Wtedy też Jacques nie szukał winy w sobie.
Po sprzedaniu skradzionych koni i wylaniu hektolitrów łez zdecydował, że to wszystko przez rządowych oficjeli, którzy płacili Strażnikom Murów zdecydowanie za mało.
Gdyby Jacques i jego przyjaciele dostawali tyle pieniędzy, na ile zasługiwali, nie musieliby iść na układ z Lobovem i nie wylądowaliby na terytorium tytanów. Właśnie tak! Wszystko przez to, że dostawali tak niskie pensje.
- A przecież zasługujemy na to, żeby dobrze zarabiać! – Jacques żalił się przepięknej fryzjerce, gdy obcinała mu włosy.
Spotkanie jej było jedyną dobrą rzeczą, która przydarzyła mu się od śmierci Andrew i Chrisa.
Wpadła na niego w knajpie i wylała mu piwo na mundur. Z początku chciał jej wlepić solidną grzywnę, ale gdy zobaczył jej czarujący uśmiech, zmienił zamiar. Nie tylko zaproponowała, że ręcznie wypierze mu mundur, ale jeszcze zaoferowała strzyżenie w ramach rekompensaty.
Ach, miała takie złote ręce! A ten jej szampon pachniał po prostu nieziemsko...
Jacques nie umiał tego wyjaśnić, ale im dłużej siedział w fotelu i pozwalał głaskać się po głowie, tym bardziej stawał się wylewny. Nawet się nie zorientował, gdy opowiedział pięknej kobiecie o schwytaniu Erwina i utracie przyjaciół. Jednak wcale nie czuł się tym faktem zmartwiony, bo byli w prywatnym pokoju w gospodzie, a Ona potrafiła tak wspaniale słuchać!
- Pastor w Kościele zawsze mówi, że Mury to dar od Boga – zwrócił się do niej bełkotliwym głosem. – A my ich pilnujemy! Rozumiesz to? Mamy najważniejsze zadanie ze wszystkich, a płacą nam takie grosze, jakbyśmy tylko siedzieli i pili! – Odchylił głowię do tyłu i posłał fryzjerce rozżalone spojrzenie.
- Biedactwo – wymruczała, czesząc mu włosy niebieskim grzebieniem. – To takie okropne, gdy ludzie cię nie doceniają...
- Żebyś wiedziała!
- Och, ale nie martw się! Wszyscy w końcu dostaną to, na co zasługują. A zwłaszcza ci, którzy wierzą w Boga.
Jak ona go świetnie rozumiała.
- Prawda? – Zaprezentował jej swój najlepszy uśmiech. – Ty też jesteś wierząca? Chodzisz do kościoła?
Gdyby tak było, stałaby się wprost idealną kandydatką na żonę.
- Czasami zdarza mi się pójść na mszę – oznajmiła po krótkiej chwili namysłu. – Mamy cudownego pastora, który posiada niesamowitą charyzmę i wybitny talent do opowiadania historii. Ostatnio mówił nam o diable.
- O diable? – Jacques zmarszczył brwi.
- Aha.
Fryzjerka pochyliła się nad jego uchem i wyszeptała:
- Ponoć oprócz Boga istnieje jeszcze diabeł. Ma krótkie czarne włosy i mordercze spojrzenie. Mawiają, że jak zrobisz coś złego jego mężowi, da ci taką nauczkę, że nawet przypalanie na rożnie zacznie wyglądać na przednią rozrywkę.
- Mężowi? – powtórzył nieco zbity z tropu Jacques. – To diabeł ma męża?
- Mhm. Wysokiego i barczystego. O jasnych włosach i tak wielkich brwiach, że ledwo cokolwiek przez nie widzi.
Nie wiedzieć czemu, Strażnik Murów ujrzał w wyobraźni Erwina Smitha i jego najnowszego ulubieńca. Jak się nazywał tamten mały skurczybyk? A, tak. Levi.
- Pastor opowiadał nam historię o tym, jak diabeł wrócił zza grobu, by dopaść drania, który skrzywdził jego męża – zamyślonym tonem ciągnęła fryzjerka.
Dobrze, że to tylko bajka. – Jacques przełknął ślinę.
Kiedy kobieta niespodziewanie klepnęła go ramię, omal nie dostał zawału.
- Ale tobie nic nie grozi, bo przecież nic nie zrobiłeś! – podsumowała z dziarskim uśmiechem. – Prawda?
- T-tak – wybełkotał, nerwowo się śmiejąc. – N-nie mam absolutnie nic na sumieniu!
