Rozdział 28 - Intruzi

Spokojnie... tylko spokojnie!

Nerwy w niczym nie pomogą. Za każdym razem, gdy Levi pozwalał emocjom przejąć kontrolę, kończyło się to dla niego śmiercią bliskiej osoby.

Był zbyt wystraszony, by ukraść pieniądze na leki, więc stracił mamę.

Dał się ponieść zawiści wobec dowódcy, przez co stracił Farlana i Isabel.

I jeśli zaraz, do licha, się nie uspokoi, możliwe, że straci również Erwina!

Erwina, który był dla niego... który w ostatnim czasie stał się dla niego...

Kimś, kogo chciałbym pocałować – uświadomił sobie pędzący korytarzem Levi. – Dlaczego tego nie zrobiłem?!

Ujrzał w wyobraźni scenę, która rozegrała się przed pokojem Hanji. Zanim jednak zdążył się w niej zatracić, gwałtownie się zatrzymał i zwyzywał samego siebie od idiotów.

Co on, do ciężkiej cholery, wyrabia? Powinien zastanawiać się, jak uratować Erwina, a nie tracić cenne sekundy na rozwodzenie się nad minionymi decyzjami.

Pamiętaj, czego uczył cię Kenny – powiedział sobie, opierając dłoń o ścianę i biorąc głęboki wdech. – Podejdź do tego na zimno. Krok po kroku.

Ktokolwiek osaczył Erwina, nie zrobił tego po to, by go zabić. Gdyby było inaczej, Smith leżałby przed swoim pokojem z poderżniętym gardłem. Skoro nie został ukatrupiony na miejscu, to znaczy, że porywacze potrzebowali go żywego.

Levi powoli wypuścił powietrze. Świadomość, że życie Erwina mimo wszystko nie było zagrożone, pozwoliła mu nieznacznie uspokoić bijące nerwowym rytmem serce.

Ponownie ruszył z miejsca, ale tym razem nie zerwał się do biegu, tylko ograniczył się do szybkiego marszu.

Przebrzydłe gnojki, które porwały Erwina, wciąż mogły czaić się w pobliżu. Jeśli zobaczą go gnającego korytarzem, zorientują się, że odkrył ich obecność i zyskają przewagę. Musi być od nich sprytniejszy – udawać nieświadomego zagrożenia żołnierza, który po prostu wracał z kibla. Niech gnojki myślą, że nikt o nich nie wie i dalej realizują swój zuchwały plan!

Pytanie tylko – co, tak właściwie, knuli? I w jaki sposób zniknięcie Erwina było powiązane ze znalezioną w lesie butlą gazową? Ugh, gdyby tylko Wariatka w Brylach nie była tak naprana! Levi wiele by dał, by skorzystać z jej intelektu. Albo poprosić o pomoc kogokolwiek innego. Jednak biorąc pod uwagę, że jego towarzysze broni schali się jak świnie, mógł liczyć wyłącznie na...

Zaraz.

Jego oczy rozszerzyły się, gdy zdał sobie z czegoś sprawę.

Święto narodowe, podczas którego wszyscy żołnierze pójdą na przepustkę i prawdopodobnie wrócą do bazy w stanie kompletnego upojenia – przecież to zdarzenie można było z łatwością przewidzieć! Zwłaszcza, że niektórzy Zwiadowcy szykowali się do niego od tygodni. Gdy o tym pomyśleć, to wprost idealna okazja, by włamać się do Kwatery Głównej i zabrać, co dusza zapragnie. Na przykład...

- Sprzęt wojskowy! – sapnął Levi.

Jego oczy zwęziły się. Nieznacznie przyśpieszył kroku, lecz wciąż starał się sprawiać wrażenie kogoś, kto po prostu wraca do baraku po ciężkim dniu. Na szczęście miał wprawę w zachowywaniu kamiennej twarzy. Kiedy jeszcze mieszkał w Podziemiu, potrafił przez długi czas maszerować ulicą, mając pełność świadomość, że jest śledzony i mimo tego udawać obojętność.

A skoro już mowa o jego dawnym życiu... to czy on, Farlan i Isabel nie planowali swojego czasu podobnej akcji?

Ależ tak! Rozważali to – i to krótko po tym, gdy wylądowali w Korpusie Zwiadowczym. Levi pamiętał to jak dziś – zaszyli się w leśnym zagajniku, nieopodal tras treningowych, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać. Propozycja wyszła od Isabel.

- Wiecie, ile można dostać za jeden pełny ekwipunek? – przekonywała, patrząc w przestrzeń rozmarzonym wzrokiem. - Same ostrza do zabijania tytanów kosztują kupę kasy! Moglibyśmy tak się obłowić, że nie potrzebowalibyśmy ani Lobova ani kogokolwiek innego!

