Rozdział 47 - Dobrze płatna zemsta
Erwin zaczął powoli odzyskiwać przytomność, lecz wciąż nie miał dość siły, by otworzyć oczy.
Dwa uderzenia w głowę tego samego dnia... to prawdziwy cud, że nie doznał trwałego uszkodzenia mózgu!
Chociaż? Kto wie? Może jednak coś było z nim nie tak? W końcu nigdy wcześniej nie pozwolił osaczyć się w tak głupi sposób. Szlag! Był tak rozczarowany swoją nieostrożnością, że miał ochotę krzyczeć z frustracji.
Wciąż nie mógł uwierzyć, że tajemniczymi sabotażystami okazali się Strażnicy Murów. Jak to się stało, że wcześniej ich nie przejrzał? Bo mieli poczciwe twarze? Bo wcześniej wyglądali na pijanych?
Ech... prawdopodobnie tylko udawali, by uśpić jego czujność. Trzeba przyznać, że rozegrali to genialnie. Kiedy klepali go po plecach, nawet nie przeszło mu przez myśl, że uszkodzili jego sprzęt! A teraz znalazł się na nich łasce...
Ostrożnie odchylił powieki i zabrał się za analizowanie sytuacji.
Trwała noc, więc nie widział zbyt dobrze, jednak zdołał ustalić, że siedzi na trawie i opiera plecy o drzewo. Jego ręce były skrępowane za plecami - zupełnie jak wtedy, gdy siedział w tamtym powozie, przez co miał lekkie deja vu.
Z tą różnicą, że tym razem nie użyto nieudolnych więzów, z których mógł się uwolnić w mgnieniu oka. Erwin poruszył dłońmi i skrzywił się, gdy zdał sobie sprawę, że ma na sobie specjalne kajdanki Żandarmerii. W przeciwieństwie do zwykłych miały opcję regulowania rozmiaru i boleśnie wżynały się w nadgarstki. Jeśli wierzyć Nile'owi, nawet gdy ktoś wyłamał sobie kciuk, nie był w stanie się uwolnić.
Kajdanki zostały dodatkowo przypięte do łańcucha obwiązanego wokół drzewa, przez co Erwin miał ograniczone pole ruchu.
Co to za miejsce? – zastanowił się, szurając podeszwami butów po ziemi. – Park w pobliżu rezydencji Lobova?
Obrócił głowę i przekonał się, jak bardzo się myli.
Na widok twarzy martwego Zwiadowcy wydał zduszony okrzyk.
Nieboszczyk miał krótkie czarne włosy, więc w pierwszym odruchu Erwin przeraził się, że patrzy na Leviego. Jednak potem uważniej przyjrzał się mężczyźnie i zaczął stopniowo się uspokajać.
To nie Levi – powiedział sobie, biorąc głęboki oddech i powoli wypuszczając powietrze. – Dzięki Bogu, to nie on! To...
Zrozumiał, na kogo dokładnie patrzy i jego serce znowu zabiło z zabójczą prędkością.
Na Marię i Shinę...
To był jeden z żołnierzy, który nie zmieścili się w wozie i uciekli do lasu! Muchy latały wokół jego bladej twarzy, co jakiś czas siadając na szeroko otwartych oczach i wlatując do rozchylonych ust. Spod zakrwawionego płaszcza Zwiadowcy wystawały ręce – i tylko one, ponieważ nogi zostały oddzielone od reszty ciała. Leżały kilka metrów dalej, pomiędzy zwłokami pozostałych żołnierzy. Jeden z poległych tkwił w zaciśniętych palcach...
- Kurwa mać! – sapnął Erwin, panicznie przebierając nogami, by mocniej przylgnąć plecami do pnia drzewa.
Rzadko przeklinał. Właściwie to prawie nigdy. Lecz to, co zobaczył, sprawiło, że nie zdołał się powstrzymać.
Pomiędzy drzewami znajdował się tytan. Najprawdziwszy tytan! Miał mniej więcej dziesięć metrów wzrostu, łysą głowę, duże wyłupiaste oczy i pulchne ciało przywodzące na myśl noworodka. Podobnie jak Erwin siedział na trawie i opierał plecy o drzewo. Zadzierał głowę do góry i tępym wzrokiem wpatrywał się w gwiazdy. Jego ręce zwisały swobodnie wzdłuż ciała. W jednej z nich ściskał martwego Zwiadowcę o krótkich brązowych włosach – nieszczęsny żołnierz był tak potwornie powyginany, jakby przed śmiercią złamano mu każdą możliwą kość.
Erwin był przekonany, że jego również czeka podobny los, jednak po chwili przypomniał sobie, że większość tytanów przestaje być aktywna po zachodzie słońca. Nie żeby to w jakiś znaczący sposób poprawiało sytuację.
Wywieźli mnie za Mur! – ze ściśniętym gardłem uświadomił sobie Smith. – Dokładnie w to samo miejsce, do którego uciekli porzuceni żołnierze!
Jednak nie miał zbyt dużo czasu, by oswoić się z tą myślą, bo spomiędzy drzew nadeszły cztery osoby. Jedna niosła latarnię, a dwie pozostałe próbowały zapanować nad niskim mężczyzną, który rzucał się niczym zamknięta w klatce bestia.
- Do ciężkiej cholery... - warknął jeden ze strażników. – Zostaw tę cholerną lampę i pomóż nam!
- To jakiś potwór! – wystękał ktoś inny. – Jesteście pewni, że wypił pełną dawkę?
- Sami widzieliście, jak opróżnił kubek do cna – lekceważąco odparł mężczyzna z latarnią.
Nareszcie znalazł się na tyle blisko, by Erwin mógł przyjrzeć się jego twarzy. To był rudy strażnik murów z blizną przecinającą brew.
- Nawet jeśli odzyskał przytomność wcześniej, niż się spodziewaliśmy, to nic nie znaczy – podsumował, wzruszając ramionami. – Nie stwarza żadnego zagrożenia.
Erwin nie zgadzał się z tym stwierdzeniem. Z jego punktu widzenia, Levi jak najbardziej stwarzał zagrożenie i to dosyć duże!
Drobny mężczyzna, który kiedyś był uważany za najgroźniejszego bandytę w Podziemiu, patrzył w przestrzeń trochę nieprzytomnie i ledwo trzymał się na nogach, jednak całym sobą emanował rządzą mordu. Podobnie jak w przypadku Erwina, jego ręce były skute za plecami za pomocą specjalnych kajdanek. Mimo to, wcale nie wyglądał, jakby ich potrzebował – wyprowadzał ataki nogami, barkami a nawet głową!
Towarzysze rudzielca wlekli go przez polanę z wielkim trudem, każdy krok przypłacając siniakami.
- Przestań się szarpać, psie! – Po dosyć bolesnym kopniaku w goleń syknął blond strażnik.
Jego kolega uderzył Leviego pięścią w twarz.