Nie pamiętał, co było potem, ale chyba zaczęli rozmawiać o koniach.
Ach, gdyby tylko Jacques znowu spotkał tamtą wspaniałą kobietę! Od czasu strzyżenia, przychodził do pamiętnej knajpy dzień w dzień.
Samo siedzenie przy barze i wypatrywanie jasno-brązowego warkocza było cholernie nudne, więc umilał sobie czekanie grając w karty. Rzecz jasna na pieniądze.
Czasem zdarzało mu się wygrać, ale znacznie częściej przegrywał. Na przykład teraz.
Na szczęście miał bardzo dobrą strategię, która pozwalała mu wybrnąć z podobnych sytuacji bez uszczuplania zawartości portfela.
Dlatego nie przejął się, widząc, że ostrzyżony na jeża facet w szarym kombinezonie kładzie na stół fulla z króli i asów.
- Hm... wygląda na to, że znowu wygrałeś – mruknął Jacques.
Jego przeciwnik wydał cichy okrzyk triumfu. A potem wyciągnął swoje owłosione łapska, by zgarnąć ze stołu pokaźną sumę pieniędzy...
- Hola, hola! – Jacques powstrzymał go uniesieniem dłoni.
Mężczyzna zamarł w bezruchu. Sądząc po błysku w jego oczach, nie miał najmniejszej ochoty rezygnować z wygranej forsy.
- Już nie masz o co się zakładać – powiedział, wymownie patrząc na pustą przestrzeń przed Strażnikiem Murów. – Koniec gry.
- Taaak... ale nie możesz zabrać tych pieniędzy, bo wisisz mi grzywnę!
- Że co? Grzywnę?!
Jacques sięgnął po kufel piwa, upił łyk i skinieniem głowy pokazał młotek przy pasku mężczyzny.
- Nosisz broń w miejscu publicznym. W dodatku masz ją na widoku.
- „Broń"? Jaka broń? Chodzi ci o mój młotek?
Facet w kombinezonie dotknął wspomnianego narzędzia, wytrzeszczając na rozmówcę oczy.
- Chłopie, jestem budowlańcem! – zaczął tłumaczyć, wściekle gestykulując. – Przyszedłem tu, bo miałem przerwę w robocie. Uczciwie z tobą wygrałem, więc teraz po prostu...
Podjął kolejną próbę zabrania w pieniędzy, ale wtedy w blat stołu uderzyła dłoń trzymająca parę kajdanek.
- Chcesz trafić do ciupy za sprzeciwianie się władzom? – chłodno spytał Jacques. – Za łamanie prawa są określone konsekwencje. Jeśli nie lubisz płacić grzywny, to następnym razem zostaw swój zabójczy młotek w miejscu pracy.
Ręce faceta w kombinezonie zaczęły drżeć, ale pozostały w tym samym miejscu: czyli na stercie złotych monet. Jacques kontemplował, czy nie obciąć bezczelnemu gnojkowi paluchów...
- Dosyć tego dobrego! – z boku dobiegł wściekły głos.
Właściciel knajpy wyszedł zza baru i podszedł do ich stolika. Był szczupłym mężczyzną z ciemnymi włosami zawiązanymi w krótką kitkę. Wokół bioder miał zawiązany biały fartuch, który zupełnie nie pasował do eleganckich czarnych spodni i czerwonej kamizelki.
- Nie zamierzam dłużej tego tolerować – chłodno oznajmił karczmarz, celując palcem w Strażnika Murów. – Codziennie z kimś przegrywasz, a potem okradasz uczciwych ludzi z wygranej, wlepiając im grzywny za nieistniejące przewinienia.
Faceci z pobliskich stolików poparli to stwierdzenie, energicznie kiwając głowami.
- Masz pojęcie, ilu klientów potraciłem przez twoje brudne zagrywki? – ciągnął mężczyzna w fartuchu. – Jak nie potrafisz przegrywać, to po prostu nie graj! Jak jeszcze raz odwalisz mi taki numer, to pójdę do twojego dowódcy i...
- Do którego dowódcy? – niewzruszonym tonem spytał Jacques.
Jednym płynnym ruchem podniósł się z krzesła i zaczął iść w stronę karczmarza. Właściciel przybytku przełknął ślinę i cofnął się o kilka kroków, aż oparł się pośladkami o bar.
- Temu dowódcy, któremu codziennie parzę kawę i przynoszę gazetę? – cukierkowym tonem ciągnął Strażnik Murów.