Levi i Farlan pochwalili rudą dziewczyną za inicjatywę, jednak szybko zgasili jej entuzjazm.

Po pierwsze, byli tylko we trójkę. Po drugie, Lobov wziął zakładnika w osobie Jana, więc nie mogli sobie pozwolić na luksus zerwania umowy. Po trzecie, nawet gdyby odnieśli sukces, nie zdołaliby się ukryć, bo Zwiadowcy znali ich twarze. Po czwarte, nie mieli dość dobrych znajomości, by handlować na czarnym rynku. Po piąte...

Cóż. Kontr-argumentów było całkiem sporo, jednak pomysł nie umarł śmiercią naturalną. Isabel czasem do niego wracała, tłumacząc przybranym braciom, w jaki sposób pokonałaby każdą przeszkodę. Patrząc wstecz, była uparta jak osioł i nie wiedziała, kiedy sobie odpuścić. Ale z drugiej strony...

Tak zupełnie poważnie, gdyby jej pomysł został zrealizowany przez kogoś innego... Na przykład przez kogoś, kto znał okolicę... Kogoś, kto miał do dyspozycji wystarczająco dużo ludzi i przygotowywał się do realizacji planu z dużym wyprzedzeniem...

Wówczas kradzież sprzętu wojskowego – w tym niezwykle cennych butli z gazem! – nie wydawała się już niemożliwa. Tylko gdzie w tej układance miejsce na porywanie Erwina?!

Levi nie zdążył się nad tym zastanowić, bo właśnie wyszedł z zamku i zastał... dość osobliwą scenę.

Grupa młodzieńców, których nigdy w życiu nie widział, pakowała ładunki wybuchowe do krytego wozu. Kolesi było w sumie pięciu. Wszyscy mieli na sobie mundury i nosili typowe dla wojska krótkie włosy.

Gdybym to JA chciał zapierdolić drogi sprzęt, też przebrałbym się za żołnierza – odezwał się złodziejski instynkt Leviego. – I pakowałbym łupy na wóz, nawet się z tym nie kryjąc. W nadziei, że prawdziwi Zwiadowcy będą zbyt naprani, by zastanowić się, dlaczego ich „koledzy" pracują w dzień wolny...

Dawny zbir zacisnął dłonie w pięści. Tak się akurat złożyło, że on NIE był naprany! A te smarkate gnoje popełniły błąd, porywając niewłaściwego pułkownika...

Powoli ruszył w ich stronę. Zrobił to z kompletnym spokojem, zgrywając zatroskanego kolegę, który nie miał żadnych złych intencji.

- Narozrabialiście, chłopaki! – rzucił lekkim tonem.

Zamarli w bezruchu i szarpnęli głowami w jego stronę. Żaden z nich nie wyciągnął broni, ale wyglądali na nienaturalnie spiętych.

- Musieliście odwalić coś grubego – aksamitnym głosem ciągnął Levi – skoro szef zagonił was do pracy w dzień wolny.

Ramiona pięciu młodzieńców się rozluźniły.

- Zapomnieliście o dyżurze w stajni – powiedział chłopak z krótkimi rudymi włosami. – Dowódca Shadis powiedział, że „skoro mamy tyle wolnego czasu, to może powinniśmy popracować w Święto Państwowe".

- Dyżur to nie jedyna ważna rzecz, o której zapomnieliście – powiedział Levi. – A gdzie salut, koledzy?

- Salut? – zdziwili się.

- No wiecie... „oddajmy serca ludzkości" i tak dalej.

Dawny zbir przycisnął sobie dłoń do piersi. Celowo ułożył pięść niepoprawnie, tak jak kiedyś Farlan. Młodzieniaszki go nie poprawiły.

A więc miałem rację! – pomyślał, dyskretnie sięgając do schowanego za pasem noża.

- Dlaczego mielibyśmy ci salutować? – Koleś ze związanymi w krótki kucyk czarnymi włosami skrzyżował ramiona. – Nie jesteś oficerem.

- Tak czy siak, to starszy stażem żołnierz – westchnął obcięty na jeża chłopak. – Wypada zasalutować.

Wszyscy pięcioro przycisnęli sobie dłonie do pięści. Jednak dla Leviego nie miało to znaczenia, bo już wyrobił sobie opinię na ich temat.

- Całkiem nieźle się przygotowaliście – wycedził, wyciągając nóż. – A teraz gadajcie, co z nim zrobiliście!

