Rozdział 30 - Woda i ogień
Słońce jeszcze nie wstało, ale dawało się wyczuć, że świt jest blisko. Lodowate nocne powietrze z każdą chwilą stawało się cieplejsze i nad powierzchnią jeziora gromadziła się biała substancja podobna do dymu.
Mgła. Levi widział ją po raz pierwszy, ale dzięki czterookiej wariatce wiedział, że tworzyła się za sprawą zmiany temperatur. Niezbyt dobrze rozumiał cały proces, jednak był wdzięczny matce naturze. Dzięki temu dziwnemu zjawisku, on i Shadis będą mieli większe szanse na zwycięstwo.
Odgłos jadących przez most kół z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy. Levi miał wrażenie, że ten dźwięk zsynchronizował się z biciem jego serca.
Stojący z drugiej strony krzaka Shadis bezgłośnie poruszył wargami:
„Jeszcze nie."
Zza pleców Leviego dobiegło cichutkie parsknięcie koni. Zwierzęta miały bardziej wyostrzone instynkty od ludzi – być może w jakimś stopniu wyczuwały, że wkrótce coś się wydarzy?
Shadis uniósł rękę i spojrzał Leviemu w oczy.
„Na mój sygnał!"
Czarnowłosy żołnierz popatrzył na zapałki w swoich dłoniach. Były znacznie większe od normalnych – Stary Dziad zapewniał, że nie zawiodą oczekiwań i pozwolą się odpalić nawet przy dużej wilgotności. Oby miał rację...
Stuk!
Koło powozu podskoczyło na nierównej desce mostu dokładnie w chwili, gdy Shadis opuścił rękę.
Levi wstrzymał oddech. On i dowódca jednocześnie podpalili końcówkę ciągnącego się po ziemi lontu i zatkali sobie uszy. Wiedzieli, że musi minąć przynajmniej dziesięć sekund, zanim iskra dotrze do ładunku wybuchowego – Levi miał wrażenie, że to najdłuższe dziesięć sekund w całym jego życiu!
Zamknął oczy i jeszcze raz powtórzył sobie plan:
Użyją trójwymiarowego manewru, by przelecieć nad rozwalonym mostem. Shadis ustawi się za konwojem, by odciąć porywaczom drogę. Złodziejskie gnojki prawdopodobnie miały pistolety, więc trzeba będzie szybko się z nimi rozprawić – pociąć im ręce, zanim w ogóle pomyślą, by sięgnąć po broń. Przez most jechały dwa powozy, więc każdy z żołnierzy weźmie na siebie jeden z nich. Levi znał się na walce nieco lepiej niż dowódca, że to on pozostawi przy życiu i skrępuje jednego z porywaczy.
Tylko jednego.
Wszystkich pozostałych trzeba będzie zaciukać albo pozbawić przytomności. Może i było to brutalne rozwiązanie, ale zwiększało szanse na przetrwanie Erwina. Shadis i Levi byli tylko we dwóch, więc nie mogli sobie pozwolić na traktowanie przeciwników po dżentelmeńsku – chcąc nie chcąc, musieli sięgnąć po drastyczne środki...
BUM!
Levi wypuścił powietrze z ust. Kiedy uchylił powieki, jego oczy lśniły od determinacji. Błyskawicznie dobył ostrzy, zerwał się na nogi i wystrzelił kotwiczki do trójwymiarowego manewru.
Pale wysadzonej części mostu płonęły w ciemnościach. Unoszący się z nich czarny dym mieszał się z mgłą, jeszcze bardziej utrudniając widoczność.
Przelatując nad wodą, Levi zacisnął wargi i wstrzymał oddech, by nie wdychać śmierdzących oparów. Zanim wylądował, usłyszał prychnięcia przerażonych koni i przekleństwa zaskoczonych porywaczy.
Skupił się na tych drugich.
Nie widział zbyt dobrze, ale gdy uważnie się wsłuchał, był w stanie ustalić, ilu ich było.
Jeden... dwa... pięć głosów!
No dobrze – przy „jego" powozie było pięciu kolesi. Jeśli będzie sprytny, zdoła unieszkodliwić ich wszystkich w przeciągu kilku sekund. Potraktuje ich jak tytanów i poprzecina im mięśnie ramion, tak by nie mogli używać rąk. Kiedy już skończy, ustali, który ze złodziejskich gnojków jest najbardziej skłonny do współpracy i zrobi z niego zakładnika. Resztę pozbawi przytomności.
Plan ustalony – pomyślał Levi, obracając miecz w dłoni, tak by trzymać go w odwrotny sposób. – No to do roboty!
Czwórka zbirów zgromadziła się wokół powozu, zaś piąty stał na miejscu woźnicy. W jednej chwili obracali głowami na wszystkie strony, wypatrując zagrożenia, a w drugiej wyli z bólu i padali na kolana.
Levi wyłonił się z mgły i przemknął między bandytami. Był cichy i skuteczny, niczym śmierć we własnej osobie. Zrobił swoje, jeszcze zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę z jego obecności. Przez ułamek sekundy nawet współczuł skurwysynom, których pociął bez cienia litości.
Krew popłynęła po deskach mostu, wpadając między szczeliny i spływając do jeziora. Trzem kolesiom Levi poranił mięśnie ramion i nóg. Podczas rozprawiania się z czwartym posunął się o krok dalej i po prostu poobcinał skurwielowi kończyny. Zrobił to nie tyle z zawiści co ku przestrodze – żeby piąty gnojek zobaczył, co go czeka, jeśli nie zechce współpracować. Nie da się ukryć, że strategia zadziałała perfekcyjnie.
Ciemnowłosy młodzieniec zajmujący miejsce woźnicy był tak przerażony, że nawet nie próbował się bronić. Po prostu tkwił w miejscu jak sparaliżowany, wytrzeszczając oczy na rozgrywającą się scenę.
To jeszcze dzieciak – wywnioskował Levi, gdy od niechcenia machnął mieczem, by oczyścić ostrze z krwi. – Podobnie jak pozostali...
Powiódł ponurym wzrokiem po kolesiach, których chwilę temu unieszkodliwił. Podobnie jak bandyci, z którymi rozprawił się wcześniej, mieli mundury Zwiadowców i byli młodzi... tak cholernie młodzi!
Znając życie, pewnie nie sądzili, że cała ta akcja tak się dla nich skończy. Ktokolwiek był ich szefem, prawdopodobnie obiecał im wielkie bogactwo, ale nie uprzedził, że będą musieli zmagać się z potworem w ludzkiej skórze.