Był znacznie wyższy od właścicielka tej śmiesznej knajpki, dzięki czemu mógł wywierać na nim presję.
- Szef bardzo mnie lubi, wiesz? – mówił dalej, napawając się lękiem w oczach rozmówcy. – Jak myślisz, komu uwierzy, gdy obaj doniesiemy mu o łamaniu prawa? Co zrobisz, jeśli stwierdzi, że prowadzisz ten przybytek niezgodnie z przepisami? Z czego wtedy wyżywisz rodzinę, hmm?
Karczmarz zamknął oczy. Przez chwilę po prostu stał w bezruchu, zaciskając wargi i marszcząc brwi. Aż wreszcie otworzył oczy i z pokonanym wyrazem twarzy posłał budowlańcowi wymowne skinienie.
Właściciel młotka zdjął ręce z monet i wydał sfrustrowany jęk. Kiedy już trochę się uspokoił, wstał od stolika, mamrocząc coś do siebie rozżalonym tonem.
Wybitnie zadowolony z siebie Jacquesa sięgnął ponad ramieniem karczmarza po butelkę piwa, uniósł ją w taki sposób jakby wznosił toast i jak gdyby nigdy nic wrócił na swoje krzesło.
Wyciągnął przed siebie nogi, wygodnie się rozsiadając. Akurat dopił swoje piwo i skończył układać monety w równe stosiki, gdy na jego ramię opadła czyjaś broń.
- O, czyżby znalazł się kolejny chętny? – zaświergotał, odkładając butelkę i wycierając usta grzbietem dłoni. – W co będziemy grać, przyjacielu? W brydża? W pokera? Będę tak miły i pozwolę ci wybrać! Ze mną nie musisz się martwić o...
O. Kurwa!
Kiedy Jacques należał jeszcze do Korpusu Zwiadowczego, starsi stażem żołnierze zwykli mówić mu, że w momencie wielkiego zagrożenia zacznie błagać Boga o odkupienie grzechów. Mieli absolutną rację!
Z tą różnicą, że w tym przypadku to nie Boga musiał błagać. Gdy Jacques obejrzał się za ramię, ujrzał osobę, która wydała mu się ucieleśnieniem samego diabła.
- No witaj, kutasiątko! – zaświergotał Levi, szeroko się uśmiechając.
On i stojący tuż za nim Erwin Smith wyglądali, jakby wstali z grobu. Dosłownie! Mieli podarte mundury, rozczochrane włosy i ręce ubabrane piaskiem. Patrzyli na Jacquesa jak tytany na świeżo upolowaną zdobycz.
Na ich widok zerwał się na nogi, przy okazji przewracając krzesło. Jego dłoń sięgnęła po pistolet, ale nie zdążyła nawet się do niego zbliżyć, gdy w ułamku sekundy została przyszpilona do podłogi.
Jacques nie miał pojęcia, jak to się stało, ale nagle zdał sobie sprawę, że leży plackiem na ziemi, a Levi bezlitośnie miażdży mu nadgarstek podeszwą buta.
- Tęskniłeś za nami? – Dawny zbir dziarsko poklepał Strażnika Muru po policzku. – Bo my za tobą bardzo!
Unieruchomiony mężczyzna wciąż w jakimś stopniu łudził się, ze to tylko zły sen. Och, Boże... niech to będzie sen!
Bo to przecież niemożliwe, by to wszystko działo się naprawdę? Kiedy Jacques widział tych dwóch ostatnim razem, byli przykuci do drzew i to na terytorium cholernych tytanów! W dodatku nie mieli żadnej broni. Jakim cudem przeżyli i dotarli aż tutaj?!
Nie. To złe pytanie.
Jakimi musieli być potworami, skoro przedarli się przez hordy tytanów, wrócili na bezpieczny teren i odnaleźli Jacquesa w tej podrzędnej spelunie?!
W głowie Strażnika Murów krążyły przeróżne myśli, ale zwłaszcza jedna nie dawała mu spokoju:
- D-dlaczego po prostu ich nie zastrzeliłem? – zaczął kontemplować płaczliwym tonem. – M-mogłem wpakować jednemu i drugiemu kulkę w łeb, a zamiast tego zostawiłem ich w tamtym lesie i nawet nie sprawdziłem, czy zginęli!
- A widzisz? – wycedził Levi.
Złapał Jacquesa za włosy i przyciągnął do siebie jego głowę.
- Uprzedzałem, że będziesz to sobie wyrzucał, chujku. – wyszeptał zapłakanemu mężczyźnie do ucha.