- „Z nim?" – tępo powtórzył blondyn z rozczochranymi włosami, który wcześniej się nie odzywał.

- Możecie się nie wysilać. – Dawny zbir ruszył w stronę kolesia. – Przejrzałem wasz jebany teatrzyk w momencie, gdy was zobaczyłem. I nie wyobrażajcie sobie, że przewaga liczebna cokolwiek wam da. Zdarzało mi się patroszyć skurwieli, którzy byli dwa razy liczniejsi niż wy.

- Patroszyć?! Ale co ty właściwie... Aaaa!

Jednym szybkim ruchem noża Levi przeciął żyły na nadgarstku blondyna. Ranny młodzieniec chwycił krwawiące miejsce i opadł na kolana. Czerwone krople spadały na ziemię, tworząc coraz większą kałużę.

- Padło ci na mózg?! – ryknął rudzielec.

On i niski brunet dopadli do okaleczonego kolegi.

- Co to ma znaczyć? – z oburzeniem spytał rudzielec. – To jakiś powalony chrzest z okazji dołączenia do Zwiadowców, czy jak?

- Zadaj mi jeszcze jedno pytanie, a skończysz tak jak twój kumpel – wycedził Levi, ostrzegawczo celując w smarkacza nożem. – Jesteście intruzami, którzy wkroczyli na teren Korpusu Zwiadowczego, więc puszczenie was wolno nie wchodzi w grę. ALE jeśli będziecie współpracować, ograniczę się do pozbawienia was przytomności, zamiast obciąć wam to i owo. A teraz gadajcie: GDZIE jest Erwin Smith?!

- Intruzami? – wykrztusił brunet.

- M-mylisz się – wyjąkał obcięty na jeża koleś, unosząc przed siebie drżące ręce. – J-jesteśmy żołnierzami!

- Nigdy was tutaj nie widziałem – obojętnym tonem odparł Levi, biorąc zamach nożem, gotów w każdej chwili ciąć dwóch smarkaczy, którzy pochylali się nad rannym kolegą. – Chcę wiedzieć, gdzie jest Erwin Smith!

- M-może sprawdź w jego gabinecie, albo coś? W-wszyscy mówią, że dużo pracuje.

- Jesteśmy z Południowego Korpusu Treningowego! – krzyknął rudzielec. – Nasz instruktor niespodziewanie zmarł, dlatego ukończyliśmy szkolenie kilka miesięcy później niż reszta! Dołączyliśmy do Zwiadowców zaledwie tydzień temu.

Trzymająca nóż dłoń Leviego zamarła w bezruchu, a w głowie zmaterializowało się niewyraźne wspomnienie.

Gdy o tym pomyśleć, to rzeczywiście słyszał coś na temat nowych rekrutów dołączających do Korpusu z opóźnieniem. Jednak nie poświęcił temu uwagi, ponieważ żaden ze „świeżaków" nie został przydzielony do jego oddziału. A poza tym, jeżeli wierzyć Henningowi, smarkaci spóźnialscy byli wyjątkowo anty-społeczni i nie palili się do zacieśniania więzi ze starszymi kolegami.

Jak widać, mieli również niepokojącą tendencję do pakowania się w kłopoty.

Levi popatrzył na swoje palce zaciskające się na rękojeści noża i zrobiło mu się cholernie głupio. Nie mógł uwierzyć, że podniósł rękę na jednego ze Zwiadowców! W dodatku na takiego dzieciaka.

- Ja... przepraszam – wybełkotał.

- Musimy jak najszybciej opatrzeć Jake'a! – niewzruszonym tonem zaanonsował rudzielec.

On i brunet chwycili rannego kolegę pod ramiona.

- Nawet lekarz ma dzisiaj wolne, więc sami udzielimy mu pomocy.

Czując, że policzki palą go ze wstydu, Levi powoli skinął głową.

- Ja... miałem powód, by tak się zachować – wybełkotał. – Mój dowódca... Erwin Smith... Nie zastałem go w pokoju, a ściana była cała we krwi. Ktoś naprawdę go porwał!

Zrozumiał, że tłumaczy się nie tylko przed tymi gówniarzami, ale też przed samym sobą. Szarpnął głową na bok i zaklął pod nosem.

- Tyler i Albert poinformują dowództwo o porwaniu pułkownika Smitha. – Rudy smarkacz wymownie popatrzył na kolesia z kucykiem i chłopaka obciętego na jeża. Skinęli głowami i pobiegli między drzewa. – W międzyczasie my zajmiemy się Jakiem. Wiesz, gdzie jest apteczka?

Levi skinął głową. Pobiegł w stronę zamku, ale po zaledwie kilku krokach jego nogi stanęły w miejscu.