Leniwym krokiem Levi podszedł do powozu i zbliżył ostrze jednego z mieczy do gardła piątego zbira. Smarkacz odruchowo uniósł dłonie w pokornym geście. Białe spodnie od munduru na wysokości krocza stały się ciemno-szare. Nieszczęśnik zsikał się ze strachu. Typowe!
W normalnych okolicznościach Levi wzdrygnąłby się z niesmakiem. Jednak teraz był tak skupiony na misji, że wyczuwalna w powietrzu woń moczu nie wzbudzała w nim obrzydzenia.
- Skoro już rozumiesz, jak wygląda sytuacja, chyba mogę bezpiecznie to powiedzieć – zwrócił się do młodego bandyty obojętnym tonem. – Nie skrzywdzę cię. Nie będziesz miał nawet zadrapania. Poważne obrażenia sprawiają, że ludzie mdleją z bólu. A tak się akurat składa, że potrzebuję cię w pełni przytomnego. Więc jeśli nie chcesz skończyć jak koledzy, zrobisz dokładnie to, co powiem. Na początku grzecznie pozwolisz się związać, a potem odpowiesz mi na wszystkie...
Słowa ugrzęzły mu w gardle, a oczy rozszerzyły się w szoku.
Dopiero teraz Levi go dostrzegł – maleńki przedmiot, który zmienił absolutnie wszystko!
Ostatni z bandytów miał na szyi zielony krawat bolo.
I to nie pierwszy lepszy. To był krawat bolo należący do Erwina – Levi tyle razy widział ten cholerny zielony kamień, że rozpoznałby go choćby z zawiązanymi oczami!
Teraz jednak jego oczy pozostawały otwarte, co w tej sytuacji było prawdziwym przekleństwem. Dostrzegał coraz więcej szczegółów, które sprawiały, że coraz trudniej mu się oddychało.
Na krawacie bolo były plamy zaschniętej krwi. Pytanie – czyjej? Tego smarkacza, czy...
- Jak śmiesz?
Levi usłyszał czyjś złowieszczy głos. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to on sam zadał młodzieńcowi pytanie.
Resztki rozsądku w jego głowie błagały, żeby się opanował.
Pamiętaj o planie! – krzyczały go niego zrozpaczonym głosem. – Panuj nad sobą!
Równie dobrze pszczoła mogłaby brzęczeć Leviemu przy uchu. Zdawał sobie sprawę z jej obecności, jednak był zbyt zafiksowany na punkcie tego, co działo się w jego wyobraźni, by móc skupić się na czymkolwiek innych.
Pobity i skrępowany Erwin, zwinięty w kłębek w ciemnym powozie. Levi wyobraził sobie, jak młodociany bandyta pochyla się nad jego ukochanym dowódcą i z radosnym uśmieszkiem ściąga mu krawat bolo. Smarkaty gnojek pewnie nawet nie wiedział, że to pamiątka po ojcu Erwina...
- Jak śmiesz? – powtórzył Levi.
Głos mu drżał, podobnie jak czubek miecza. Ostrze zahaczyło o szyję młodego bandyty i po skradzionym mundurze popłynęła krew.
Gówniarz w mig zrozumiał, że ma kłopoty.
- C-co ty robisz? – wyjąkał, posyłając oprawcy przerażone spojrzenie. – P-przecież... P-powiedziałeś, że...
- Zwinąłeś towar warty kupę kasy, ale to ci nie wystarczyło – powiedział zezujący przed siebie Levi.
Czuł się jak w transie. Miał wrażenie, że z każdym słowem coraz mniej nad sobą panuje.
- Musiałeś połasić się na czyjąś rodzinną pamiątkę – wycedził, zaciskając dłoń na rękojeści miecza tak mocno, że jego palce stały się sine. – Skrzywdziłeś go, a potem jeszcze postanowiłeś go okraść! Jak śmiałeś... JAK ŚMIAŁEŚ?!
Ostrze poszło w ruch i przecięło sznurek krawatu bolo. Razem z kilkoma kluczowymi żyłami i tętnicami, które płynęły przez szyję smarkatego drania. Dzieciak zdążył jedynie przycisnąć sobie dłoń do krwawiącego miejsca i postawić oczy w słup. Sekundę później upadł pod nogi czarnowłosego żołnierza, nieruchomy niczym kukiełka, której ucięto sznurki.
Levi zapodał martwemu zbirowi kopniaka w brzuch i głosem ociekającym nienawiścią wycedził:
- Do tego masz czelność tracić przytomność? Nie znajdziesz w sobie nawet dość honoru, by odpowiedzieć za swoje czyny? Ty skurwysynie!
Przez pewien czas używał swoich mocnych nóg, by znęcać się nad zwłokami. Nie przestał, nawet kiedy usłyszał trzask łamanych żeber. Gdzieś z tyłu głowy miał świadomość, że martwi nie odczuwają bólu, ale tak czy siak nie mógł się opanować.
Z oddali dobiegały odgłosy walki, która toczyła się przy wozie Shadisa, ale Levi nawet nie pomyślał o tym, by przyjść dowódcy z pomocą. Kiedy już znudził się kopaniem zabitego młodzieńca, podniósł zielony krawat bolo i zaczął się rozglądać za kolejną osobą, na której mógłby wyładować swój gniew.
Po chwili przypomniał sobie, że trzej kolesie, których unieszkodliwił, wciąż byli w miarę przytomni. Jeden z nich czołgał się po moście, co jakiś czas patrząc za siebie ze strachem w oczach. Ręce miał kompletnie niesprawne, więc poruszał się używając wyłącznie bioder, którymi kręcił raz w jedną raz w drugą stronę.
Levi przyszpilił jego łydkę do mostu, używając jednego ze swoich mieczy.
- Aaaaaargh!
Po rozpaczliwym wrzasku nastąpiła głucha cisza. Pełzający koleś leżał na brzuchu, z policzkiem przylegającym do mostu. Oczy miał zamknięte. Z kącika jego ust spływała strużka śliny.
- To wszystko? – jadowitym tonem zakpił Levi. – Jedna poważna rana wystarczy, byś stracił przytomność?
Gniewnie wyciągnął miecz z łydki nieprzytomnego kolesia. Po czymś taki było niemal pewne, że bandyta wykrwawi się na śmierć, jednak czarnowłosy żołnierz niespecjalnie się tym przejął.
Mógł myśleć tylko o jednym – o ogniu, który płonął w jego sercu. Doprowadzał Leviego do szaleństwa, a ugasić go mogło tylko jedno: przemoc.
Dawny mieszkaniec Podziemi ruszył przed siebie, w jednej dłoni ściskając krawat bolo Erwina, a w drugiej zakrwawiony miecz. Po krótkiej chwili namysłu schował zielony kamień do kieszeni.