- Przepraszam za zamieszanie. – Erwin zwrócił się do karczmarza. – Nazywam się Erwin Smith i jestem pułkownikiem Korpusu Zwiadowczego. Ten człowiek jest nam winny pieniądze. – wyjaśnił, pokazując Jacquesa. – Zabierzemy go na małą reedukację i dopilnujemy, by rozliczył się ze wszystkich swoich długów.
- Mówiąc „reedukację", ma na myśli grę – ze złośliwym uśmieszkiem sprostował Levi. – Pójdziemy w jakieś ustronne miejsce i zagramy w „Prawdę lub Jebanie"! – wytłumaczył przerażonemu na śmierć Strażnikowi Murów. – Powiedziałeś, że sam mogę wybrać grę... pamiętasz?
- Nie martw się, zasady są bardzo proste! – radośnie oznajmiła Pułkownik Hanji Zoe.
Jacques nawet nie zauważył, kiedy weszła do knajpy.
- Będziemy ci zadawać różne pytania, a gdy nie będziesz mówił prawdy, Levi coś ci ujebie! – dokończyła, szczerząc zęby i pokazując kciuk.
- Przepraszam za ten wulgarny język. – Erwin wciąż tłumaczył się przed karczmarzem. – Tak naprawdę my...
- O tak, zróbcie to! – wyrzucił z siebie właściciel przybytku, podbiegając do pułkownika i łapiąc go za ręce.
Smith zaczerwienił się.
- C-cóż... B-bo widzi pan...
- Zróbcie te wszystkie rzeczy, o których mówiliście! – z mrocznym uśmieszkiem przekonywał karczmarz. – Ujebcie mu wszystkie kończyny, najlepiej powoli! A gdyby się okazało, że nie może się wypłacić, sprzedajcie jego organy!
Zewsząd zaczęły dobiegać entuzjastyczne krzyki.
- Dokładnie! Dajcie gnojowi popalić!
- Tak trzymać, koledzy Zwiadowcy!
- Zawsze uważałem, że marnujecie podatki, ale teraz to chyba wytatuuję sobie wasze logo na dupie! – ze łzami wzruszenia w oczach wyznał budowlaniec. – Chcecie pożyczyć mój młotek? – zapytał, wyciągając przed siebie wspomniane narzędzie.
- Nie trzeba – z szerokim uśmiechem odparła Hanji. – Mamy własny!
Młot, którym pomachała w powietrzu, był wielkości siekiery.
Jacques wpadł w histerię – częściowo na widok przedmiotu w dłoniach okularnicy, a częściowo z powodu bólu, który poczuł, gdy Levi wykręcił mu rękę za plecami i zaczął go wlec w stronę wyjścia.
Przy drzwiach czekał Mike Zacharias.
- Na twoim miejscu poważnie bym się zastanowił, w jakim stanie chcesz spędzić resztę swoich dni – powiedział, zakładając Jacquesowi worek na głowę. – Kiedy ci to zdejmiemy, Levi przestanie być miły.
„Przestanie"? – przeraził się Strażnik Murów. - Ale jak to „przestanie"? Chcesz powiedzieć, ze wcześnie był miły? A skoro tak, to co robi, kiedy taki NIE jest?!
- Tylko pamiętaj, że masz nie używać rąk – gdzieś z boku dobiegł głos Erwina. – Tylko nogi i twarde narzędzia. Tak, jak się umawialiśmy, zrozumiano?
- Tsk! – parsknął Levi. – Masz mnie za jakiegoś amatora? Mógłbym go zmusić do błagania o litość nawet za pomocą zwykłej wykałaczki!
Jasquesa naszła myśl, że to odpowiedni moment, by błagać o litość...
- PRZEPRASZAM! Zrobię, co tylko zechcecie, tylko BŁAGAM, nie róbcie mi krzywdy!
Albo o pomoc?
- RATUNKU! Zwiadowcy próbują mnie zamordować! Niech ktoś mi pomoże!
W odpowiedzi usłyszał jeszcze głośniejsze okrzyki stałych bywalców knajpy. Zawierające liczne obelgi pod jego adresem. Wszystko wskazywało na to, że tłum wyszedł na ulicę, by do samego końca życzyć skorumpowanemu Strażnikowi strasznych rzeczy z rąk Erwina i jego bandy psycholi.
Przez worek Jacques nie widział absolutnie nic, ale usłyszał dźwięk otwieranych drzwiczek i poczuł, że został wepchnięty do dorożki. Zawiązano mu ręce przy suficie i krótko potem pojazd ruszył z miejsca.