- I tak skończysz martwy, więc możesz... AŁA!
Levi zrewanżował się strażnikowi za cios, wyjeżdżając mu „z dyńki". Jego zaciśnięte zęby i obnażone dziąsła przywodziły na myśl szykującego się do ataku wilka.
- Jasna cholera... - jęknął mężczyzna z kucykiem, masując siniaka na czole.
Serce Erwina zabiło z nadzieją.
Kiedy Levi trzymał kubek, niechcący wylał część „herbaty" – pomyślał Smith. – Cokolwiek nam podali, nie wypił pełnej porcji! Jeśli dość szybko oprzytomnieje, może zdoła ich wszystkich znokautować?
Niestety niepotrzebnie się łudził, bo działania Leviego – choć niezwykle agresywne – były pozbawione swojej zwykłej siły. Ataki, które w normalnych okolicznościach mogłyby nawet zabić, jedynie rozjuszały dwójkę strażników.
- Przytrzymaj go! – wydarł się mężczyzna z kucykiem, zaciskając dłoń w pięść. – Pozbawię małego gnoja przytomności, byśmy mogli na spokojnie...
- Wyluzuj – rzucił rudzielec.
Położył latarnię na ziemię i lekkim tonem rozkazał:
- Puśćcie go!
- Puścić? – wykrztusił blond strażnik.
- Ma związane ręce. W dodatku jest naćpany. Pokażę wam, jak należy się z nim obchodzić.
Dwaj mężczyźni odsunęli się od Leviego, który natychmiast zafiksował nienawistny wzrok na ich koledze.
- Chcesz mi pokazać, jaki jesteś twardy? – Rudzielec wyciągnął rękę i zachęcająco zgiął palce, złośliwie się przy tym uśmiechając. – No chodź, kurduplu!
Levi rzucił się do przodu. Wyglądał, jakby przymierzał się do kopniaka, jednak zamiast tego zatoczył się i padł na kolana. Jego twarz była jeszcze bledsza niż zwykle, a po skroni spływał pot. Zwymiotował, po czym zaczął ciężko oddychać. Krew kapała mu z nosa, mieszając się z żółtawą kałużą na trawie.
- Jesteś pewien, że pochodzisz z Podziemia? – z rozbawieniem zapytał rudzielec. – Biorąc pod uwagę, gdzie dorastałeś, powinien wiedzieć, że po wciągnięciu takiej porcji dragów nie powinno się wykonywać zbyt wielu gwałtownych ruchów.
Levi spróbował się podnieść, ale gdy tylko stanął na nogach, mężczyzna z blizną pozbawił go równowagi, podcinając mu kolana. Dawny mieszkaniec Podziemi padł na trawę.
- Kurwa – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
Rudzielec złapał go za włosy i powlókł w stronę drzewa, które znajdowało się kilka metrów naprzeciwko Erwina.
- Dawajcie łańcuch – mruknął do pozostałej dwójki strażników.
Parę chwil później Levi został przykuty do pnia. Opierał policzek o bark i dyszał, zerkając na Erwina spod pozlepianych kosmyków włosów. Narkotyk musiał ostro dać mu w kość, bo nawet nie zareagował, gdy rudzielec złapał go za podbródek, po czym brutalnie odepchnął jego głowę, mówiąc:
- Niewychowane zwierzę!
Erwin nie pamiętał, kiedy ostatnio nienawidził kogoś tak bardzo, jak tego drania.
Choć zdawał sobie, że rozsądniej byłoby zachować opanowanie, poczęstował mężczyznę z blizną najzimniejszym spojrzeniem, na jakie było go stać. Sądził, że jego wściekłość już nie urośnie, ale się mylił.
Wszyscy trzej strażnicy zbliżyli się do niego, dzięki czemu dostrzegł symbol na ich kurtkach.
- To mundury Zwiadowców – wykrztusił, zanim zdołał się powstrzymać. – Dlaczego macie je na sobie? Skąd je wzięliście?
Głupie pytanie. To oczywiste, że je ukradli!
A przynajmniej tak mu się wydawało...
- Już nie pamiętasz? – Jasnowłosy strażnik uniósł brew. – Sam je nam dałeś!
- W dniu, gdy wstąpiliśmy do Korpusu – lodowatym tonem dodał jego kolega z kucykiem.
Rudzielec nic nie mówił, a jedynie wpatrywał się w Erwina wzrokiem pełnym nienawiści.
Smith poczuł, że gniew w jego sercu ustępuje miejsca głębokiemu szokowi.
O Boże...
Nareszcie zrozumiał, z kim ma do czynienia. Twarze trzech strażników już od początku wydały mu się znajome, jednak nie poświęcił temu uwagi, ponieważ... cóż. Twarze niemal wszystkich żołnierzy wydawały mu się znajome – również tych, którzy należeli do innych Korpusów. W końcu mijał się z nimi podczas wypadów do pobliskiego miasteczka, czy też wizyt w stolicy. To jasne, że ich kojarzył.
Jednak z tą trójką poznał się znacznie bliżej. Dawno temu. Jak mógł nie rozpoznać ich wcześniej?
- Andrew Tucson – powiedział, patrząc na blondyna. – Christopher Doakes – skierował wzrok na strażnika z kucykiem.
Na koniec spojrzał w oczy rudzielcowi z blizną i zbolałym głosem wyszeptał:
- Jacques Dubois.
Ostatni z mężczyzn krzywo się uśmiechnął i zaklaskał.
- Brawo, panie pułkowniku! Nawet po takim czasie pozostaje pan jedną z niewielu osób, które potrafią poprawnie wymówić moje imię i nazwisko. W sumie, nic dziwnego!
Zaśmiał się zimnym, pozbawionym radości śmiechem.
- Zawsze był pan taki... oczytany! – dokończył, mierząc Erwina lodowatym wzrokiem.
- Zaraz – wysapał Levi. – To ty znasz tych pojebów? Nie mogłeś powiedzieć mi o tym wcześniej?
- Chłopie, no weź! – Chris rozłożył ręce i kpiąco się uśmiechnął. – Nie bądź dla swojego dowódcy aż tak surowy. Ostatni raz widział się z nami jakieś piętnaście lat temu.
- Trochę się od tamtego czasu zmieniliśmy, więc miał prawo nas nie rozpoznać – dodał Andrew. – Niektórzy z nas nawet zmienili kolor włosów. Prawda, Jacques? – wymownie spojrzał na rudzielca.
- Może oświecisz swojego kundla i opowiesz mu, w jakich okolicznościach nas poznałeś? – chłodno zaproponował Jacques.
Erwin wydał ciężkie westchnienie. Wcześniej zakładał, że trzej strażnicy zostali opłaceni przez Lobova, jednak teraz zaczął mieć przeczucie, że to sprawa... bardziej osobista.