Ofiara, którą sobie upatrzył, próbowała czmychnąć pod powóz, ale uniemożliwił jej ucieczkę, łapiąc ją za kostkę.
- Dokąd się wybierasz? – wysyczał, patrząc na przerażoną twarz obciętego krótko młodzieńca z ciemnymi włosami. – Tak bardzo lubisz być pod kołami, hmm?
Kątem oka spojrzał na zdenerwowanego konia, który wciąż był przypięty do powozu.
- Dam ci to, czego chcesz – powiedział bezbarwnym głosem.
Złapał swoją ofiarę za przód munduru i przesunął ją, tak że jej szyja znalazła się centralnie obok koła. Młody bandyta w mig odgadł zamiar oprawcy.
- Nie, nie! – zawył, próbując wyszarpnąć się z uścisku. – P-proszę, nieeee!
Levi zamachnął się mieczem i uderzył tępą stroną ostrza w zad brązowego konia. Zwierzę stanęło dęba, po czym zerwało się do biegu. Koło powozu przejechało przez szyję unieruchomionego bandyty, kończąc jego żywot w niezwykle bolesny sposób.
Dokładnie w tej chwili Levi zaczął odzyskiwać jasność myślenia. Ale nie dlatego że zdał sobie sprawę z własnego okrucieństwa. Nie.
Po prostu zrozumiał, że koń nie ma przed sobą drogi, którą mógłby pobiec.
Zdzielone w zad zwierzę pędziło w stronę zgliszczy mostu, nie zwracając uwagę na powóz, z którym wciąż było połączone solidną uprzężą.
- NIE! – wrzasnął Levi.
Dosłownie w ostatnim momencie machnął mieczem, przecinając linii i oddzielając konia od ciągniętego przezeń ładunku. Zwierzę przeskoczyło nad płomieniami i wylądowało w wodzie. Po chwili wyszło na brzeg i zaczęło zataczać na plaży nerwowe kółka, wymachując łbem.
Jednak zagrożenie wciąż nie minęło. Przednie koła powozu znajdowały się tuż na krawędzi strzaskanych desek i zaczynały się powoli zapadać. Jeśli ładunkiem były butle z gazem...
- NIEEEE!
Levi złapał za belkę przytwierdzoną do tyłu powozu i zaczął ją rozpaczliwie ciągnąć.
Nie miał bladego pojęcia, jak gaz do trójwymiarowego manewru zachowywał się w kontakcie z ogniem, ale wcale by się nie zdziwił, gdyby cholerstwo wybuchło.
Z Erwinem w środku.
O Boże, istniała szansa, że w środku tego powozu był Erwin!
Levi jeszcze nigdy nie czuł takiej desperacji i rozpaczy.
- Kurwa mać! – zakwilił, mocniej wpijając palce w drewno.
W głębi siebie czuł, że nie ma szans. Ten cholerny powóz był dla niego za ciężki, a przednie koła z każdą chwilą coraz bardziej zanurzały się w wodzie. Żaden człowiek nie potrafiłby przesunąć czegoś o tak wielkim ciężarze. To zwyczajnie niemożliwe!
Bijące od płomieni ciepło lizało twarz Leviego, sprawiając, że po skórze zaczęły spływać kropelki potu. Czarnowłosy żołnierz nie musiał patrzeć na swoje dłonie, by wiedzieć, że były zakrwawione i pełne drzazg. Mimo to nie zwolnił uścisku!
Nie poddam się! – myślał rozpaczliwie. – Nie ma mowy!
Nie pozwoli, by Erwin wyleciał w powietrze... nie dopuści do tego, choćby miał oddać życie!
Czemu ten cholerny powóz musiał być tak ciężki? Gdyby tylko Levi miał więcej siły... Gdyby tylko ktoś mu pomógł wciągnąć to paskudztwo z powrotem na most! Ktokolwiek! Shadis albo i sam diabeł!
Diabeł...
Z nieznanych sobie powodów, Levi wyobraził sobie, że słyszy w głowie aksamitny głos.
Chcesz mojej pomocy? Jasne, nie ma sprawy! Ale najpierw potrzebujesz Pana, który wyda ci polecenie. Masz kogoś takiego?
Po skroni czarnowłosego żołnierza spłynęła kropelka potu. Levi wydał zaskoczone sapnięcie.
Pana? Jakiego, u licha, Pana?!
Dlaczego w takim momencie myślał o czymś tak idiotycznym?!
Przednie koła powozu wreszcie wpadły do wody, ale reszta pojazdu wciąż znajdowała się na moście. Mięśnie ukryte w ramionach, przedramionach i palcach Leviego były tak gorące, jakby miały zaraz wybuchnąć!
Już nie mogę – pomyślał bliski łez żołnierz. – Nie dam rady!
Owszem, możesz! – usłyszał w wyobraźni zasadniczy głos Erwina. – Wyciągnij wóz!
Coś zrodziło się w głowie Leviego. Gdyby mógł to do czegoś przyrównać, jego pierwszym skojarzeniem był piorun. Miał wrażenie, jakby w jego umyśle wystrzeliła błyskawica, a potem rozeszła się po całym jego ciele, wypełniając mięśnie nieprawdopodobną siłą.
Jeszcze chwilę temu drewno raniło dłonie Leviego...
Teraz palce Leviego wbiły się w drewno z taką łatwością, jakby to była miękka gąbka!
Koła, które wcześniej nie chciały się ruszyć, sunęły po moście z nieprawdopodobną łatwością. Z każdą sekundą wóz oddalał się od płomieni, aż wreszcie znalazł się w takim miejscu, że można go było bezpiecznie wypuścić.
Levi rozprostował palce i kilka razy zamrugał.
- Żołnierzu! – usłyszał z oddali. – Żołnierzu!
Nie miał pojęcia, kto go woła, ale ten głos wydawał się stłumiony, dochodzący zza niewidzialnej ściany.
Dawny mieszkaniec Podziemi popatrzył na wgniecenia w drewnie, które pozostawiły po sobie... jego palce?
Że co?!
Jak mocno musiał chwycić tamtą belkę, by aż zostawić w niej wgniecenia? I jak to się stało, że sam jeden przesunął ciężki powóz, chociaż przednie koła zdążyły już wpaść do wody?! Czemu nie mógł sobie niczego przypomnieć?
- LEVI!
Shadis jeszcze nigdy nie zwrócił się do niego po imieniu. Levi był w takim szoku, że chwilowo zapomniał, nad czym tak właściwie się zastanawiał.
Dowódca Zwiadowców najwidoczniej już rozprawił się ze zbirami jadącymi drugim powozem. Szedł w stronę podwładnego z twarzą bladą z przerażenia.
Zaraz... skoro odnieśli sukces, to czego on się tak właściwie bał?