Niezależnie od tego, w jak ciężkim stanie był chłopak o imieniu Jake, priorytety Leviego się NIE zmieniły. Erwin wciąż był porwany, a gnojki, które zgarnęły go sprzed jego własnego gabinetu wciąż kręciły się po okolicy. Im więcej czasu mijało, tym większe miały szanse, by ulotnić się stąd z cennym łupek i pułkownikiem! Levi nie mógł do tego dopuścić!

Tylko co, u licha, mógł zrobić, gdy jego działania przynosiły więcej szkody niż pożytku?! Popatrzył na swoje dłonie z takim wyrazem, jakby widział je po raz pierwszy. Uczucia do Erwina sprawiły, że kompletnie stracił kontrolę nad swoim ciałem. Zamiast postępować jak racjonalnie myślący człowiek, zachowywał się jak zwierzę, które traktowało Smitha jak pana i zamierzało chronić go za wszelką cenę.

Nawet jeśli to oznaczało atakowanie Bogu ducha winnych dzieciaków.

Jakie to szczęście, że ograniczył się do cięcia nadgarstka, zamiast zadać zabójczy cios w serce! Co za ulga, że Jake i jego koledzy tak dobrze znieśli całą tę sytuację!

A właściwie to... odrobinę za dobrze?

Levi zerknął na młodzieńców kątem oka. Prawdę powiedziawszy, ich umiarkowana reakcja wydawała mu się w diabły podejrzana. Dołączyli do Zwiadowców zaledwie tydzień temu, a starszy stażem żołnierz ciął ich kumpla nożem. Czy nie powinni wrzeszczeć na całą okolicę? Panikować? Grozić Leviemu, że wniosą oficjalną skargę i w ogóle postarają się, by zapłacił za swój nierozważny czyn? Henning i Tomas z pewnością tak właśnie by postąpili – kilka miesięcy temu, gdy jeszcze nie uważali dawnego zbira za swojego guru.

Ci tutaj zachowywali zimną krew z szokującą łatwością. Oczywiście istniała możliwość, że zostali po prostu lepiej wyszkoleni, ale... Levi musiał się upewnić.

- Słaby punkt tytana – oświadczył, odwracając się do trójki młodzieńców, którzy pozostali na placu.

Rudzielec akurat obandażowywał nadgarstek Jake'a, mówiąc coś do kolegów przyciszonym głosem. Słysząc stwierdzenie Leviego, zamarł w bezruchu.

- Słaby punkt tytana – chłodno powtórzył dawny zbir. – Jakie ma wymiary? Jeśli rzeczywiście ukończyliście szkolenie, powinniście wiedzieć co do centymetra.

Zapadła głucha cisza. Trzej młodzieńcy wpatrywali się w Leviego z pełnymi napięcia minami, jakby mieli przed sobą przepaść i mogli ją przejść tylko po rozpadającym się moście. Aż wreszcie jeden z nich podjął decyzję. Chłopak z ciemnymi włosami błyskawicznie sięgnął do skrytki przy bucie, ale Levi miał znacznie lepszy refleks od niego.

Rzucony nóż pomknął do przodu jak pocisk i tym razem trafił w gardło zamiast w nadgarstek. Brunet zdążył jedynie skrzywić się z bólu, gdy upadł na podłogę zwijając się w agonii.

- Uciekaj, Jake! – wrzasnął rudzielec. – Ja się nim...

Nie zdążył dokończyć zdania, gdy Levi dopadł do niego w kilku susach i powalił go na ziemię. Twarz rudego zbira rozpłaszczyła się na kamieniu. Levi położył smarkaczowi stopę na plecach i złapał go za nadgarstek. Czuł tak oszałamiającą wściekłość... na tych gnojków za to, że go oszukali i na siebie za to, że im na to pozwolił. Emocje zawładnęły nim do tego stopnia, że zamiast jedynie wygiąć ofierze rękę, złamał kość w kilku rękach. Sprawił tym rudzielcowi tak wielki ból, że tamten wrzasnął na całą okolicę, po czym stracił przytomność. Co, niestety, kompletnie wykluczało możliwość wyciągnięcia z niego informacji.

Levi wypuścił nadgarstek rudego kolesia i popatrzył na jedyną przytomną osobę, która została na placu – blondyna imieniem Jake.

- Widzę, że przyszliście przygotowani – wycedził.

