Rozdział 38 - Niepewność
Gdyby Levi miał wybrać swoje najmniej ulubione uczucie na świecie, wskazałby „niepewność". Właśnie to czuł, gdy zmasakrował takiego jednego kolesia, a potem patrzył na oddalające się plecy Kenny'ego.
To nie tak, że to była jego pierwsza trauma w życiu – już jako ledwo odrośnięty od ziemi szczyl musiał patrzeć na rozkładające się ciało swojej matki, a jednocześnie zmagać się z powolną śmiercią własnego organizmu, który rozpaczliwie domagał się jedzenia i wody.
Jednak odejście Rozpruwacza było dla niego torturami na zupełnie nowym poziomie. Co innego zobaczyć czyjeś ciało i zrozumieć – jasno i definitywnie – że ten ktoś już nie wróci, a co innego każdego dnia gapić się na drzwi i zadawać sobie te same pytania:
„Naprawdę zostałem odtrącony? Czy wciąż mogę mieć nadzieję?"
W tej chwili Levi czuł się niemal tak samo jak wtedy.
Gdy usłyszał, że Lobov jest w mieście, jego pierwszym wnioskiem była myśl, że Erwin go okłamał. Albo i nie.
Szlag! Właśnie to było w tym wszystkim najgorsze – pomachano mu przed nosem dowodem na nieszczerość dowódcy, ale nie dość mocnym, by jednoznacznie uznać Smitha za winnego. Levi potrzebował więcej informacji.
- Co on tutaj robi? – wyrzucił z siebie, przeszywając Henninga wzrokiem.
- W sensie, że... Nicholas Lobov? – Młodzieniec zmarszczył brwi.
- Pomyślałem, że może coś wiesz. Skoro twoi rodzice dla niego pracują...
- „Pracują" to za dużo powiedziane. – Henning nieznacznie się skrzywił. – Po prostu potrzebowali pretekstu, by przyjechać tutaj i zamęczać mnie wykładami o „marnowaniu sobie życia". Tylko dlatego zgłosili się do tej roboty.
- To musi być dla nich uwłaczające – stwierdził Tomas. – O ile pamiętam, nie mają dobrej opinii na temat Lobova. Kiedy bywałem u was na obiadach, zawsze powtarzali, że to leniwy darmozjad.
- Mówią tak o wszystkich arystokratach. – Syn nadopiekuńczych rodziców wzruszył ramionami. – Może usłyszeli o najnowszej ekspedycji i liczą, że Lobov ją powstrzyma? Zrobią wszystko, bylebym tylko nie wyjeżdżał za Mury! Wcale bym się nie zdziwił, gdyby mój ojciec nagle zaczął podlizywać się temu tłustemu śmieciowi...
- Możesz mówić trochę ciszej? – pisnęła Lynne. – A jeśli ktoś usłyszy?
- Nawet jeśli, to co z tego? – prychnął Henning.
- Właśnie! – Tomas zawtórował koledze. – Nikt tutaj nie lubi Lobova. Już w Korpusie Kadetów krążyły plotki, że ten gnój chce zlikwidować Zwiadowców.
Levi poruszył się niespokojnie.
- „Zlikwidować"? – powtórzył cicho.
To była dla niego kompletna nowość. Zawsze wydawało mu się, że niechęć Lobova do Zwiadowców jest związana wyłącznie z interesami. Ten szlachecki wieprz chciał, by kasa z Rządu szła na jego własne nielegalne przedsięwzięcia, a nie na wyprawy za Mury – właśnie dlatego zniechęcał koleżków u władzy do fundowania kolejnych ekspedycji. Ale żeby chcieć kompletnie pozbyć się Korpusu Zwiadowczego?
- Nie sądzę, by dążył do czegoś tak ekstremalnego – wymamrotała Lynne. – To tylko brednie, które niektórzy instruktorzy powtarzali po pijaku.
- Bronisz go, bo połowa twojej rodziny jest na służbie u niego w rezydencji! – burknął Henning.
- Jeśli to prawda – Levi zmierzył dwóch młodzieńców chłodnym spojrzeniem – to tym bardziej powinniście panować nad językiem. To normalne, że Lynne martwi się o swoich bliskich. Nie pomyśleliście, że jej rodzina może stracić pracę? Nie mówię, że macie przestać pomstować na Lobova, ale przynajmniej róbcie to nieco dyskretniej!
Henning i Tomas zaczerwienili się i wymamrotali do Lynne krótkie: „przepraszam".
Levi splótł dłonie na kolanach i zapatrzył się na swoje buty.
Lobov coś knuje – pomyślał. – W dodatku pracują dla niego krewni przynajmniej DWÓCH osób z mojego oddziału.
Ten wniosek przyprawiał go o dreszcze. A także napełniał go złymi przeczuciami.
- P-proszę, niech pan się o mnie nie martwi, panie Levi – nieśmiało zagadnęła Lynne. – Pułkownik Erwin ma wszystko pod kontrolą! Zapewnił mnie, że jeśli moi krewni stracą pracę, on poszuka dla nich nowego zajęcia.
Levi podniósł wzrok, by popatrzeć na dziewczynę.
- Tak ci powiedział? – zapytał, marszcząc brwi.
Energicznie pokiwała głową.