- C-co... co ty zrobiłeś? – wykrztusił Shadis, rozglądając się na boki. – P-przecież nie taki był plan! Miałeś zostawić jednego z nich przy życiu!
Levi drgnął, niczym wyrwany z transu. Nareszcie zrozumiał, co wzbudziło w drugim mężczyźnie taką trwogę.
Na moście było pełno krwi. W czerwonych kałużach leżały ciała bandytów, z czego większość można by określić jako... zmasakrowane.
Ucięte kończyny. Kość wystająca z rozciętej łydki. Szyja tak zmiażdżona, że samo patrzenie na nią wzbudzało odruch wymiotny!
Nawet po walce z tytanami pole bitwy nie wyglądało aż tak drastycznie!
JA to zrobiłem? – pomyślał oszołomiony Levi, podnosząc swoje dłonie i patrząc na nie tępym wzrokiem. – N-nie... J-ja... To zupełnie nie w moim stylu!
Jasne, chciał dopaść tych sukinsynów i wiedział, że nie może się z nimi pieścić, ale żeby aż tak ich skrzywdzić...?! Dlaczego był wobec nich aż tak brutalny? Wcześniej wydawało mu się to oczywiste, ale teraz zupełnie nie potrafił zrozumieć swojej decyzji.
Brzydził się tego, co zrobił! Ciekawe, co powie Erwin, gdy zobaczy...
No właśnie... Erwin!
Levi przypomniał sobie o porwanym dowódcy. Dysząc jak szaleniec rzucił się, by otworzyć drzwi powozu, który dopiero co wyciągnął z rzeki.
- Erwin! Nic ci...
Nie dokończył, bo zdał sobie sprawę, że w środku nie było Erwina. Zamiast tego Levi znalazł się twarzą w twarz z jednym z bandytów. Ten drań najwidoczniej przesiedział całą masakrę w powozie, mądrze nie wyściubiając nosa na zewnątrz i czekając na właściwy moment do ataku. To mu się zdecydowanie opłaciło, bo gdy tylko drzwi się otworzyły, miał idealną pozycję do strzału.
Levi nie zdążył nawet zdziwić się, widząc lufę pistoletu. Bandyta pociągnął za spust praktycznie bez zastanowienia i posłał kulę prosto w serce przeciwnika.
Zapewne skończyłoby się tragicznie, gdyby Shadis nie zachował czujności. W przeciwieństwie do Leviego nie był aż tak zaślepiony troską o życie Erwina, przez co zdołał przewidzieć bieg wydarzeń i w porę zareagować. Sekundę po otwarciu drzwi rzucił się na podwładnego, powalając ich obu na ziemię.
Kula ominęła dwójkę Zwiadowców, lecz trafiła w bok konia, który ciągnął drugi powóz. Zwierzę zawyło z bólu i rzuciło się na bok, rozwalając drewnianą barierkę mostu i wpadając do jeziora. Oczywiście razem z powozem.
Pojazd uderzył w taflę wody, ochlapując stojących na moście mężczyzn i w błyskawicznym tempie się zanurzając.
Levi, który wreszcie otrząsnął się z szoku, rzucił swoim mieczem w kolesia z pistoletem. Trafił go prosto w oko! Shadis obserwował to z jeszcze bardziej przerażoną miną niż wcześniej.
Jednak czarnowłosy żołnierz nie miał czasu martwić się ani nowym trupem ani reakcją dowódcy. Błyskawicznie zerwał się na nogi i pognał w stronę rozwalonej barierki. Powóz całkowicie zanurzył się w jeziorze. Woda, w której tonął, zdążyła wymieszać się z krwią rannego konia i stała się przerażająco czerwona.
- ERWIN! – krzyknął Levi.
Nie, nie, nie! To NIE mogło się dziać! To niesprawiedliwe, że Erwin tonął w jebanym jeziorze, a on, Levi nie mógł absolutnie nic z tym zrobić.
Pomoc... Jasna cholera, musi jak najszybciej poszukać pomocy. Tylko u kogo?!
Chwila moment, przecież nie walczył z bandytami sam. Shadis powinien...
ŁUP!
Levi spojrzał w stronę drugiego mężczyzny dokładnie w tym samym momencie, gdy usłyszał dźwięk upadającej butli z gazem. Dowódca Zwiadowców energicznie odpinał paski do trójwymiarowego manewru, pozbywając się kolejnych elementów wyposażenia.
- Padło ci na mózg?! – wydarł się zaczerwieniony Levi. – Erwin tam, kurwa, tonie, a ty myślisz tylko o tym, by nie pomoczyć sobie ciuchów?!
- USPOKÓJ SIĘ, zadurzony ośle! – Shadis wydarł się na podwładnego w taki sposób, jakby ten był smarkaczem, który dopiero co zaciągnął się do Korpusu. – Muszę zdjąć ciężkie rzeczy, bo pociągną mnie na dno i nie będę mógł wypłynąć!
To w sumie... mądre. Levi gówno wiedział o pływaniu, ale gdy teraz o tym pomyślał, to wydało mu się całkiem logiczne.
Shadis wreszcie pozbył się sprzętu do trójwymiarowego manewru, wyciągnął przed siebie ręce i skoczył na główkę do wody. Jak na takiego starego pierdziela, zanurkował całkiem zgrabnie – niczym drapieżny ptak chwytający rybę.
Po chwili do czarnowłosego żołnierza dotarło, jak został nazwany.
- J-ja... Ja NIE jestem zadurzony! – piskliwym głosem oświadczył Levi, łypiąc na okręgi, które pojawiły się na wodzie po nurkowaniu Shadisa.
Czując się zdenerwowany jak nigdy wcześniej, zaczął chodzić tam i z powrotem, na przemian odgarniając spocone włosy z czoła i splatając dłonie jak do modlitwy. Zdawał sobie sprawę, że powinien zająć się czymś bardziej produktywnym – na przykład ustalić, czy któryś z bandziorów przetrwał masakrę, albo rozejrzeć się po okolicy – ale zupełnie nie potrafił się na to zdobyć.
Cały jego świat wydawał się obecnie znajdować pod powierzchnią tego cholernego jeziora. Gdyby tylko Levi mógł ustalić, co działo się pod wodą... ugh! Ta niepewność go wykańczała!
Pięć sekund... Dziesięć sekund... Dwadzieścia sekund!
Właściwie to jak długo ludzie są w stanie wytrzymać pod wodą? Levi mógłby się założyć, że czterooka świruska coś mu na ten temat mówiła, ale za cholerę nie mógł przypomnieć sobie tamtej rozmowy. Gdyby tylko uważnie jej słuchał... Czemu uparł się, żeby być cholernym wyrzutkiem i ignorować świrniętych przyjaciół, gdy ci dzielili się z nim istotnymi informacjami?