Kiedy worek wreszcie został zdjęty, uwięziony mężczyzna ujrzał przed sobą Erwina, Leviego oraz młotek. Z początku uznał, że tego ostatniego boi się najbardziej, ale po namyśle uznał, że chyba jednak czuje większy respekt przed czarnowłosym zbirem z Podziemia.
Ten koleś wyglądał, jakby od wielu dni fantazjował o zrobieniu komuś strasznych rzeczy. Dokładnie na to wskazywały jego przepełnione mordem oczy.
Dwaj Zwiadowcy siedzieli na ławie naprzeciwko więźnia. Levi miał nogę założoną na nogę i pieszczotliwie gładził powierzchnię młotka. Natomiast Erwin siedział prosto, splatając przed sobą palce dłoni.
- Na pewno pamiętasz, jak bardzo lubię porządek, więc przedstawię ci szczegółowy plan podróży – oznajmił rzeczowym tonem. – Dotarcie do Mitras zajmie nam mniej więcej dzień. I ten dzień zostanie podzielony na dwie części. Pierwszą połowę spędzimy intensywnie dziękując ci za to, że zafundowałeś nam dwa tygodnie upojnych wakacji na terytorium tytanów. Dzięki wysiłkom twojego kolegi jestem trochę niedysponowany, więc Levi będzie musiał zająć się tym sam – skwitował, dotykając swojego brzucha i kręcąc głową.
Czarnowłosy Zwiadowca podniósł się z siedziska i kilka razy podrzucił młotek w dłoni, jakby próbował wyczuć jego ciężar. Musiał być zadowolony, bo popatrzył na narzędzie i zacmokał z aprobatą.
Jacques poczuł, że zaraz zemdleje.
- Zaś podczas Drugiej Połowy – po chwili dodał Erwin – damy ci szansę, żebyś zdradził nam różne pożyteczne informacje na temat Lobova, a zarazem przekonał nas, że nie powinniśmy kontynuować naszych... podziękowań.
- Wszystko wam powiem! – bez wahania oświadczył uwięziony Strażnik. Z jego wytrzeszczonych oczu spływały strumienie łez. – N-nie musicie mnie torturować, bo i tak będę gadał! C-co tylko zechcecie... P-pytajcie, o co chcecie, a zacznę gadać!
Przez jedną krótką chwilę łudził się, że jego słowa przekonały dwójkę Zwiadowców. Levi zmierzył młotek jeszcze jednym uważnym spojrzeniem, po czym wydał niezadowolone mlaśnięcie i odłożył narzędzie na bok.
Tylko że zaraz potem ugiął nogi, szykując się do kopnięcia.
- Obawiam się, że mój plan nie podlega negocjacji. – Erwin dramatycznie westchnął. – Bo widzisz...
Stopa morderczego kurdupla uderzyła w żebra uwięzionego Strażnika z taką siłą, że ten jednocześnie rozpłakał się i popuścił w spodnie.
- Bardzo nam zależy, byś zrozumiał, co się stanie, jeśli nie będziesz współpracował – z mściwym uśmiechem dokończył Smith.
Notka autorki
Życzę wszystkim udanych Świąt Wielkanocnych! Mam nadzieję, że cieszycie się z prezentu, jakim były dwa rozdziały za jednym zamachem.
Przykro mi, że nie mogłam bardziej rozbudować sceny torturowania Jacquesa (dobrze wiem, jak bardzo niektórzy z was uwielbiają strumienie krwi), ale gdyby jeszcze bardziej to rozwlekła, rozdział rozrósłby się do niebotycznych rozmiarów ;)
Co sądzicie o intrydze Lobova?
Czy waszym zdaniem Levi i Erwin zdołają dotrzeć do stolicy na czas i powtrzymać egzekucję Keitha?
No i – najważniejsze pytanie – jak wam się podobało niespodziewane wyznanie miłości w pniaku drzewa ;) ?
Chciałabym wam powiedzieć, że teraz czekają was tylko przytulasy, całusy i seksy, ale... to nie byłaby prawda. Chłopcy co prawda wyznali sobie uczucia, ale czeka ich jeszcze jedna ważna próba, zanim stworzą pełnoprawny związek ^^
Innymi słowy – przed nami finałowy Arc tego opowiadania, a ja już nie mogę się go doczekać.
Dziękuję wszystkim, którzy zostawili dla mnie komentarze.
Trzymajcie się cieplutko i do zobaczenia po Świętach!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top