- Poprosił, bym mu zaufała i robiła swoje. – Zacisnęła dłoń w pięść i zapatrzyła się na niebo zdeterminowanym wzrokiem. – Tak właśnie zamierzam postąpić!
Jej deklaracja zdawała się w jakimś stopniu zainspirować pozostałych młodych żołnierzy.
- Skoro pułkownik Erwin się zajmuje, to chyba wszystko będzie dobrze. – Tomas wzruszył ramionami i jak gdyby nigdy nic wrócił do polerowania sprzętu.
- Lepiej zrobię, jak powiedział i daruję sobie wycieczki do miasta – westchnął Henning. – Nie chcę pakować się w żadne głupie sytuacje tuż przed ekspedycją!
O? A więc nawet jemu zdarzało się od czasu do czasu powiedzieć coś mądrego.
Może to rzeczywiście było takie proste? – pomyślał Levi, zagryzając dolną wargę. – Zaufać Erwinowi. Nie wnikać w to, co Lobov robił w mieście.
Może Smith czeka na właściwy moment, by opowiedzieć podwładnemu o poczynaniach ich „najmniej ulubionego arystokraty"? Może nie przeprowadził jeszcze pełnego śledztwa i dlatego nie chciał zawracać Leviemu głowy?
Z drugiej strony... nie lepiej powiedzieć prawdę zamiast wymyślać bajeczkę o krążących w mieście zarazkach? Jak na to nie patrzeć, Levi nie był głupim młokosem pokroju Henninga i pozostałych. Zasługiwał na zaufanie dowódcy! Podobnie jak na szczerość z jego strony.
Bolało go, że Erwin zataił przed nim prawdę i to posługując się tak nieudolną wymówką. Zwłaszcza po tym, jak obiecał, że nie będzie już próbował manipulować Levim. Przysiągł to z ręką na sercu!
Jakaś część dawnego zbira miała ochotę po prostu olać zakaz i po prostu pójść do cholernego miasta, by sprawdzić, co się tam, u licha dzieje.
Ale to byłoby złamaniem deklaracji złożonej Erwinowi. W końcu Levi powiedział Smithowi, że obdarzy go pełnym zaufaniem. Miał się z tego wycofać, tylko dlatego że podejrzewał dowódcę o nie wywiązanie się ze swojej części umowy?
No właśnie – „podejrzewał". Tak naprawdę nie miał żadnych solidnych dowodów, że Erwin był wobec niego nieszczery i knuł coś na boku. Mogło się okazać, że Smith wcale nie wiedział o przyjeździe Lobova, a skierowany do Leviego zakaz był związany z czymś zupełnie innym.
Tak czy siak, lepiej nie robić niczego pochopnie.
Po prostu przy najbliższej okazji go o to zapytam – zdecydował Levi, masując czubek nosa. – Przecież nie będę się zachowywał jak jakiś zaaferowany dzieciak i gnał do miasta, tylko dlatego że mi zabroniono!
XXX
- Potrzebuję, żebyś poszedł do miasta.
Levi zamrugał.
- Co?
Shadis nawet nie podniósł wzroku znad biurka. Wpatrywał się w stosy papierów, masując skroń i lekko stukając końcówką pióra o blat. Wyglądał na trzy razy bardziej zmęczonego niż zazwyczaj.
- Wozy, które obecnie posiadamy, kompletnie nie nadają się do przewożenia dużych ilości ziół – wymamrotał. – Dlatego potrzebuję, byś poszedł do miasta i złożył u kołodzieja zamówienie.
Krople atramenty kapały z nieszczęsnego pióra zabrudzając biurko. W normalnej sytuacji Levi wzdrygnąłby się z niesmakiem, jednak teraz był tak przejęty tym, co usłyszał, że kompletnie zapomniał o swojej obsesji na punkcie czystości.
- Dlaczego ja? – zadał pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy.
- Bo ostatnia osoba, której powierzyłem to zadanie, została pobita i obrabowana – westchnął Shadis.
Levi wytrzeszczył oczy.
- Jak to?
- Dzisiaj rano wysłałem w tej sprawie Damiena. Właśnie dowiedziałem się, że wylądował w szpitalu. Nie dość, że złamali mu nogę, to jeszcze oskubali go z pieniędzy. Szczęście w nieszczęściu, że dałem mu tylko zaliczkę, a nie całą sumę. W innym wypadku, nie mielibyśmy za co zapłacić kołodziejowi.
- Damien... - wymamrotał dawny zbir, starając się przypomnieć sobie twarze poznanych Zwiadowców. – Chodzi ci o pułkownika Damiena Ernsta? To dowódca Grega, prawda?
- Niestety tak. – Shadis rozmasował skronie i wydał ciche westchnienie frustracji. – Ten chłopak to dopiero ma szczęście... Jego dwóch poprzednich dowódców zginęło podczas ekspedycji, a trzeci będzie przykuty do łóżka przez co najmniej miesiąc.
- Zamierzasz przydzielić podwładnych Damiena do innych oddziałów?
- Nie mam innego wyjścia. – Starszy mężczyzna nieznacznie się krzywił. – Jakbyśmy nie mieli już dość problemów...
Levi zastanowił się chwilę, po czym ostrożnie oznajmił:
- Jeśli chodzi o Grega, możesz dać go do nas. Jeśli Erwin wyrazi zgodę, znaczy się.