Jego jedyna wiedza o nurkowaniu i tonięciu pochodziła z książki, którą dostał od Erwina – „Zaczarowanej herbatki". Tyle tylko, że to była pieprzona bajka dla dzieci, w dodatku z elementami magicznymi, i Levi nie miał pojęcia, na ile poważnie może traktować zawarte w niej informacje.
Po upływie pełnej minuty zaczął się martwić już nie tylko o Erwina ale i o Shadisa.
A jeśli stary pierdziel potrzebuje pomocy? Czy Levi powinien coś dla niego zrobić? Pływać co prawda nie potrafił, ale może gdyby rzucił linę...
- UCH!
Shadis wyłonił się z wody tak niespodziewanie, że Leviemu włosy zjeżyły się na karku.
A potem stanęło mu serce, bo ujrzał Erwina.
Smith miał na sobie ten sam zestaw, w którym wyszedł wcześniej na miasto. Jego kraciasta koszula była morka i porwana w kilku miejscach. Pozlepiane kosmyki jasnych włosów opadały na siną twarz i zamknięte oczy.
Co najgorsze – Erwin nie płynął o własnych siłach, lecz był ciągnięty przez Shadisa. Prawdę mówiąc, nie wyglądał na żywego.
Patrząc na niego, Levi miał wrażenie, że i on zaczyna stopniowo opuszczać świat żywych...
- Weź się, kurwa, pośpiesz! – ryknął na Starego Dziada.
- Teraz, gdy już jestem dowódcą, nawet nikt mnie nie pochwali za dobrze wykonaną robotę – wymamrotał naburmuszony Shadis.
Stękając, nieznacznie uniósł Smitha do góry i z wyraźnym wysiłkiem wpakował jego ciało na most. Levi dopadł do jasnowłosego pułkownika w kilku susach.
- Erwin!
Klęknął przy nieprzytomnym mężczyźnie i drżącymi palcami odgarnął mu włosy z czoła.
Spokojnie – powiedział sobie. – Tylko spokojnie! Co z tego, że wygląda tragicznie? On na pewno... na pewno...
- Nie oddycha – wyszeptał Levi.
Jego własny glos wydawał się pochodzić z oddali.
Czując coraz większą panikę, czarnowłosy żołnierz przycisnął dłoń do szyi Erwina. Kiedy po raz drugi nie wyczuł pulsu, pochylił się i zbliżył policzek do ust nieprzytomnego mężczyzny. Na próżno wyczekiwał ciepłego powietrza łaskoczącego skórę. Ani śladu oddechu...
- N-nie! – wyjąkał drżącym głosem. – Nie!
Pochylał się nad Erwinem i jeździł trzęsącymi się dłońmi po jego ciele, szukając czegoś... czegokolwiek, co mogłoby wyprowadzić go z błędu. Udowodnić mu, że jednak się myli. Wyrwać go z tego przerażającego koszmaru!
- Erwin, proszę, nie! – błagał, łapiąc jasnowłosego mężczyznę za ramiona i gwałtownie nimi potrząsając. – P-proszę nie rób mi tego! T-ty sukinsynie... N-nie możesz tak po prostu... NIE MOŻESZ!
Zrozpaczony i bezradny, pozwolił by jego czoło opadło na czoło nieprzytomnego dowódcy. Skóra Erwina była równie lodowata jak skóra mamy Leviego w dniu jej śmierci. Podobnie jak Kuchel, Smith miał na twarzy wyraz absolutnego spokoju. Rzęsy przylegały do jego policzków w sposób właściwy dla śpiącego człowieka.
Śmierć nie zawsze zabiera człowieka w brutalny sposób – powiedział kiedyś Kenny. – Czasem jest tak cicha i dyskretna, że nawet jej nie zauważysz.
Levi wciąż tkwił w czołem przylegającym do czoła Erwina. Po pewnym czasie zamknął oczy, wbił paznokcie w drewno po obu stronach głowy dowódcy i zacisnął zęby.
Nie. Nie ma mowy! NIE zgadzam się!
Otworzył oczy i odsunął głowę od twarzy drugiego mężczyzny. Na pewno było coś, co mógł zrobić. Nie może tak po prostu stracić kolejnej najdroższej osoby, gdy dopiero co pozbierał się po śmierci Farlana i Isabel!
Jeśli był jakiś sposób na ocalenie Erwina – choćby głupi i szalony – to Levi zamierzał po niego sięgnąć.
I wtedy naszła go myśl: pocałunek!
W cholernej „Zaczarowanej herbatce" główny bohater prawie utonął, ale potem został przywrócony do życia dzięki pocałunkowi, którym obdarzyło go syrena. Czy to znaczy, że... Czy Levi powinien...?
Kurwa, walić to!
Złapał nieprzytomnego pułkownika za przód koszuli i brutalnie przycisnął swoje usta do jego warg.
Jeszcze nigdy, przenigdy nikogo nie pocałował.
W życiu by nie pomyślał, że kiedy wreszcie doczeka tej chwili, to zrobi w celu ściągnięcia kogoś z Krainy Zmarłych.
Cholera.
Nie miał bladego pojęcia, co robić. Tkwił z wargami przyciśniętymi do ust Erwina, ale osiągnął tylko tyle, że jego własne policzki stały się czerwieńsze. Po pewnym czasie przerwał pocałunek, by ustalić, czy coś się zmieniło. Niestety twarz Erwina była równie blada co wcześniej.
Może Levi robił coś źle? Może... zamiast rzucać się na usta drugiego mężczyzny jak zwierzę, powinien zrobić to delikatnie? Z czułością?
Samo rozmyślanie o tym sprawiało, że dostawał zawrotów głowy, jednak nie miał czasu, by rozwodzić się nad swoim stanem. Ratowanie Erwina było absolutnie najważniejsze!
Levi ponownie pocałował drugiego mężczyznę, ale tym razem zrobił to powoli i ostrożnie, jak młodziutka sarna, która pierwszy raz próbowała samodzielnie ustać na nogach. Eksperymentalnie poruszył wargami, starając się przekazać Erwinowi swoje uczucia bez słów. To, jak rozpaczliwie pragnął go wskrzesić. To, jak strasznie go potrzebował i...
- Wybacz, że się wtrącam. – Piskliwy głos Shadisa sprawił, że wargi Leviego zamarły w bezruchu. – Ale co ty, kurwa, wyrabiasz? Próbujesz go zabić?!