- Ci mężczyźni to byli Zwiadowcy – wyjaśnił Leviemu. – Dołączyli do Korpusu, gdy miałem dwadzieścia lat. Oni i Mike... - odwrócił wzrok i wymamrotał: - Zostali członkami świeżo utworzonego oddziału pod moim dowództwem.
- Błyskawicznie zrobiłeś karierę, Smith – zakpił Andrew. – Większość żołnierzy uzyskuje stopień pułkownika dopiero po trzydziestce, ale tobie udało się awansować zaledwie po paru latach służby.
- Wciąż pamiętam, jak czarowałeś nas tym swoim uśmiechem i wręczałeś nam nowiuteńkie mundury Zwiadowców – wysyczał Chris. – Mówiłeś, że dokonamy razem wielkich rzeczy!
- Nie powiedziałem tego, żeby was zmanipulować – tłumaczył się Erwin. – Pierwszy raz miałem pod sobą oddział i brakowało mi doświadczenia. Byłem bardzo młody i...
- Och, ale teraz jesteś już starszy i chyba zaczynasz mieć sklerozę! – Jacques wszedł mu w słowo jadowitym tonem. – Powiedziałeś, że my trzej i Mike byliśmy twoim pierwszym oddziałem. Ale to nieprawda. Był ktoś jeszcze, prawda?
Przykuty do drzewa Levi przysłuchiwał się rozmowie z najwyższą uwagą. Erwin posłał mu przepraszające spojrzenie. Miał nadzieję, że to, co za chwilę powie, nie popsuje na nowo ich relacji.
Nie zrobiłeś nic złego – powiedział sobie Smith, patrząc na swoje buty i marszcząc brwi. – Postępowałeś słusznie. Levi zrozumie!
Chyba.
Zresztą, nawet gdyby miał nie zrozumieć, nie było żadnych szans na ukrycie prawdy. Czy mu się podobało czy nie, Erwin musiał wrócić pamięcią do wydarzeń z przeszłości i jeszcze raz się z nimi zmierzyć.
- Oddział składał się z pięciu członków – powiedział bezbarwnym głosem, podnosząc głowę, by popatrzeć na strażników. – Ostatnią osobą, która dołączyła, był Eugene. Brat bliźniak Jacquesa... oraz przyjaciel z dzieciństwa Andrew i Chrisa.
- Nic dziwnego, że o nim zapomniałeś – warknął Jacques. – Z twojego punktu widzenia był zwykłym śmieciem!
- To nieprawda – podkreślił Erwin, zaciskając zęby.
- Ależ prawda!
Rudy strażnik ustawił się w taki sposób, by stać bokiem do Erwina i Leviego, przez co mógł zerkać na ich obu równocześnie.
- To była nasza pierwsza wyprawa – zaczął, śmiejąc się jak osoba znajdująca się na krawędzi utraty zmysłów. – Kiedy dotarliśmy do punktu zaopatrzenia, Eugene stracił nerwy i zwymiotował. Poszedł do swojego pułkownika... znaczy, do ciebie – podkreślił, patrząc na Smitha. - I ze łzami w oczach powiedział, że zupełnie inaczej sobie to wszystko wyobrażał, więc po powrocie za Mury chce odejść ze Zwiadowców.
- Nie widziałem w tym problemu – ostrożnie odparł Erwin. – Każdy żołnierz ma prawo w dowolnej chwili zmienić Korpus. Wy troje jesteście tego najlepszym przykładem.
- Jednak nie spodobała ci się decyzja Eugene'a – syknął Andrew.
- Przyznaję, że miałem w związku z tym mieszanie uczucia, ale...
- Mieszanie uczucia? – prychnął Jacques. – Dobre sobie! Doskonale pamiętam, co powiedział ci Mike'a Zacharias, zanim ruszyliśmy w podróż powrotną. „Dostałeś pod opiekę oddział, a ludzie chcą od ciebie uciekać już po pierwszej ekspedycji! To nie wygląda dobrze, Erwin."
- To była tylko luźna uwaga – przez zaciśnięte zęby warknął Erwin. Jego zakute w kajdanki dłonie zaczęły się trząść. – Gdybyś podsłuchał naszą rozmowę do końca, wiedziałbyś, że uznałem decyzję twojego brata za słuszną. Oczywiście nie podobało mi się, że mój podwładny planował zrezygnować i martwiłem się, jak jego decyzja odbije się na mojej karierze... ale jednocześnie wiedziałem, że Eugene nie nadaje się na Zwiadowcę. Miał niebezpieczną skłonność do wpadania w histerię, przez co narażał nie tylko siebie, ale i cały oddział. Gdyby przeniósł się do Straży Murów, zrobiłby wszystkim przysługę.
- No... tylko że nie udało mu się wrócić do domu i zmienić Korpusu – chłodno odparł Chris. – Uznałeś, że z dwojga złego lepiej mieć martwego żołnierza zamiast takiego, który zrezygnował. Dlatego skorzystałeś z okazji i go zabiłeś!
- Nikogo NIE zabiłem! – warknął Erwin.
Jego twarz – zwykle emanująca opanowaniem – teraz stała się czerwona ze złości. Wprost nie mógł uwierzyć, że po dwudziestu latach ci mężczyźni wciąż darzą go tak wielką nienawiścią. I to po wszystkim, co dla nich zrobił!
- Eugene zginął, ponieważ spanikował! – powiedział, mierząc strażników chłodnym wzrokiem. – Skręcił swojego konia i oddzielił się od oddziału, chociaż wyraźnie powiedziałem mu, że to najgorsza rzecz, jaką może zrobić. Niby w jaki sposób mogłem go uratować? Gdy się od nas oddalił, było za późno.
- A właśnie, że NIE było! – ryknął Jacques. – Ja, Jacques i Andrew chcieliśmy zawrócić, żeby mu pomóc, ale nam nie pozwoliłeś!
- Byliście tak samo niedoświadczeni jak on – odparł Erwin. – Gdybym pozwolił wam wrócić, zostalibyście zmasakrowani.
- M-mogłeś... mogłeś przynajmniej posłać Zachariasa – głosem drżącym od emocji wytknął mu Chris.
- Jak na osobę, która tak obsesyjnie rozpamiętuje zdarzenie sprzed dwudziestu lat, masz wyjątkowo słabą pamięć. – Ton Smitha był niewzruszony i bezlitosny. – Mike nie mógł pomóc Eugene'owi, bo był już zajęty dwoma innymi tytanami.
- A co z tobą, hmm? – Andrew oskarżycielsko wycelował palec w swojego byłego dowódcę. – Coś nie paliłeś się do tego, by samemu zawrócić konia i ruszyć podwładnemu z pomocą.