- Nie potrzebuję jego zgody! – burknął Shadis. Wyglądał na odrobinę znieważonego. - Ale tak, chyba rzeczywiście dam go do was – dodał po chwili, głęboko wzdychając. - Przynajmniej jest tam kilka osób, które dobrze zna.
- Postaram się mieć na niego oko.
Starszy mężczyzna aprobująco skinął głową.
- Wracając do głównego tematu... - Splótł dłonie na blacie i nareszcie zostawił swoje papiery, by popatrzeć na rozmówcę. – Żeby kołodziej wyrobił się z zamówieniem, musi dostać pieniądze dzisiaj. Ma mało czasu na zrealizowanie projektu, więc zażyczył sobie podwójną stawkę.
- To ma sens – mruknął Levi. – Stać nas?
- Na szczęście tak. Pod warunkiem, że ponownie nie zostajemy obrabowani!
Dawny mieszkaniec Podziemi dobrze wiedział, co dowódca próbuje mu powiedzieć.
- Sądzisz, że ktoś celowo napada na naszych posłańców, by powstrzymać ekspedycję? – zapytał, krzyżując ramiona.
- To mało prawdopodobne... ale możliwe. – Shadis rozmasował podbródek. – Na Damiena napadła ponad piątka ludzi. Acz ciężko stwierdzić, czy to profesjonaliści czy amatorzy. Tak czy siak, tym razem muszę wysłać do miasta kogoś, kto na pewno nie da się sponiewierać!
Wymownie popatrzył na Leviego, po czym popchnął w jego stronę dość grubą kopertę.
- Jest zaledwie paru kandydatów spełniających te kryteria, a ty jesteś na szczycie listy! – podsumował, ponuro się uśmiechając.
Levi wziął kopertę i ostrożnie zajrzał do środka. Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział tyle pieniędzy naraz.
- Jesteś pewien, że chcesz powierzyć mi taką sumę? – wykrztusił, patrząc na Shadisa oniemiałym wzrokiem. – Mnie?
- Skąd ta zdziwiona mina? – prychnął Stary Dziad, ponownie pochylając się nad swoimi papierzyskami. – Sądziłem, że etap nieufania sobie już dawno mamy za sobą?
W głowie Leviego wybrzmiały słowa zbira z kolczykami:
Po tym, jak potraktowałeś swoich rodaków, nikt już nie będzie miał wątpliwości. Ani Keith Shadis... Ani nawet dowódca Żandamerii, Nile Dok. Erwin Smith dopilnuje, by wszyscy dowiedzieli się, że jesteś bohaterem, który uratował Korpus Zwiadowczy.
- A poza tym, umówmy się... – po chwili odezwał się Shadis.
Wyrwany z rozmyślań Levi podniósł wzrok, by na niego spojrzeć.
- Gdybyś chciał mieć te pieniądze, to ani zamek do drzwi ani żelazna kłódka by cię przed tym nie powstrzymały – z nutą rozbawienia w głosie dokończył Stary Dziad.
Zupełnie jakby te wszystkie cechy, za które wcześniej gardził Levim, teraz wydawały mu się powodami do dymy.
Dawny mieszkaniec Podziemi uciekł wzrokiem na bok.
- No tak – wymamrotał, masując sobie łokieć z zakłopotaną miną.
- Dam ci adres kołodzieja. – Shadis zaczął kartkować swoje papiery. – Zaznaczyłem miejsce na mapie, by było łatwiej ci było...
- Poczekaj!
Dłonie Starszego Mężczyzny zamarły w bezruchu. Dowódca Zwiadowców badawczo spojrzał na podwładnego.
- Jakiś problem?
Choć Levi szczycił się swoim opanowaniem, tym razem nie zdołał powstrzymać rumieńca.
- Nie, ale...
Erwin zabronił mi chodzić do miasta. Może powinniśmy najpierw zapytać go o zdanie?
Szlag! Nawet w jego myślach podobne stwierdzenia brzmiało cholernie... dziecinnie. Zupełnie jakby Levi był niepewnym siebie szczylem, który nie miał odwagi zrobić czegokolwiek bez zgody „tego starszego i mądrzejszego", czytaj Smitha.
A poza tym, Shadis mógłby źle zareagować, gdyby zasugerowano mu, że potrzebuje zgody swojego zastępcy, by wysłać kogoś do miasta. Levi już wcześniej nadepnął mu na odcisk, gdy stwierdził, że należy zapytać Erwina o zdanie w sprawie Grega.
Nie miał pomysłu, co powiedzieć, więc sięgnął po to samo wyjaśnienie, którym uraczył go Smith.
- Słyszałem, że w mieście rozpanoszyła się zaraza. Nie chciałbym rozchorować się przed ekspedycją.
- Gdzie usłyszałeś coś takiego? – Shadis zamrugał. – O ile mi wiadomo, nikt nie opuścił strefy kwarantanny. Chorują tylko mieszkańcy małej miejscowości w obrębie Shiny.
Levi gniewnie mlasnął językiem i szarpnął głową w bok. Nie dość, że wyszedł na histeryka, to jeszcze zdobył kolejny dowód na to, że Erwin go okłamał.