Levi oderwał się od Erwina i posłał starszemu mężczyźnie zdezorientowane spojrzenie. Shadis klęczał po drugiej stronie nieprzytomnego pułkownika i gapił się na dawnego zbira nierozumiejącym wzrokiem. Jego oczy były okrągłe jak cholerne jajka.
- Próbuję przekazać mu moje uczucia! – wyrzucił z siebie Levi, pokazując Erwina ręką i posyłając Shadisowi spojrzenie pod tytułem „Czy to nie oczywiste"?
- A nie uważasz, że powinieneś go najpierw reanimować a dopiero potem skupić się na amorach? – Głos Starego Dziada był jeszcze bardziej piskliwy niż wcześniej.
- „Uczucia przekazane pocałunkiem zagrodzą drogę do zaświatów i sprowadzą topielca z powrotem" – zniecierpliwiony, Levi zacytował fragment „Zaczarowanej Herbatki". – Tak było w książce, więc pomyślałem...
- JA PIERDOLĘ!
Shadis popchnął czarnowłosego żołnierza tak mocno, że tamten poleciał do tyłu i fiknął kilka koziołków. Levi chciał go za to opierdolić, ale zrezygnował, bo zaintrygowało go, co Stary Dziad zaczął robić z ciałem Erwina.
Dowódca Zwiadowców splótł palce dłoni, wyprostował ręce i zaczął rytmicznie uciskać mostek nieprzytomnego pułkownika, z każdym ruchem pochylając się do przodu.
- Jeśli on zejdzie, bo za długo z tym zwlekaliśmy, to będzie nasza wina! – wycedził przez zęby. – Twoja, bo jesteś niewyszkolonym imbecylem i moja, bo zapomniałem, z kim mam do czynienia!
Levi wyciągnął z tego wszystkiego dwa wnioski:
Pierwszy – Shadis najwyraźniej kompletnie zapomniał, że kiedyś bał się „tego nieobliczalnego furiata z Podziemia", bo zaczął go obrażać bez jakichkolwiek zahamowani.
Drugi – Shadis najwyraźniej znał jakiś magiczny sposób na przywrócenie Erwina do życia, bo wykonywał każde pchnięcie z miną człowieka, który doskonale wie, co robi.
Kurwa... jeśli rzeczywiście coś osiągnie tym całym ruchaniem mostka rękami (to była jedyna sensowna nazwa tej czynności, jaka przyszła Leviemu do głowy), to niech sobie obraża, kogo chce. Nawet Leviego! Do diabła... Levi chętnie podsunie mu kilka obelg, które usłyszał swojego czasu od Kenny'ego. Byle tylko Erwin wrócił do życia!
Po uciśnięciu mostka równo trzydzieści razy Shadis zatkał Smithowi nos i dwa razy przycisnął swoje wargi do ust drugiego mężczyzny, za każdym razem wdmuchując do nich powietrze.
No tak! – uświadomił sobie zaczerwieniony Levi. – Wcale nie chodzi o całowanie tylko o dostarczanie tlenu. Trzeba zatkać nos, by powietrze nie miało którędy uciec. Stary pierdziel miał rację... ja naprawdę jestem imbecylem!
Shadis wrócił do uciskania mostka. Dawny mieszkaniec Podziemi wciąż nie rozpracował, jaki był cel tej dziwnej czynności, ale zgadywał, że miała jakiś związek z sercem.
Erwin nadal się nie budził.
Po trzydziestu uciśnięciach, Shadis przerzucił się na wdychanie powietrza przez usta. A potem wrócił do poprzedniej czynności. Wciąż żadnych zmian...
Levi zaczął już tracić nadzieję, ale wtedy – po którymś z kolei uciśnięciu – nastąpił cud! Erwin zakaszlał, a potem gwałtownie przekręcił się na bok, wypluwając przy tym spore ilości wody.
Levi czuł się tak, jakby to on został przywrócony do życia. W swoim oniemiałym stanie zrobił pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy – popatrzył na Shadisa i oznajmił:
- Jesteś jebanym Bogiem!
Starszy mężczyzna pacnął pośladkami o drewno, wplótł palce w łysiejącą czuprynę i wybełkotał:
- Nawet nie mam siły tego komentować...
Smith klęczał na moście, opierając się na dłoniach i nawet na moment nie przestając kaszleć.
- Erwin! – zawołał Levi. – Erwin, żyjesz?!
Walnął jasnowłosego pułkownika między łopatki. Najwyraźniej wciąż w jakimś stopniu działał pod wpływem adrenaliny, bo zrobił to ze znacznie większą siłą, niż zamierzał. Tak mocno przypierdolił Erwinowi w plecy, że tamten wyrżnął twarzą o drewno.
- O kurwa, przepraszam! – Levi zakrył sobie dłońmi usta.
Po kilku zbolałych jękach usłyszał coś, co zabrzmiało jak stłumiony śmiech.
- Levi... - szepnął Erwin.
Serce czarnowłosego żołnierza zabiło nieznacznie szybciej. Levi w życiu by nie przypuszczał, że sam dźwięk jego imienia z ust Erwina będzie z nim robił... takie rzeczy.
Smith uniósł się na łokciu i obrócił głowę, by spojrzeć na podwładnego.
- Jak zawsze jesteś bardzo... subtelny – wydyszał ze słabym uśmiechem.
Te jego przeszywające, błękitne oczy... Levi nie widział ich ledwie kilka godzin, ale miał wrażenie, jakby tęsknił za nimi całe wieki.
Przełknął ślinę i z nienaturalnie ściśniętym gardłem zapytał:
- Jak się czujesz? Chyba nie złamałem ci nosa...
- Bez obaw, jest cały. – Erwin podciągnął się do pozycji siedzącej i rozmasował skroń. – Ale niemiłosiernie boli mnie głowa. Czuję się tak, jakby samodzielnie wypił całą beczkę wódki. Choć w rzeczywistości to było tylko jedno piwo.
Nieco przechylił głowę i zobaczył Shadisa.
- O, Keith, ty też tu jesteś! – zawołał zdumionym głosem.
- Mną się nie przejmuj. – Stary Dziad niedbale machnął ręką. – Poza wyciągnięciem cię z wody i udzieleniem ci pierwszej pomocy nie zrobiłem nic znaczącego. Jestem tylko statystą.
- Proszę, nie mów tak. – Erwin wpatrywał się w przełożonego zaintrygowanym wzrokiem. – To oczywiste, że jestem ci wdzięczny. Musiałeś bardzo się o mnie martwić, skoro siedzisz tam, taki zdołowany...
- Tu nie chodzi o troskę – mruknął Shadis. – Po prostu próbuję wyrzucić z pamięci to, co twój bandyta próbował...
- Jak komukolwiek o tym wspomnisz, obudzisz się w nocy z nożem przy gardle! – warknął Levi, ostrzegawczo celując w starszego mężczyznę palcem.