Erwin miał zamiar powiedzieć, że Eugene znajdował się zbyt daleko i nikt nie zdążyłby go uratować – nawet gdyby poruszał się z zawrotną prędkością. Jednak zanim z ust pułkownika padło choćby jedno słowo, Andrew od niechcenia dodał:
- Doskonale wiedzieliśmy, że nie użyjesz trójwymiarowego manewru, przed wysadzeniem wozu! Co prawda pan Lobov był sceptyczny i upierał się, że trzeba uszkodzić ci sprzęt dopiero podczas misji, bo gdybyś wykrył usterkę wcześniej, mógłbyś jakoś się pozbierać... jednak przekonaliśmy go do zmiany decyzji.
- Wytłumaczyliśmy mu, że podczas ekspedycji jesteś leniwym tchórzem, który staje do walki dopiero wtedy, gdy nie będzie może wyręczyć się żadnym z wiernych przydupasów – oznajmił Chris, patrząc na Erwina jak na najgorszy odpad.
- A poza tym, nie warto stawiać wszystkiego na nieopierzonego smarkacza – ze złośliwym uśmieszkiem wtrącił Jacques. – Niepostrzeżenie podłożyć ładunki wybuchowe to jedno... ale Greg Ral w życiu nie ośmieliłby się podkraść do swojego dowódcy – pokazał przecinającą brew bliznę i lodowatym tonem dokończył. – Zwłaszcza pod czujnym okiem Mike'a Zachariasa, który nie ma oporów, by przystawić komuś nóż do twarzy.
Z całego tego wywodu Erwin skupił się na jednej informacji.
- A więc jednak pracujecie dla Lobova – wykrztusił. – W tym wszystkim wcale nie chodzi o zemstę.
- Owszem, właśnie o nią chodzi. – Na twarz Andrew wypłynął zadowolony uśmieszek. – Ale nie widzę powodów, dla których zemsta miałaby nie być dobrze płatna.
- Już nie wspominając o sprawiedliwości, której nam odmówiono! – Chris szarpnął głową w bok, a jego dłonie zacisnęły się w pięści.
- Po ekspedycji odeszliśmy z Korpusu, mając nadzieję, że to cię zrujnuje – wysyczał Jacques. – Złożyliśmy nawet na ciebie skargę do Sądu Wojskowego. Jednak zamiast nagany dostałeś pochwałę... pieprzoną pochwałę! Wysoko postawieni wojskowi, którym regularnie liżesz dupę, zupełnie nie przejęli się, że straciłeś człowieka, a trzej członkowie twojego oddziału zmienili Korpus. Zamiast tego obsypano cię komplementami, że tak świetnie zapanowałeś nad sytuacją, a nas zmieszano z błotem, bo nie dość dobrze wypełnialiśmy twoje rozkazy. Już nie wspomnę o tym, że dostałem trzy miesiące zawieszenia za próbę walnięcia cię w pysk, a twój kundel Zacharias nie usłyszał żadnych zarzutów, choć zostawił mnie z blizną!
Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić, po czym powoli oznajmił:
- Pan Lobov pamiętał aferę sprzed dwudziestu lat i wiedział, jak rozżaleni byliśmy po śmierci Eugene'a. Powiedział, że pomoże nam się na tobie odegrać. Jednak z początku potrzebował od nas wyłącznie informacji. Wiedzy na temat twoich słabych punktów. Pomocy w ułożeniu planu, który cię pogrąży.
- Na szczęście przekonaliśmy go, że możemy zrobić więcej – radośnie dorzucił Andrew. – Za dodatkową opłatą, oczywiście.
- Decydującym argumentem był fakt, że zupełnie o nas zapomniałeś. – Chris popatrzył na Erwina i kpiąco uniósł brew. – Wyrzuciłeś nas z pamięci, jakby nasz gniew w ogóle nie robił na tobie wrażenia. Pięć lat temu dostaliśmy przydział w Shinganshinie, więc widziałeś nad przed każdym wyjazdem na ekspedycję. Mimo to nigdy nie zwróciłeś się do żadnego z nas po imieniu, ani nie poświęciłeś nam uwagi, dzięki czemu wiedzieliśmy, że nas nie rozpoznajesz.
Smith spuścił wzrok i zagryzł dolną wargę. W jednym mieli rację – tak bardzo skoncentrował się na Lobovie, że nie dostrzegł trzech groźnych wrogów, którzy znajdowali się tuż pod jego nosem. Mógł za to winić wyłącznie siebie.
Levi miał rację, gdy mówił, że powinienem uważać na ludzi, których prowokuję – pomyślał z rozpaczą. – Zawaliłem sprawę!
- Nawet nie wiesz, ile razy staliśmy na Murze i czekaliśmy na powrót Zwiadowców – gorzko ciągnął Chris. – Za każdym razem mieliśmy nadzieję, że nie dostrzeżemy w tłumie twojej zarozumiałej gęby! Jednak zawsze wracałeś z wyprawy, jakby czuwała nad tobą boska opatrzność.
- Dlatego postanowiliśmy wziąć sprawy we własne ręce – dodał Andrew. – I opłaciło się, bo nareszcie odpowiesz za swoje zbrodnie!
- Na własnej skórze przekonasz się, co czuł Eugene, kiedy był pożerany przez tytana – wycedził Jacques, kątem oka wpatrując się w oparte o drzewo monstrum. – Zostawimy cię tutaj, byś wraz ze swoim nowym pupilem liczył godziny do świtu i czekał na śmierć. Szkoda, że nie będę mógł tego zobaczyć! Bez wahania oddałbym swoje pół-roczne zarobki, by popatrzeć na twoją zrozpaczoną gębę, w momencie, gdy...
- Ha ha ha!
Levi nieoczekiwanie wybuchł śmiechem, czym wprawił w osłupienie zarówno trzech strażników jak i Erwina. Siedział z głową odchyloną do tyłu i głośno rechotał, nie przejmując się ani skutymi rękami ani spływającą z nosa krwią.
- A temu co? – Andrew podrapał się po karku. - Zwariował, czy...
- „Jesteśmy debilami"! – głośno i wyraźnie zawołał Levi.
Wywołał tym, jeszcze większą konsternację wśród pozostałych. Jacques, Andrew i Chris wpatrywali się w niego zmrużonymi oczami, jakby kontemplowali, czy wykrzyknięte słowa nie były przypadkiem jakimś tajemnym szyfrem.
Erwin też się nad tym zastanawiał. Zachowanie towarzysza nie miało dla niego najmniejszego sensu.
Czyżby to efekt uboczny narkotyków? – zastanowił się z niepokojem.
Levi przestał się śmiać i popatrzył na trzech strażników lekko nieprzytomnym, ale na swój sposób przerażającym wzrokiem.