- Niemniej jednak... - po namyśle odezwał się Stary Dziad. – Jeśli martwisz się swoim stanem zdrowia, to nie będę cię do niczego zmuszał. Zawsze mogę wysłać do miasta Mike'a Zachariasa. – Oparł policzek na dłoni i ze zrezygnowanym wyrazem twarzy pokręcił głową. – Co prawda wolałbym nie dawać mu żadnych dodatkowych zadań... Biorąc pod uwagę, że zastępuje Erwina jako dowódca oddziału, i tak ma pełne ręce roboty, ale... Ech. Skoro nie ma innego wyjścia, będzie musiał jakoś znaleźć czas.
I tyle – na tym mogłaby zakończyć się ta rozmowa. Levi mógłby przeprosić Głównego Dowódcę, wyjść z tego gabinetu, poświęcić się przygotowaniom do wyprawy i skończyć z tym bezsensownym gdybaniem nad nieszczerością Erwina. To nie tak, że przejmował się zapchanym do granic możliwości grafikiem Mike'a Zachariasa – tak zupełnie szczerze, ta kwestia zwisała mu i powiewała.
Mimo to coś kazało mu oznajmić:
- Nie kłopocz się. Pójdę do cholernego miasta!
- Naprawdę? – Na twarzy Shadisa odmalowała się ulga. – To całe szczęście, bo chcę jak najszybciej załatwić tę sprawę i wrócić do własnej roboty! Daj mi chwilę, to dam ci mapę. Cholera jasna, gdzie ja ją wcisnąłem...
Levi wsłuchiwał się w szuranie papierów, usilnie starając się ignorować rosnące poczucie winy.
Robisz to, bo dostałeś taki rozkaz – powtarzał sobie w myślach jak mantrę. – Tylko o to chodzi!
Wcale nie szukał pretekstu, by pójść do cholernego miasta.... Po prostu nie chciał utrudniać życia towarzyszom broni!
Do pieprzonej ekspedycji zostało tak mało czasu, że wszyscy byli nerwowi i zabiegani. Po co zawracać głowę ludziom, którzy i tak mieli dużo na głowie? Na przykład Mike'owi. Albo Erwinowi.
Levi postanowił być przykładnym żołnierzem, dlatego zrobi, co mu kazano. Pójdzie do miasta, zapłaci cholernemu kołodziejowi, a potem wróci. Po drodze ewentualnie spuszczając łomot kolesiom, którzy chcieliby go obrabować. O ile jacyś się na to poważą.
- Ja cię tylko proszę... bądź dla tego faceta miły! – jęknął Shadis, podając Leviemu instrukcje dla kołodzieja. - To naprawdę diabelnie ważne, by wyrobił się ze zleceniem na czas.
- Jasne. Będę wzorem wszelkich cnót.
- No, chyba że wyczujesz, że próbuje nas oszukać – po chwili dodał Stary Dziad. – Wtedy możesz być miły... bardziej na swój sposób.
- Nie ma sprawy. – Kącik ust Leviego kpiąco uniósł się do góry. – Choć przez wzgląd na tamtego kolesia mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Dopytał dowódcę jeszcze o kilka innych istotnych szczegółów, by mieć pewność, że niczego nie spieprzy, po czym skierował się w stronę drzwi.
Naprawdę miał zamiar wyjść, wykonać zadanie i nie robić już nic więcej!
Jednak ta sama tajemnicza siła, która kazała mu wcześniej przyjąć misję, teraz sprawiła, że zastygł z dłonią na klamce.
Nie rób tego! – ostrzegał głosik w jego głowie. – Z tego nie wyniknie NIC dobrego!
A może: wręcz przeciwnie? – przekonywał inny głos. – Może właśnie tego ci trzeba? Jeśli niczego nie ustalisz, będziesz zadręczał się tą sprawą bez końca!
Levi jeszcze chwilę się wahał, ale ostatecznie odwrócił się i ponownie stanął przed Shadisem.
- Właściwie to...
Stary Dziad podniósł wzrok znad papierów.
- Skoro już idę do miasta, to równie dobrze mogę załatwić pewną prywatną sprawę – ostrożnie oznajmił dawny mieszkaniec Podziemi. – Czy mogę wziąć część mojego żołdu?
Starszy mężczyzna skinął głową i wstał, by sięgnąć do sejfu.
XXX
- Proszę, proszę... kogóż to widzą moje oczy? – zakpił znajomy głos.
Levi nawet nie mrugnął, gdy ujrzał dokładnie tych samych kolesi, którzy jeszcze nie tak dawno temu próbowali narobić mu problemów w knajpie.
Idąc do miejskiego więzienia, nastawił się na najgorszy możliwy scenariusz – włączając w to niespodziewane spotkanie z Lobovem we własnej osobie – więc na widok dobrze sobie znanych Żandarmów poczuł przypływ optymizmu. Zwłaszcza, że tym razem było ich dwóch a nie czterech. Przy tak gównianej przewadze mała szansa, że będą mieli głupie pomysły, takie jak próba aresztowania byłego najgroźniejszego przestępcy z Podziemia.
Choć oczywiście nie zamierzali przepuszczać okazji, by trochę się z nim podroczyć.
- Postanowiłeś oszczędzić władzom wysiłku i samodzielnie udać się za kratki? – zażartował Gerard.
Włosy jak zawsze miał związane w kucyk. On i jego tłusty kolega, Carlson siedzieli przy beczce i grali w karty. Jak zawsze, kurwa, „pracowici"! Typowe Żandarmy...
Levi przewrócił oczami.
- Nie, ale w ramach Dnia Życzliwości odwaliłem za was brudną robotę!