Tego mu tylko brakowało, by ta łysiejąca papla powiedziała Erwinowi o pocałunku!
Na szczęście Dowódca Zwiadowców miał na tyle oleju w głowie, by potulnie wzruszyć ramionami.
- Zaraz, zaraz... - Erwin wodził wzrokiem od Leviego do Shadisa. Wyglądał na maksymalnie zaciekawionego. – O czym właściwie miałby nie mówić?
- O niczym! – rzucili jednocześnie.
Dawny mieszkaniec Podziemi zaczął się łudzić, że temat zostanie zapomniany, ale wtedy Shadis od niechcenia rzucił:
- W sumie to nie rozumiem, skąd ta panika. Sądziłem, że robisz to z nim na porządku dziennym.
- NICZEGO z nim nie robię! – wydarł się rozwścieczony na maksa Levi.
- Chwila... ale w sensie, że ze mną? – Erwin niepewnie pokazał siebie palcem. – Czego właściwie ze sobą... nie robimy?
Czarnowłosy żołnierz już miał wykrzyknąć coś niecenzuralnego, ale zanim zdążył się odezwać, usłyszał dźwięk odbezpieczonego magazynku.
Jeden z bandytów, którymi miał zająć się Shadis, leżał na moście i choć wyglądał na nieźle sponiewieranego, jakoś znalazł w sobie energię, by sięgnąć po pistolet. Lufa była wycelowana w Erwina...
- NIEEEE!
Levi rzucił się, by zasłonić Smitha własnym ciałem. Miał tak niewiele czasu na reakcję, że była to jedyna sensowna rzecz, jaką zdążył zrobić. Spodziewał się, że dostanie kulkę w brzuch i zdążył nawet pomyśleć „niczego nie żałuję", ale wtedy... miał miejsce cud.
Obcięty „na grzybka" zbir naciskał spust raz za razem, ale pistolet nie odpalał. Levi, który stał przed Erwinem z rozłożonymi szeroko rękami, potrzebował chwili, by zrozumieć, co się stało.
Skończyły mu się kule... Ten skurwiel z idiotyczną fryzurą nie ma czym strzelać!
To powinno uspokoić czarnowłosego żołnierza. Napełnić go ulgą, że pomimo chwili nieuwagi udało im się uniknąć tragedii.
Mimo to jedynym, co Levi w tej chwili czuł, był dziki i nieokiełznany szał.
Być może miało to związek z tym, że przez dobre kilka minut musiał patrzeć na „martwego" Erwina i to wytrąciło go z równowagi bardziej, niż się spodziewał. Albo jego biedne serce po prostu nie wytrzymało na myśl, że tak mało brakowało, aby Erwin zarobił kulkę w serce.
W każdym razie, Levi kompletnie przestał panować nad tym, co robi.
Zanim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, klęczał z nogami po obu stronach leżącego bandyty i raz za razem okładał go po twarzy. Z początku używał wyłącznie pięści, ale potem to przestało mu wystarczać i chwycił ułamany fragment mostu. Wydawało mu się, że ktoś coś do niego krzyczy... że on sam krzyczy coś do masakrowanego kolesia, ale nie miał pojęcia co, bo od pewnego czasu nie dochodziły do niego żadne dźwięki. Jak przez mgłę widział twarz obciętego na grzybka bandyty. Zdawał sobie sprawę, że z każdą chwilą stawała się coraz bardziej zakrwawiona i zniekształcona, ale miał to w głębokim poważaniu.
Zabić, skrzywdzić, ukarać – tylko to się dla niego liczyło.
Bestia, którą wcześniej w sobie czuł, całkowicie przejęła nad nim kontrolę.
Aż padły dwa kluczowe słowa:
- To rozkaz!
Ręka Leviego zamarła w powietrzu, jakby została zatrzymana przez niewidzialną siłę.
Dawny mieszkaniec Podziemi dyszał, próbując ustalić, co się właśnie stało. Nagłe zaprzestanie ataku wydało mu się głupie, więc kontemplował, czy nie wrócić do masakrowania bandyty. Jednak głos, który go wcześniej powstrzymał, przemówił ponownie:
- Levi... już dość! Rozkazuję ci przestać!
Levi rozpoznałby ten władczy ton nawet we śnie. To był Erwin. Jednak nie brzmiał tak, jak zwykle. Jego głos był zasadniczy, lecz dawało się w nim usłyszeć także nuty desperacji.
Dłoń Leviego zaczęła się trząść, ale wciąż nie puściła kawałka drewna, którego użyła do ukarania bandyty.
Czarnowłosy żołnierz wyczuł, że ktoś zbliża się do niego od tyłu. W normalnych okolicznościach nigdy nie pozwoliłby nikomu podejść do siebie od tej strony, jednak teraz instynkt podpowiadał mu, że nie musi uciekać.
Erwin przylgnął do pleców podwładnego swoim szerokim, przemoczonym torsem. Muskularne ramiona owinęły się wokół drobnego mężczyzny zamykając go w ciasnym uścisku. Jedna z nich chwyciła za nadgarstek dłoni, która trzymała kawałek drewna. Dawny mieszkaniec Podziemia zadrżał na całym ciele.
- Levi, już dobrze – usłyszał przy uchu łagodny głos Erwina. – Wystarczy. Proszę, uspokój się!
Był jebanym czarnoksiężnikiem, czy co? Jak to możliwe, że wypowiedział kilka słów, a Levi czuł się rozluźniony jak po wielogodzinnym masażu?
Kawałek drewna wysunął się spomiędzy palców dawnego zbira i upadł na podłogę.
Levi chwycił przedramię ręki, która obejmowała go w pasie i mocniej przylgnął plecami do szerokiej piersi Erwina. Wiedział, że potem będzie to sobie wypominał, ale był tak wstrząśnięty tym, co się stało, że nie potrafił się pohamować.
Czuł, że jeśli zaraz czegoś się nie chwyci... Albo kogoś... Jeśli nie znajdzie sobie żadnego oparcia, to najzwyczajniej w świecie spadnie w przepaść.
Tak cholernie bał się samego siebie...
Nie mógł uwierzyć, że był osobą, która mogła zmasakrować piątkę bandytów w tak okrutny sposób, a potem zamienić twarz jakiegoś kolesia w krwawą miazgę.
Patrzenie na efekty swojego szału sprawiało, że marzył o tym, by deski się pod nim zerwały, żeby mógł pójść na dno jeziora i na zawsze zniknąć w ciemnościach.
Gdy uświadomił sobie, że dokonał tak paskudnego czynu na oczach Erwina, poczuł się jeszcze gorzej.