- „Złapaliśmy najmądrzejszego dowódcę wśród Zwiadowców oraz bezlitosnego zabójcę, który własnoręcznie ukatrupił kilkanaście tytanów." – zaśpiewał, złośliwie uśmiechając się do porywaczy. Krew spłynęła mu do ust i połowa zębów zabarwiła się na czerwono. – „Zaczailiśmy się na dwóch twardzieli i jakimś cudownym zrządzeniem losu pozbawiliśmy ich przytomności! Ukatrupienie ich byłoby tak dziecinnie proste... Wystarczyłoby wpakować jednemu i drugiemu kulkę w łeb, a potem pierdolnąć ciała do pojemnika ze żrącym kwasem albo innym gównem, tak jak to czynią wszyscy mordercy, którym nie brakuje piątej klepki. Czemu... ach, czemu nie wykończyliśmy ich w normalny sposób, tylko zawlekliśmy ich do lasu za Murem, a potem daliśmy im w pizdu dużo czasu, by mogli się uwolnić i nas dopaść?! Och, Boże, co myśmy mieli w głowach, gdy podejmowaliśmy tak popierdoloną decyzję?!"
Splunął krwią prosto pod nogi Jacquesa i cicho dokończył:
- Zapamiętajcie sobie te słowa, wy kurwie, bo będziecie je powtarzać bez końca, gdy zacznę łamać wam kości!
Jeśli chciał nastraszyć strażników, to odniósł spektakularny sukces. Ba, nawet Erwin odruchowo zadrżał, chociaż te słowa nie były skierowane do niego.
Trzej strażnicy przez chwilę tkwili w bezruchu, a potem zaczęli się śmiać. Jednak patrząc na ich drżące kolana, jedynie udawali rozbawionych!
- C-co za tupet! – zawołał Andrew.
- T-ty naprawdę sądzisz, że zdołasz wybrnąć tej sytuacji? – zawtórował mu Chris. – Uważasz się za aż takiego koksa, kurduplu?
- Uważam się za kogoś, kto jest zajebiście dobry w dopadaniu tych, którzy go wkurwili – przesłodzonym tonem odparł Levi. – Jeśli nie wierzycie, zapytajcie mojego mentora. Kiedy byłem dzieckiem, jego ulubioną rozrywką było zostawianie mnie skutego w różnych dziwnych miejscach.
Erwin zerknął na strażników i po ich minach poznał, że podobnie jak on, zastanawiają się, czy niski Zwiadowca mówi prawdę, czy też zmyśla, by wprowadzić zamieszanie.
- Coś mi jednak mówi, że twój tajemniczy nauczyciel nie faszerował cię dragami... – Jacques wreszcie przerwał milczenie. – Mylę się?
- Pozostawię to twojej wyobraźni – chłodno odparł Levi. – W każdym razie, jeśli nie chcesz do końca życia oglądać się za siebie, to radzę ci wyciągnąć pukawę i zastrzelić mnie, tu i teraz!
- Może lepiej nie podsuwaj mu tego typu pomysłów! – jęknął Erwin.
Spodziewał się, że któryś ze strażników wyciągnie pistolet i natychmiast strzeli jego podwładnemu w głowę. Albo przynajmniej w kolano. Jednak nic takiego nie miało miejsca.
Zamiast tego trzej porywacze wzdrygnęli się, jakby ktoś zmusił ich do wypicia wódki z pieprzem. Ten widok zaintrygował Smitha i uświadomił mu, że wciąż nie ma pełnego obrazu sytuacji.
- Albo, wiesz co? – rzucił lekkim tonem. – Masz rację! Po co umierać w męczarniach? Może mili panowie woleliby zabić nas od razu? Wiem, że nie podoba wam się myśl o oszczędzeniu nam cierpienia, ale przynajmniej się zabezpieczycie. No wiecie... będziecie mieli stuprocentową pewność, że ja i Levi nie uwolnimy się z kajdan, a wy nie rozczarujecie Lobova, zawalając swoje najważniejsze zadanie. A więc, jak będzie?
Szczęki strażników napięły się jeszcze bardziej, niż wcześniej.
- Tak, jak myślałem. – Ton Erwina stał się chłodny. – Nie możecie zabić nas w normalny sposób... czyż nie?
Popatrzył na ich trzęsące się z frustracji ramiona i zrozumiał, że trafił w dziesiątkę.
- Levi poruszył dość istotną kwestię – ciągnął, uważnie przypatrując się twarzom porywaczy. – Po pierwszej ekspedycji byliście przerażeni. Przenieśliście się do innego Korpusu, żeby już nigdy nie musieć opuszczać Murów. Mimo to zadaliście sobie sporo trudu, by nas tutaj przewieźć. Dlaczego?
Milczeli jak zaklęci, więc mówił dalej.
- Nawet jeżeli podróżowaliście nocą, gdy tytany nie są aktywne, ciężko mi sobie wyobrazić, żebyście palili się do tego pomysłu. Co zostawia mnie z jednym logicznym wyjaśnieniem: Lobov kazał wam tak postąpić.
- W-wcale nie! – wyrzucił z siebie czerwony po same uszy Chris. – T-to my... Chcieliśmy, żebyś zginął w taki sam sposób jak Eugene, dlatego...
- Po dwudziestu latach nic się nie zmieniło. – Erwin wszedł strażnikowi w słowo. – Nadal nie umiesz dobrze kłamać, żołnierzu.
- Co cię obchodzą nasze powody? – Andrew przyjął zupełnie inną taktykę. – I tak wkrótce umrzesz!
- Właśnie – podkreślił Smith, patrząc mu w oczy. – Niedługo umrę, więc chyba nic się nie stanie, jeśli zdradzicie mi szczegóły planu? Nie uważacie, że Lobov miałby wielką satysfakcję, gdybym w ostatnich chwilach życia rozmyślał nad tym, jak bardzo jest ode mnie mądrzejszy? Jak wspaniale mnie przechytrzył!
- Wiem, co robisz. – Jacques odzyskał rezon i zmierzył Smitha chłodnym spojrzeniem. – Ale to nie działa, pułkowniku. Choćbyś nie wiadomo, jak nas bajerował, nie powiemy ci, dlaczego musisz umrzeć właśnie tutaj.
- Czemu? – nie ustępował Erwin. – Czyżbyście jednak wierzyli, że ja i Levi mamy szansę przeżyć? Wówczas zostawianie nas tutaj nie byłoby zbyt mądre...
Rudy strażnik miał odpowiedzieć, jednak w ostatniej chwili ugryzł się w język.
- To jasne, że nie puszczą pary z ust! – nieoczekiwanie prychnął Levi. – A wiesz, dlaczego? Bo gdy idziesz na układ z Lobovem, dostajesz „podwójną" zachętę, by wywiązać się ze swojej części umowy. Z jednej strony rzepa, a z drugiej strony kijek!
- Rzepa? – Erwin zamrugał. – Chyba chodziło ci o marchewkę...?
- Nie wcinaj mi się, jebany językoznawco! Tak czy siak, nie wierzę, że te siusiumajtki kierują się wyłącznie chęcią zdobycia kasy.