Cisnął na podłogę trzech umorusanych bandytów, których wcześniej związał liną. Po łomocie, jaki im spuścił, mieli tyle siniaków, że ciężko było zidentyfikować ich twarze.
- Ci „mili panowie" napadli mnie, gdy wykonywałem zadanie powierzone mi przez Dowódcę Zwiadowców – wycedził. – Bądźcie tak dobrzy i wsadźcie ich do jednej z tych pięknych cel. – Zerknął na rząd krat ciągnący się przez podziemny korytarz oświetlony pochodniami. – Jestem tak zajebiście łaskawy, że nawet pozwolę wam przypisać sobie zasługę za złapanie ich.
- Nie potrzebujemy twojego pozwolenia! – prychnął Carlson.
Mimo to podniósł zadek i powlókł trzech złodziei po podłodze. Gerard stanął naprzeciwko Leviego.
- Wiesz... - zagaił ze złośliwym uśmieszkiem. – Pomaganie lokalnym władzom niestety nie zwalnia z przestrzegania prawa. Tak więc, jeśli przyszedłeś tutaj tak samo „nieprzygotowany" jak poprzednim razem... to znaczy bez dokumentów... obawiam się, że ciebie też będę musiał umieścić w „jednej z tych pięknych cel" – powiedział z udawanym żalem. – Aż do wyjaśnienia sprawy. Tak na dwadzieścia cztery godzinki.
- Ale nie martw się – z drugiego końca pomieszczenia dobiegł rechot Carlsona. – Na pewno nie będzie ci tutaj źle. Zimno, ciemno... zobaczysz, poczujesz się jak w domu!
- Jak kusząco by to nie brzmiało, niestety nie mam czasu na tego typu pierdoły – chłodno odparł Levi.
Mieli go za nieogarniętego debila, czy jak? Naprawdę sądzili, że nie wyciągnął wniosków z incydentu w knajpie?
- Oto dokument wystawiony przez Dowódcę Zwiadowców, Keitha Shadisa. – Wyciągnął pergamin i pomachał nim przed nosem głupka z kucykiem. – Dokładnie wyjaśnił w nim, dlaczego wydał mi zgodę na pójść do miasta.
Gerard chciał chwycić kartkę, jednak Levi zabrał ją poza jego zasięg.
- Gdzie z tymi łapami? Pochyl się i przeczytaj. Jak masz problemy ze wzrokiem, dam ci jebaną lupę!
Gdyby ci dwaj zabrali sobie ten dokument, mogłyby wystąpić problemy z kolejnymi napotkanymi łajzami. Zaś Levi był zdeterminowany, by wrócić ze swojej „wycieczki", unikając tego typu incydentów.
- I jak? – Carlson zamknął drzwi do celi, wetknął klucze za pas i ruszył w stronę kolegi.
- Wygląda legitnie – wymamrotał wyraźnie rozczarowany Gerard, pochylając się nad pergaminem.
- Może chociaż brakuje pieczęci? – W głosie grubasa zabrzmiała nuta nadziei.
- Niestety nie... - Koleś z kucykiem zacmokał i pokręcił głową. – Jaka szkoda!
- Ej, ale co to za ponure miny panowie? – Levi schował dokument do kieszeni i posłał w kierunku dwójki Żandarmów zachęcający uśmieszek. – Trochę za wcześnie, by czuć się rozczarowanym. Może jednak się zakolegujemy, co?
Sceptycznie przekrzywili głowy.
- Tak się składa, że nie przyszedłem tylko po to, by dostarczyć wam nowych więźniów – wyjaśnił Levi. – Interesuję się facetem, którego oskarżają o obrabowanie magazynów Korpusu Zwiadowczego. Z wiarygodnego źródła wiem, że jest przetrzymywany w tym więzieniu.
W rzeczywistości nie miał bladego pojęcia, jednak postanowił zaryzykować. Dzięki latom spędzonym z Kennym wiedział to i owo o procedurach obowiązujących Żandarmów – na przykład to, że zanim zdecydowali, co zrobić ze skazanym, umieszczali go w najbliższym dostępnym więzieniu.
- Nie mamy bladego pojęcia, o kim mówisz. – Gerard skrzyżował ramiona.
- No to trochę wysilcie mózgi i spróbujcie sobie przypomnieć – zimno nakazał Levi. – Blondyn. Po czterdziestce. Połowa łba wygolona. Kolczyki w różnych powalonych miejscach. Blada skóra jak u każdego kolesia „mojego pokroju".
Nie odpowiedzieli, ale po ich minach poznał, że doskonale wiedzieli, kogo miał na myśli.
- Chcę z nim pogadać – oświadczył Levi. – W cztery oczy. Przez piętnaście minut.
- Do reszty cię pogięło?! – wykrztusił Carlson.
- Jeśli piętnaście minut to dla was za dużo, wystarczy mi dziesięć.
- Czemu myślisz, że w ogóle pozwolimy ci się z nim zobaczyć?
- Ja pierdolę... - Levi przewrócił oczami i gniewnym ruchem sięgnął do kieszeni. - Czy ja wam wyglądam na jakiegoś przygłupa, który urodził się wczoraj?
Na widok pliku banknotów oczy dwójki Żandarmów zaświeciły się.