- J-ja... - próbował tłumaczyć. – J-ja nie wiem, co... P-przepraszam, nie wiem, co we mnie...
- Nie musisz przepraszać. – Smith wszedł mu w słowo. – To tylko adrenalina, Levi. Każdemu mogło się zdarzyć. Trochę cię poniosło, ale ostatecznie się uspokoiłeś, więc nie masz żadnego powodu, by mieć do siebie pretensje.
Levi skierował nieprzytomny wzrok na faceta, któremu przed chwilą zniekształcił gębę. Popatrzył na zmiażdżone oczy, wybite zęby i wygięty w dziwną stronę nos... Spojrzał na to wszystko, po czym jeszcze raz – powoli – powtórzył sobie w głowie słowa Erwina.
„Trochę cię poniosło."
„Trochę."
Kurwa... on tak na serio? – pomyślał oszołomiony Levi.
Już samo to, czego się dopuścił, było dla niego wystarczająco szokujące. Ale reakcja Erwina...?!
Levi poczuł, że kciuk dowódcy zatacza na jego ramieniu delikatne kółka i uświadomił sobie wstrząsającą prawdę:
Erwin naprawdę nie przejmował się tym, że jego podwładny właśnie zamienił czyjąś gębę w kupę mięsa. To nie tak, że mówił Leviemu jedno, a myślał sobie coś zupełnie innego. On na serio miał to w dupie!
Levi nie był pewien, co o tym sądzić.
Mogła to być tylko jego wyobraźnia, ale wydawało mu się, że słyszy, jak Shadis mruczy do siebie coś w stylu: „mogliby chociaż pójść na stronę!"
Głos Starego Dziada uruchomił w głowie Leviego odpowiedni łańcuch skojarzeń i dawny zbir przypomniał sobie, co Dowódca Zwiadowców powiedział mu wcześniej.
Że Erwin miał ciemniejszą stronę osobowości, o której Levi nie wiedział.
Ogólnie – że Levi niewiele wiedział o Erwinie!
W tej chwili był tego świadom bardziej niż kiedykolwiek.
A stał się jeszcze bardziej świadomy, gdy popatrzył na nadgarstki obejmujących go dłoni i zdał sobie sprawę z pewnego podejrzanego szczegółu.
Powoli wysunął się z objęć Erwina i obrócił się, by stać przodem do drugiego mężczyzny.
- Pokaż mi ręce! – zażądał mrocznym głosem.
Smith nerwowo drgnął. Mimo to posłusznie wysunął przed siebie dłonie.
Levi dokładnie obejrzał nadgarstek każdej z nich. A więc jednak wcale mu się nie wydawało – żadnych obtarć ani czerwonych śladów! Czarnowłosy żołnierz popatrzył na siedzącego na moście Shadisa i powoli zapytał:
- Powiedz... kiedy znalazłeś go na dnie jeziora, to czy miał związane ręce?
Dowódca Zwiadowców zamrugał. Jednak po chwili zdziwienie na jego twarzy ustąpiło miejscu zaintrygowaniu.
- Teraz, jak o tym wspomniałeś... - zaczął, krzyżując ramiona. – To nie, nie miał.
- O? A co z nogami?
- Też nie były związane.
- To może był przywiązany do powozu? Ręką? Nogą? Jakąkolwiek kończyną?
- Nie przypominam sobie...
- Proszę, proszę.
Erwin uciekał wzrokiem jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Levi chwycił go za podbródek i brutalnie obrócił jego twarz ku sobie.
- Jacy mili ci twoi porywacze – powiedział cukierkowym głosem. – No wiesz... że wieźli cię taki kawał drogi, a nawet cię nie związali.
Erwin robił wszystko, by zachować pokerową twarz, ale zdradzały go oczy. Były wyraźnie zaniepokojone. Levi niemal widział przeskakujące w mózgu drugiego mężczyzny trybiki... To, jak ten podstępny skurwiel wysilał swoje szare komórki, by znaleźć coś, co pomogłoby mu wyjść z tej sytuacji bez dostania w mordę.
- Levi, Levi... nie bądź niemądry! – Nerwowo się śmiejąc, Erwin delikatnie odsunął dłoń drugiego mężczyzny od swojej twarzy. – To oczywiste, że mnie związali!
- Hmm... no to dlaczego nie masz żadnych obtarć na nadgarstkach? Musiałeś całkiem szybko uwolnić się ze swoich więzów. Mogę zapytać, kiedy to zrobiłeś?
Erwin zaczął cofać się do tyłu. Levi podążał za nim jak cień.
- Po godzinie? – zapytał. – Po dziesięciu minutach? Och, a może od razu, jak tylko cię schwytali?
Plecy Erwina natrafiły na barierkę mostu. Jasnowłosy pułkownik nie miał już, gdzie uciec. Levi podszedł do niego tak blisko, że prawie zetknęli się torsami.
- Powiedz mi szczerze, Smith – wysyczał, wypowiadając nazwisko przełożonego z całym jadem, na jaki było go stać. – Czy to pozwoliłeś się porwać?
Zapadła głucha cisza.
Aż wreszcie, po pełnej minucie milczenia, Erwin uniósł palec wskazujący.
- Levi – powiedział tym swoim wkurwiającym tonem cierpliwego nauczyciela. – „Pozwoliłeś" to nie jest odpowiedni czasownik.
Jak już zasłaniał się jebaną gramatyką, to był winny jak jasny szlag!
Levi położył dłoń na policzku przełożonego i z uśmiechem psychopaty oznajmił:
- Och, Erwin, Erwin... Masz tak bardzo przejebane.
Notka autorki
Nie ma to jak wrzucać rozdział kilka minut przed północą ;)
Żeby nie było – zdążyłam!
Obiecałam rozdział następnego dnia i rozdział jest. Tylko ja wiem, ile wysiłku kosztowało mnie zrobienie korekty dwudziestu stron A4.
Wszelkie komentarza jak zawsze mile widziane ;)
Gratuluję wszystkim, którzy domyślili się, że Erwin w jakimś stopniu POZWOLIŁ się porwać!
Choć to oczywiście nie koniec tajemnic i twistów związanych z tym incydentem. Prawdziwa pomoc dopiero się zaczyna.
Taka ciekawostka przyrodnicza - w przypadku topielca resustytację krążeniowo oddechową zaczynamy od pięciu oddechów ;) Dopiero potem robimy trzydzieści uciśnięć i dwa wdechy. W tym przypadku oczywiście też tak było, bo Keith to profesjonalista - po prostu Levi nie zobaczył tych pięciu oddechów, bo wciąż leciał do tyłu i robił fikołki :P
Trzymajcie się cieplutko i do zobaczenia niedługo!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top