Popatrzył na Jacquesa i ze złośliwym uśmieszkiem dokończył:
- Lobov jak nic im groził, dlatego teraz srają w gacie i nie mają nawet odwagi podrapać się po jajach bez jego zgody.
- Dosyć tego! – ryknął Chris, podwijając rękaw. – Tym razem mały gnój się doigrał! Czy komuś to się podoba czy nie, połamię mu parę kości!
O cholera, on wcale nie żartował!
Erwin nie mógł dopuścić do tego, by Leviemu stała się poważna krzywda. Nie tylko ze względu na to, że byli sobie bliscy. Nawet dysponując połową swojej zwykłej siły, Levi znał się na zabijaniu tytanów najlepiej ze wszystkich Zwiadowców, a tym samym miał największe szanse na przetrwanie za Murami.
Erwin nie pozwoli, by te gnojki coś mu złamały! Choćby musiał w tym celu poświęcić samego siebie...
- Masz rację: to śmierdzące tchórze! – zawołał, celowo podnosząc głos, by zwrócić na siebie uwagę strażników. – Obrzydliwi oszuści, dla których liczą się tylko pieniądze.
Pięść Chrisa zatrzymała się kilka centymetrów od twarzy Leviego.
- Sądzisz, że obchodzi ich zmarły towarzysz? – ciągnął Erwin. – No to posłuchaj, jak wyglądały początki ich kariery w Korpusie! Patrząc na ich podejście, w zasadzie to oni zabili Eugene'a!
- J-jak śmiesz? – wysapał Jacques.
On i Andrew zaczęli wyglądać na tak samo rozjuszonych, jak Chris.
Erwin czuł, że są o krok od rzucenia się na niego z pięściami. Jednak strażnik z czarnymi włosami wciąż wyglądał, jakby miał większą ochotę na sponiewieranie Leviego. Dlatego Smith zrozumiał, że nie ma wyboru – choć wcześniej nie zamierzał wyciągać na wierzch brudów z przeszłości, teraz to była jego jedyna opcja. Musiał zmusić tych trzech dupków, by skupili się na nim, nie na Levim.
- Interesowałeś się kiedyś, ile zarabiają żołnierze? – zwrócił się do podwładnego kontemplacyjnym tonem, jakby opowiadał historię przy herbacie. – Oczywiście najlepiej opłacana jest Żadnameria, ale Zwiadowcy też dostają niezłe pensje. Ponad trzykrotnie wyższe niż Straż Murów. Nic dziwnego, w końcu to zawód z dużym odsetkiem śmiertelności. Ale jest jeden kruczek...
Popatrzył na porywaczy i powoli oznajmił:
- Żeby dostać swoją pierwszą wypłatę, Zwiadowca musi wziąć udział w przynajmniej jednej ekspedycji. To takie zabezpieczenie przed różnymi cwaniakami, którzy na parę miesięcy zapisywali się do naszego Korpusu, by „podreperować sobie budżet", ale tuż przed wyprawą przenosili się gdzie indziej. Rozumiesz... dobry interes bez narażania życia.
Zaśmiał się, jakby opowiedział dobry dowcip, na co strażnicy zacisnęli zęby.
- Wszyscy znają obowiązujące prawo – kontynuował swój wywód. – Mimo to raz na jakiś czas znajdzie się „przedsiębiorcza osoba", która postanawia dorobić się kosztem Zwiadowców. Zupełnie jak obecni tutaj panowie! Wiedziałeś, że wykręcili się ze swojej pierwszej wyprawy złapaną w ostatniej chwili grypą? Błagali Dowódcę Korpusu, by zrobił dla nich wyjątek i wypłacił im pieniądze, bo mijały kolejne miesiące, a oni nadal byli bez grosza. Pewnego dnia wracałem z łazienki i przypadkiem usłyszałem, że po odebraniu pensji planowali zaaranżować „wypadek", po którym poszliby do zaprzyjaźnionego lekarza i zostaliby uznani za „niezdolnych do dalszej służby".
Jacques i jego kumple aż sapnęli z wrażenia. Ich wytrzeszczone oczy mówiły:
„A więc wiedziałeś od początku? Wiedziałeś?!"
- Tak, wiedziałem – chłodno potwierdził Erwin. – Jednak postanowiłem, że was nie wydam. Chociaż wasza postawa wzbudziła we mnie obrzydzenie, przez wzgląd na wasze przyszłe kariery zachowałem sprawę dla siebie. Jedynie zasugerowałem dowódcy, by nie uginał się i pod żadnym pozorem nie wypłacał wam pieniędzy. A poza tym, do znudzenia powtarzałem wam, jak wiele osób ginie podczas wypraw. Liczyłem na to, że odzyskacie rozum i się wycofacie. Jednak obecny tu Chris...
Uśmiechnął się do strażnika z czarnymi włosami, żeby go sprowokować.
- Może i mam lekką sklerozę, ale wciąż pamiętam, co powiedział przed wyprawą. „Chłopaki, po prostu to zróbmy! Raz pojedziemy za Mury i zgarniemy kasę. W końcu giną tylko ci, którzy bawią się w bohaterów! Jak nie będziemy się wychylać, na pewno nic nam się nie stanie."
Dramatycznie westchnął i dokończył:
- Ach, Chris... mam nadzieję, że nie winisz się za śmierć Eugene'a! Tego biednego Eugene'a, który jako jedyny chciał odpuścić, ale wy trzej do samego końca go naciskaliście, aż ugiął się i pojechał na spotkanie z tytanami. Jasne, trochę potem płakaliście, ale z pewnością nie z żalu, ale ze szczęścia, bo wreszcie dostaliście pieniądze, na które tak długo pracowaliście!
- Jak śmiesz sugerować, że nie płakaliśmy za Eugenem! – ryknął Chris. – Przeklęty diable... OBYŚ SPŁONĄŁ W PIEKLE!
W kilku susach znalazł się przy swoim byłym dowódcy i z całej siły kopnął go w brzuch. A potem znowu. I jeszcze raz!
Erwin poczuł dobrze sobie znany ból wywołany pęknięciem żebra i wydał cichy jęk. Próbował zwinąć się w kulkę, jednak skute ręce skutecznie mu to utrudniały. Kopniaki Chrisa nie ustawały nawet na chwilę, więc nie miał jak złapać tchu.
Gdzieś z oddali dochodziły rozwścieczone krzyki Leviego, jednak Jacques i Andrew na tyle głośno dopingowali Chrisa, że zupełnie nie zwracali uwagi na to, co działo się za ich plecami. I dobrze.
Levi... proszę, przestań! – pomyślał Erwin, zamykając oczy i kwiląc z bólu. – Nie prowokuj ich! Jeśli mają się na kimś wyżywać, niech wyżyją się na mnie!
Zwłaszcza, że nie zachował się wobec nich w stu procentach w porządku. Nazwał ich „oszustami", by skupili na nim swój gniew, jednak prawda wyglądała nieco inaczej.