- Ale z ciebie posłaniec! – Carlon odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem. – Dowódca dał ci zadanie, a ty przeznaczasz powierzone pieniądze na łapówki?
- Nie porównujcie mnie do szmaciarzy waszego pokroju – chłodno odparł Levi. – U kołodzieja już byłem i upewniłem się, by przyjął zamówienie. To jest moja prywatna forsa!
- Skoro tak, to pozostaje nam pochwalić cię za mądre dysponowanie zarobkami. – Gerard oblizał usta.
Chciał przejąć, jednak w ostatniej chwili Levi cofnął ręką.
Przez chwilę wszyscy troje patrzyli sobie w oczy. W końcu Levi wziął kilka banknotów z kupki i położył po kilka sztuk najpierw na dłoni jednego Żadnarma potem drugiego.
- TO na zachętę – podkreślił. – Resztę dostaniecie, gdy pogadam z więźniem.
Rządowe psy zmarkotniały, jakby odwołano przyznanie im premii.
- Niestety mam złe wieści... i dla ciebie, i dla nas – westchnął Gerard, chowając pieniądze do wewnętrznej kieszonki munduru. – Ty wywaliłeś kasę w błoto, a my zarobiliśmy zaledwie ułamek pożądanej sumki. Twojego kolegi już tutaj nie ma.
- Twój pech. – Carlson przepraszająco wzruszył ramionami. – Został przeniesiony dzisiaj rano.
- Dokąd? – spytał Levi.
Spojrzenia jego rozmówcy w bardzo wymowny sposób spoczęły na pozostałych banknotach. Dawny mieszkaniec Podziemi uniósł pieniądze i pomachał nimi w taki sposób, jakby kusił osła marchewką.
- Zanim zapłacę, musimy coś ustalić – zaczął lodowatym tonem. – To, ile dostaniecie, zależy od tego, ile mi dacie. Chcę konkretnych informacji, jasne? Imię tego kolesia. Dla kogo pracuje. Kto go przeniósł. I do którego więzienia...
- Czy ty aby nie przesadzasz z żądaniami? – Gerard uniósł brew.
- Coś mi się wydaje, że naprodukujemy się tutaj jak głupki, a po wszystkim odejdziesz i nie dasz nam ani grosza – mruknął Carlson.
- Może. – Levi skinął głową. – Ale... istnieje pewna szansa, że w przyszłości będę potrzebował od was kolejnych przysług. A skoro tak, to w moim najlepszym interesie leży, by zyskać reputację osoby, która nie robi informatorów w balona.
Mieli ptasie móżdżki, ale coś tam chyba jednak kumali.
- Facet nazywa się Nills Ollson. – Gerard oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona. – Powinieneś go znać. Za młodu był dobrze znaną twarzą w Podziemiu. Jednak w miarę jak latka zaczęły lecieć, zaczął działać bardziej w cieniu. Nie bez znaczeniu był też fakt, że nasi koledzy po fachu trochę go poharatali i nie był już tak sprawny jak kiedyś – dokończył ze złośliwym uśmieszkiem.
- Ollson... – Levi zacisnął dłoń w pięść i gniewnie szarpnął głową w bok. – Wiedziałem, że skądś gnoja kojarzę!
- Ktoś pomyślałby, że szybciej skumasz, z kim masz do czynienia – parsknął Carlson. – Czy to nie jeden z kumpli twojego przyszywanego tatuśka, Kenny'ego Rozpruwacza?
- Dobrze wiecie, że Kenny jest jak pieprzona bomba zegarowa – ponurym tonem ogryzł się Levi. – Nigdy nie było wiadomo, kiedy i co mu odwali, więc nie miewał stałych przydupasów. Nikt nie był na tyle głupi, by kręcić się przy nim przez cały czas.
- Poza tobą. – Gerard uniósł brew.
- No, ale on to co innego. – Carlson oparł się o ramię kolegi i pochylił się nad jego uchem, śmiejąc się pod nosem. – Od lat krążyły plotki, że Rozpruwacz i jego matka...
- Jesteś pewien, że chcesz skończyć to zdanie? – Levi ostrzegawczo zwęził oczy. – Sądziłem, że chcesz wyjść stąd z pieniędzmi a nie z nową blizną?
- No dobra, już dobra... wybacz! – Grubas przepraszająco uniósł dłonie. Po skroni spływał mu pot. – Zapomniałem, że chwilowo udajemy kumpli.
- Do rzeczy! Nills Ollson.
Levi wytężał mózg, jak tylko mógł, ale jego własne wspomnienia o kolesiu były zbyt rozmazane i nie znajdywał w nich nic pożytecznego.
- Dla kogo on teraz pracuje? – Przełknął ślinę i o wiele bardziej nerwowym tonem niż zamierzał, zapytał: - Bo chyba nie dla Kenny'ego... nie?
To by oznaczało, że stary pierdziel nadal żyje. Levi sam nie wiedział, czy podobna wiadomość napełniłaby go złością czy ulgą.
- Rozpruwacz rozpłynął się w niebyt już dobrych parę lat temu – westchnął Gerard. – Nie sądzę, by Ollson nadal był jego psem.
- Aczkolwiek nie można tego pochopnie wykluczyć. – Carlson mrugnął do dawnego zbira w sposób, który ani trochę nie spodobał się Leviemu. – W końcu niektórzy są bardzo dobrzy w chodzeniu przy nodze. Na pewno coś o tym wiesz. Biorąc pod uwagę, że jesteś na każde skinienie Erwina Smitha...