Jacques i jego koledzy wcale nie wstąpili do Zwiadowców ze względu na pieniądze – kierowała nimi ta sama pasja, która napędzała młodych rekrutów takich jak Henning i Lynne. Jednak gdy pierwsza wyprawa zaczęła się zbliżać, stracili nerwy i postanowili zasymulować chorobę. Erwin odpuścił nim, bo nie chciał zabierać za Mur osób będących w stanie kompletnej paniki. Szczerze liczył na to, że do czasu następnej ekspedycji zdołają się pozbierać.
Jednak pomylił się, bo młodzieńcy zobaczyli obrażenia swoich towarzyszy po powrocie z wyprawy i zrozumieli, że życie Zwiadowców nie jest dla nich. Erwin, zresztą, też to zrozumiał.
Właśnie wtedy pojawiła się kwestia finansów.
„Chcielibyśmy odejść, ale tyle czasu już tutaj jesteśmy... mamy tak po prostu zrezygnować z tego, co zarobiliśmy?"
Erwin próbował jakoś wybrnąć z impasu, proponując, by jego podwładnym wypłacono równowartość pensji Straży Murów, bez konieczności udawania się na jakąkolwiek wyprawę. Uważał to za uczciwe. Może i nie zarobiliby jakoś bardzo dużo, ale zachowaliby życie.
Jednak młodzieńcach obudziła się chciwość i zaczęli kombinować. Przez krótki moment planowali fortel z „zaświadczeniem od lekarza", a kiedy zrozumieli, że to nie wypali, poszli w przekonywanie siebie nawzajem, że „ten jeden raz dadzą radę". Erwin mógł zrobić tylko jedno – postarać się, by jakimś cudem przywieść ich z wyprawy żywych.
Z czterech powierzonych mu osób ocalił trzy, co uważał za rezultat powyżej oczekiwań.
Jacques nie podzielał tego zdania, co zasygnalizował próbą obicia mu twarzy. Która poskutkowała „prezentem" od Mike'a w postaci blizny.
Erwin rzadko wracał pamięcią do wydarzeń z tamtego czasu, a jeśli już, to raczej nie robił sobie wyrzutów. Miał niezwykle trudny debiut jako dowódca oddziału i wybrnął z sytuacji najlepiej, jak potrafił. Biorąc pod uwagę, jak bardzo był młody i niedoświadczony, spisał się całkiem nieźle.
Jednak teraz, gdy raz za razem obrywał w brzuch, zaczęły go nachodzić czarne myśli.
Może jednak mógł podejść do sprawy inaczej? Otwarcie porozmawiać ze swoimi ludźmi. Przyznać, że zna ich sekret. Albo w jakiś sposób zmusić ich, by zrezygnowali z ekspedycji.
Może wtedy nie znalazłby się w tym miejscu i nie siedziałby teraz na trawie z połamanymi żebrami, mając świadomość, że wkrótce skończy w paszczy tytana.
Zginie, a jego śmierć nikomu się nie przysłuży!
Właśnie to dobijało go najbardziej.
Umrze, ale nie podczas walki. Nie w imię ludzkości. Skona z powodu chłopaka, którego nie ocalił, chociaż starał się ze wszystkich sił. To takie żałosne...
Kopniaki nareszcie ustały, a policzek Erwina przylgnął do barku. Blond włosy kleiły się do czoła zmaltretowanego pułkownika. Pot płynął po policzkach, podbródku i nosie, kapiąc na paski do trójwymiarowego manewru, które nieznacznie się poluzowały.
Erwin uchylił powieki i skierował pół-przytomny wzrok na Leviego, który już się nie odzywał, a jedynie siedział w bezruchu z grobową miną. Nie ulegało wątpliwości, że był wściekły, ale poza tym, ciężko było odgadnąć jego myśli.
Mam nadzieję, że przynajmniej tobie uda się przeżyć – pomyślał Smith. – Niczego więcej nie pragnę!
Mocne klepnięcie w policzek kazało mu szerzej otworzyć oczy.
- Skoro jesteśmy tak napaleni na kasę, to może sprawdzimy, co masz w kieszeniach, zanim sobie stąd pójdziemy? – zakpił Andrew.
Kucnął naprzeciwko pułkownika, rozpiął jego kurtkę i zaczął przeszukiwać mu kieszenie.
- Daj już spokój! – syknął Jacques. – Zamiast tracić czasu na pierdoły, lepiej się stąd zabierajmy.
- Właśnie, wracajmy do domu! – burknął Chris. – Kiedy kopałem skurwiela, naciągnąłem sobie mięsień. Nie będę mógł jechać zbyt szybko.
- Wciąż mamy trochę czasu przed świtem, więc wyluzujcie. – Andrew przewrócił oczami.
Po długich oględzinach nareszcie znalazł coś w kieszeni Erwina. Choć nie do końca to, co chciał. Popatrzył na przedmiot w swojej dłoni i skrzywił się z niesmakiem.
- Żadnej kasy? Tylko kompas? Poważnie?
Cisnął mały obiekt na ziemię i przygniótł go butem. Pod wpływem zderzenia z twardym obcasem, szybka pękła.
- Ach, no tak! – przypomniał sobie Andrew. – Masz jeszcze to...
Złapał za zielony krawat bolo i jednym płynnym ruchem zerwał go z szyi pułkownika. Erwin czuł, że powinien w jakiś sposób go powstrzymać - choćby ugryźć go w rękę! – jednak nie miał siły ruszyć choćby jednym mięśniem. To tak cholernie uwłaczające, że nie potrafił powstrzymać dupka, który odebrał mu bezcenną pamiątkę po ojcu.
Andrew zaczął przypatrywać się skradzionemu łupowi i po cichu kontemplować, ile jest wart. Ale wtedy Jacques podszedł do niego energicznym krokiem i wyrwał mu przedmiot.
- Zapomniałeś już, jakie mieliśmy instrukcje? – syknął, ciskając krawatem bolo o ziemię. – To najbardziej charakterystyczna część jego ubioru. Nie możemy jej zabrać!
- Racja – niezadowolonym tonem wymamrotał Andrew. – Wybacz. Nie pomyślałem.
Hę? Nie mogli zabrać jego krawatu bolo? Ale dlaczego?
Erwin miał przeczucie, że powinien głębiej nad tym pomyśleć, ale brakowało mu energii. Ugh... najgorsze w złamanych żebrach było to, że nawet oddychanie wymagało niebotycznego wysiłku.
Andrew odwrócił się do Leviego.
- Może z nim będę miał więcej szczęścia? – głośno się zastanowił, zacierając ręce.
- Rób, co chcesz! – Jacques zmierzył go lekceważącym spojrzeniem, po czym pomaszerował między drzewa. – Ja nie zamierzam spędzić ani chwili dłużej w tym okropnym miejscu. Jak za pięć minut nie będzie cię przy koniach, wracasz sam!
- Weź się pośpiesz, co? – burknął Chris, idąc śladem rudzielca.
Erwin spodziewał się, że Levi zareaguje na działania blond strażnika niespodziewanym atakiem, ale on jedynie siedział z potulną miną i jak gdyby nic pozwolił się przeszukać.
- Chyba masz lekki spadek formy – zaświergotał Andrew. – Już nie jesteś taki dziki jak wcześniej, hmm?
Levi milczał. Strażnik skończył oględziny i usiadł na piętach naprzeciwko czarnowłosego Zwiadowcy, układając usta w podkówkę.
- A to ci pech – westchnął. – Ty też nie masz grosza przy duszy.
- A po jaką kurwę miałbym wozić forsę na ekspedycję? – mruknął Levi. – Żeby wepchnąć tytanowi monety w dupę?
- Strasznie wulgarny z ciebie koleś. Ciekawe, gdzie dorastałeś, by podłapać tego typu maniery? Pewnie w burdelu, co?
Levi nie odpowiedział.
- W sumie... - zagaił Andrew, łapiąc go za podbródek. – Gdy ci się przyjrzeć, to jesteś całkiem ładniutki. Pieniędzy nie masz, ale może poprawisz mi humor w inny sposób? Pocałowałbym cię, ale trochę się boję, że będziesz próbował odgryźć mi język i... mph?!
Erwin w ekspresowym tempie zapomniał o bólu i tak bardzo wytrzeszczył oczy, że chyba tylko cudem nie wyskoczyły mu z czaszki. Jasna cholera... czyżby doznał na tyle ciężkich obrażeń, by wkroczyć w etap halucynacji?! Jak inaczej wytłumaczyć scenę, która rozgrywała się na polanie?
Levi pocałował jasnowłosego strażnika.
Jasna cholera... POCAŁOWAŁ go!
I to wcale nie z zamiarem zrobienia krzywdy. Jasne, zrobił to dosyć mocno, jednak nie ugryzł Andrew ani nic z tych rzeczy.
Erwin nie miał pojęcia, co o tym sądzić, ale zanim zdążył dojść do jakiegoś wniosku, krew się w nim zagotowała.
Jak ten skurwiel śmie całować mojego faceta?! – ryknął rozwścieczony głos w jego głowie. – Nie... zaraz! Jak mój facet śmie całować tego skurwiela?!
Dopiero po chwili przypomniał sobie, że Levi oficjalnie nie był jego facetem, ani tym bardziej osobą, która bez powodu pocałowałaby jakiegoś skurwiela.
To na pewno początek jakiegoś wielkiego podstępu, który zakończy się rozlewem krwi! Przecież to nie tak, że Levi zaraz zaproponuje temu kolesiowi seks i...
- Zerżnij mnie! – zażądał Levi.
Że CO, kur...?!
Jedyna dobra strona tego była taka, że Andrew wyglądał na tak samo oszołomionego jak Erwin. Gapił się na niskiego Zwiadowcy, nie mając bladego pojęcia, co robić.
Levi kpiąco się uśmiechnął.
- Masz rację – powiedział. – Wychowywałem się w burdelu. I wiesz, co? Moja matka była najpopularniejszą panienką w tamtych stronach. Przed śmiercią nauczyła mnie paru sztuczek, których baaaardzo dawno nie miałem okazji wypróbować. Co prawda jedyną rzeczą, która mi się w tobie podoba, jest twój kolor włosów, ale co mi tam! Skoro i tak mam zdechnąć w tym zapomnianym przez Boga miejscu, to chętnie dam ci dupy. Ale chcę coś z tego mieć!
- Chcesz coś w zamian? – wydukał zszokowany Andrew.
- Spróbuj bzyknąć mnie bez pozwolenia, a przegryzę ci tętnicę, jeszcze zanim zdążysz pomyśleć, by zawołać „pomocy" – bardzo powoli wyjaśnił Levi. – ALE... jeśli najpierw zrobisz mi loda, dam ci się zerżnąć z której zechcesz strony i nawet będę dla ciebie jęczał jak rasowa dziwka!
Policzki strażnika pokryły się rumieńcem, ale oczy spoglądały na obiekt pożądania dość niepewnie. Andrew ewidentnie miał dylemat.
- No to, jak będzie? – zniecierpliwionym tonem spytał Levi. – Wolisz robić za roztrzęsionego prawiczka i z podkulonym ogonem pobiec do kolegów... czy może zostać tutaj i stworzyć wspomnienie życia, jakim jest wydymanie nieokrzesanego bandyty?
Po tych słowach decyzja została podjęta w trybie natychmiastowym. Andrew pochylił się nad kroczem dawnego zbira i zaczął gorączkowo rozpinać mu pasek.
Zaś z mózgu Erwina została kompletna papka.
Nic już nie rozumiem... Czy to jakiś dziwny, wieloetapowy narkotyk, po którym przechodzi się różne fazy? Wściekłość, podpuszczanie ludzi, a na koniec nadmierny popęd seksualny?!
- Powinieneś zobaczyć minę Smitha – parsknął Levi. – Już od dawna marzył, by mnie wydymać, a teraz może jedynie zaciskać piąstki z zazdrości. Gapi się na ciebie jak dziecko, któremu skradziono zabawkę.
Andrew obrócił głowę, by posłać Erwinowi złośliwy uśmieszek.
Jak się okazało, ostatni w swoim życiu, bo dokładnie w tej chwili uda Leviego zacisnęły się wokół jego szyi niczym imadło.
Blond strażnik wytrzeszczył oczy i spróbował krzyknąć, jednak z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Rozpaczliwie wymachiwał rękami i miotał się, niczym złapana w sieć ryba, ale to w żaden sposób mu nie pomagało. Atakował wiążące go uda najpierw paznokciami, potem uderzeniami z pięści, z każdą chwilą coraz bardziej wpadając w panikę.
Na Levim te działania nie robiły wrażenia. Bezlitośnie dusił swoją ofiarę, przypatrując jej się z mściwą satysfakcją.
Aż wreszcie twarz Andrew stała się blado-niebieska, a oczy znieruchomiały jak u porcelanowej lalki.
Levi odczekał chwilę, po czym zdjął nogi z szyi martwego strażnika, pochylił się nad jego uchem i jadowitym tonem wyszeptał:
- Masz farta, kutafonie. Jako jedyny z waszej bandy zginąłeś w miarę szybko!
Notka autorki
Biorąc pod uwagę, ile miałam roboty w ubiegłym tygodniu, to prawdziwy cud, że zdołałam wyrobić się z rozdziałem!
Udało mi się to tylko i wyłącznie dzięki waszym komentarzom, które motywowały mnie, gdy czułam się skrajnie wykończona. Dlatego dziękuję wam z całego serca i przesyłam wam wyrazy dozgonnej wdzięczności ;)
Trzymajcie się cieplutko i do zobaczenia!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top