W gardle czarnowłosego Zwiadowcy uwidoczniła się gula. To była zniewaga na zupełnie innym poziomie niż nawiązania do „niezbadanych relacji" Kuchel i Kenny'ego.
Wniosek grubasa bolał tym bardziej, ponieważ był wkurwiająco trafny. Levi nawet nie potrafił zaprzeczyć, że jest na każde skinienie Erwina i ta myśl przyprawiała go o zawroty głowy. Ze ściśniętym gardłem czekał, aż Żandarmy zaczną się z niego nabijać, ale ku jego uldze Gerard zdzielił Carlsona w łeb.
- Przestań go prowokować! Ja naprawdę chcę tą kasę, jasne? Skoro nie lubisz łatwego zarobku, z radością wezmę sobie twoją część...
- Moją część?! Co ty...
- Zaraz wrócą nasi przełożeni, a ja nie chcę być przyłapany na gadaniu o podejrzanych rzeczach z kolesiem jego pokroju! – podkreślił koleś z kucykiem, kątem oka zerkając na Leviego. – Wiem tyle: dzisiaj rano Pierwsza Kampania przejęła Ollsona, ale w dokumentach nie było nazwy nowego więzienia.
- Nie uzupełnili papierów? – zdziwił się Levi. – Wolno im coś takiego robić?
- Jeśli należą do Pierwszej Kampanii, to tak.
Dawny mieszkaniec Podziemi zamyślił się.
Pierwsza Kampania Żandamerii...
Niewiele o nich wiedział, ale to, co słyszał było w chuj podejrzane. Nikt nie miał pojęcia, jaki dokładnie mieli zakres obowiązków, ale gdy przychodziło co do czego, wolno im było praktycznie wszystko. Krążyły plotki, że w niektórych przypadkach mogli nawet sprzeciwić się dowódcy swojego Korpusu. To powinno bulwersować Leviego, ale o dziwo napełniało go ulgą.
Skoro Pierwsza Kampania była na swój sposób niezależnym tworem, to znaczy, że Erwin nie mógłby nimi sterować przez swojego kumpla Nile'a Doka.
Innymi słowy, nie on stał za „przenosinami" Ollsona. Gnój z kolczykami nie był jego człowiekiem.
Erwin nie zaaranżował swojego własnego porwania i kradzieży sprzętu. Nie zmanipulował podwładnego, by ten został bohaterem.
Levi poczuł, że jego napięte ramiona zaczynają się rozluźniać. Głos Gerarda wyrwał go z rozmyślań:
- Skoro zamierzasz wpadać tu i płacić nam za różne informacje, to w ramach gratisu mogę cię ostrzec. Lepiej nie interesuj się Pierwszą Kampanią! Każdy, kto próbował patrzeć im na ręce, prędzej czy później znikał. Tego całego Nillsa Ollsona też bym sobie, na twoim miejscu, podarował. Osoby po przenosinach, którym nie wpisano nazwy nowego więzienia, po pewnym czasie „w magiczny sposób" pojawiały się na wolności. Innymi słowy, byli na tyle dobrze ustawieni, by nie martwić się o swój tyłek.
- Właśnie! – Carlson chyba na serio przeraził się, że cała kasa pójdzie dla kolegi, bo niespodziewanie wyrwał do przodu i wbił w Leviego błagalny wzrok. – Dam ci jeszcze jeden dobry powód, dla którego powinieneś przestać węszyć: w sprawę zamieszany jest Nicholas Lobov!
- Nie wiesz tego na pewno! – Koleś z kucykiem łypnął na towarzysza.
- Ale można to łatwo wydedukować! – Grubas skrzyżował ramiona i zadarł nos. – Oficjalnie nikt tego nie przyzna, ale wszyscy wiedzą, że Pierwsza Kampania słucha się wyłącznie Lobova. – wymamrotał. – Albo Reissa.
Levi nie miał pojęcia, kim był ten cały Reiss. I w zasadzie miał to w dupie.
„W całą sprawę zamieszany jest Lobov".
Nieprawdopodobne, że zdanie, które jeszcze parę miesięcy temu podniosłoby mu ciśnienie, teraz dało mu tyle radości.
Jasne, że knowania tej szlacheckiej świni nie mogły oznaczać niczego dobrego, ale przynajmniej gwarantowały niewinność Erwina. Z dwojga złego Levi już wolał wkurwiać się na arystokratę, którego nienawidził, niż wątpić w bliskiego sobie człowieka.
Chyba nawet zaczął rozumieć, czemu miało służyć całe to gadanie Smitha o „zarazie". Gamoń z wielkimi brwiami prawdopodobnie domyślił się, że jego podwładny jeszcze raz będzie próbował pogadać z Ollsonem i chciał oszczędzić Leviemu wkurwu na wieść o tym, że bezcenny świadek zdążył już przepaść jak kamień w wodę. Za sprawą dobrze im znanego szlacheckiego wieprza!
Tak czy siak, powinien powiedzieć mi prawdę. – Wzdychając, Levi rozmasował kark. – Ale chyba mogę mu podarować. Ulżyło mi, że nie ukrywał przede mną czegoś gorszego.
Czas zwinąć się z tego gównianego miejsca i zająć się ważnymi sprawami, takim jak wbijanie Henningowi do głowy podstawowych zasad bezpieczeństwa.
Dawny zbir wcisnął każdemu Żandarmowi plik banknotów i ruszył w stronę schodów prowadzących do wyjścia.
- Czemu dałeś nam tyle samo? – jęknął Gerard. – Powiedziałem ci więcej niż on!
- Liczy się jakość informacji, a nie ich ilość, frajerze! – Carlson przejechał pulchnymi palcami po banknotach i zaciągnął się ich zapachem.
- Ma rację. – Levi przystanął i obrócił się przez ramię. – A tak w ogóle, jeśli Lobov kiedykolwiek wyląduje w tym uroczym przybytku, zarezerwujcie dla mnie prywatne widzenie. Gwarantuję, że dobrze na tym zarobicie.
- Naprawdę myślisz, że takiego człowieka da się wsadzić do pierdla? – Gerard zmarszczył brwi i popatrzył na dawnego zbira jak na przygłupa.
- Erwin już raz tego dokonał. – Czarnowłosy żołnierz wzruszył ramionami. – Kto wie? Może zdoła powtórzyć ten wyczyn?
- Że niby Smith miałby go zapuszkować? – wykrzyknął Carslon. – Byłoby to trochę dziwne biorąc pod uwagę, że od wczoraj jest jego najlepszym kumplem!
Levi już miał odejść, jednak stwierdzenie grubasa sprawiło, że zamarł w bezruchu.
- Co? – wykrztusił, wytrzeszczając oczy na dwójkę Żandarmów.
Gerard trzepnął kolegę w tył głowy.
- Jesteś jakiś opóźniony w rozwoju? – syknął mu do ucha. – Dobry interes polega na tym, że sprzedajemy mu informacje, a nie rozdajemy je za darmo!
- I tak nie kupiłby od nas czegoś, co już wie! – Carlson rozmasował guza i z pretensją spojrzał na towarzysza. – Co... myślisz, że Smith mu nie powiedział? Przecież wytresował go lepiej niż myśliwskiego kundla! Tak się napracował, by ten dzikus czołgał się przed nim po ziemi i teraz miałby go wykluczać ze swoich planów?
- Słyszałeś ty kiedyś o „mimice twarzy"? – Koleś z kucykiem wskazał Leviego ruchem ręki. – Spójrz na jego gębę! Jest zaskoczony.
- Gdy pójdzie do miasta i tak o wszystkim się dowie! Plotkują o tym w co drugim barze...
- Jakbyś nie zauważył, najpierw przyszedł TUTAJ, więc mogliśmy sprzedać mu tę informację ZANIM polazłby do baru! Ja pitolę... czy ty nie masz własnego mózgu? Zawsze muszę za ciebie myśleć? A jeśli Smith nie chciał mu o niczym mówić? A jeśli to była jakaś wielka tajemnica, za którą mogliśmy skasować kupę forsy?
- Wielka tajemnica? – Grubas zrobił wielkie oczy. – Chyba żartujesz! On nawet nie próbował być dyskretny! Niby takie wielki strateg i mistrz knowań, a momentami zachowuje się jak idiota. Stary, poważnie... Nawet ja mam dość rozumu, by brać łapówki w ciemnych zakamarkach takich jak ten, a nie w publicznym miejscu, gdzie każdy może zobaczyć!
Oczy Leviego omal nie wyszły z orbit.
Że. CO?!
Notka autorki
Lojalnie uprzedzam – do czytania następnego rozdziału przygotujcie sobie jakiegoś pluszaka do ściskania, bo będzie niezła jazda!
Chociaż nie... pluszak przyda wam się nie tylko na następny rozdział, ale w ogóle na co najmniej CZTERY następne rozdziały – w każdym z nich spadnie jakaś „bombka", tylko że w każdym innego rodzaju. Zwłaszcza między naszymi chłopcami będzie się sporo działo. I pamiętajcie – zanim zdecydujecie się chwycić za topór i przeprowadzić zamach na moje życie, przypomnijcie sobie, że obiecałam wam Happy End i w ogóle „masę j**anego romantyzmu, jak mawia Levi ^^.
Poza tym umówmy się – w każdym małżeństwie... tfu! W każdej „czysto profesjonalnej relacji pomiędzy dowódcą i podwładnym" zdarzają się czasem spięcia ;) Tym przyjemniej jest, gdy dwójka ludzi później się godzi. Ale nic więcej już wam nie spoileruję...
Przepraszam was, jeśli w rozdziale znalazło się więcej błędów / literówek niż zwykle. Black Week okazał się dla mnie Tygodniem z Piekła Rodem i generalnie wszystko, za co się zabiorę, kończy się spektakularną porażką...
Pozostaje mieć nadzieję, że wkrótce będzie lepiej ^^
Jak zawsze dziękuję wszystkim cudownym istotom, które zostawiły dla mnie komentarze!
Ściskam was mocno i do zobaczenia!
Ps. Dorzucam mały gratis do rozdziału w ramach Czarnego Piątku – obrazek przedstawiający Erwina i Leviego, który „wyprodukowałam za pomocą AI". Prawdę mówiąc, nie jestem w stu procentach przekonana co do Sztucznej Inteligencji jako artysty (sto razy bardziej wolę prace wykonane ludzką ręką ^^), ale co mi szkodzi się pobawić?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top