Zdążył już wyciągnąć swój drugi nóż i miał zamiar zmusić Jake'a do mówienia wszelkimi dostępnymi sposobami. Nie powinno to być specjalnie trudne, biorąc pod uwagę, że koleś był w opłakanym stanie. Stracił tyle krwi, że jego twarz stała się równie biała co kartka papieru. Chyba tylko cudem utrzymywał się na nogach. Chwiejąc się jak pijak, ściskał obandażowany nadgarstek i przypatrywał się Leviemu nieprzeniknionym wzrokiem.

- A czego się, u licha, spodziewałeś? – wydyszał w końcu, racząc czarnowłosego żołnierza ponurym uśmiechem. – Nikt nie jest na tyle głupi, by stawić ci czoła bez planu. Wszyscy mieszkańcy Podziemia wiedzą, na co cię stać, Levi.

To stwierdzenie podziałało na Leviego jak kubeł zimnej wody. Oczy dawnego zbira rozszerzyły się.

- Wiesz, jak mam na imię? Chwila moment... „mieszkańcy Podziemia"? Chcesz powiedzieć, że ty i twoi kumple...

- Urodziliśmy się w tej samej ciemnej dziurze co ty – odparł Jake. – Choć to normalne, że nas nie kojarzysz. W końcu nie jesteśmy tak sławni jak ty.

Trzymająca nóż dłoń Leviego zaczęła się trząść.

- Pierdolisz – wysyczał czarnowłosy żołnierz. – Nie wierzę, że przybyliście tutaj aż z Podziemia! Nawet w obrębie Muru Shiny łażenie po ulicach bez dokumentów jest ryzykowne. Mam uwierzyć, że dotarliście aż tutaj i nikt was nie przymknął?

- Ty też jakoś tutaj wylądowałeś – argumentował Jake. – Dlaczego tobie miałoby się udać a nam nie? Wszystko zależy od tego, jak dobre masz znajomości... I jak wiele jesteś skłonny zaryzykować, by wywalczyć sobie lepsze życie.

Znajomości? Ryzyko? Lepsze życie?

Levi poczuł, że jego klatka piersiowa robi się nienaturalnie ciasna.

- Czy to Lobov was zwerbował? – wyrzucił z siebie bez tchu.

Jasnowłosy młodzieniec zamrugał ze zdziwieniem.

- Lobov? Pierwsze słyszę! Nawet nie wiem, kto to jest.

To nieco zbiło czarnowłosego żołnierza z tropu. Jednak po chwili Levi przypomniał sobie, że ma do czynienia z kolesiem, który już raz odstawił przed nim teatrzyk. I to w diabły przekonujący! On i jego kumple tak świetnie wczuli się w role nowych rekrutów... łganie w żywe oczy przychodziło im równie łatwo co mówienie pacierza. Co z tego, że Jake wyglądał w diabły przekonująco, gdy wypierał się powiązań z Lobovem? To pewnie kolejna ściema! Nie było innej możliwości! Prawda?

- Wiem, dlaczego tak trudno ci uwierzyć, że jesteśmy z Podziemia – odezwał się Jake. – Niełatwo jest walczyć ze „swoimi".

Jego głos brzmiał inaczej niż wcześniej. Łagodnie, a nawet błagalnie.

- Znasz warunki, w jakich przyszło nam żyć – ciągnął, patrząc Leviemu w oczy. – Na pewno rozumiesz, że nie robimy tego po to, by pławić się w luksusach. Ten jeden skok raz na zawsze pozwoli nam odciąć się od brudów Podziemnego Miasta!

Coś podobnego mówiła Isabel, gdy przekonywała przybranych braci do swojego planu. Levi powtarzał sobie, że to zupełnie inna sytuacja, jednak do jego serca wkradło się wahanie.

- Postawiliśmy wszystko na tę akcję – przekonywał Jake. – Jeśli zawiedziemy, zapłacimy za to życiem. Ale było warto, bo jeśli nam się uda, pomożemy nie tylko sobie ale też naszym bliskim. Ulrich z pewnością nie żałuje swojej śmierci... - dokończył, zerkając na kolegę, który leżał na ziemi z nożem w gardle.

Mówił to wszystko na poważnie? A może to była po prostu kolejna próba zmanipulowania Leviego? Ciężko stwierdzić.

- Pozwól nam stąd odejść – prosił jasnowłosy młodzieniec. – Nie jesteśmy chciwi, podzielimy się z tobą zyskiem. Musisz jedynie wrócić do baraku i udawać, że nigdy nas nie widziałeś. Pobratymcy z podziemnego miasta z pewnością znaczą dla ciebie więcej niż wychowane na powietrzu żołnierzyki... Jak stracą trochę sprzętu, w żaden sposób nie ucierpią! Po prostu zamówią sobie nowy i...

- Sądzisz, że to takie proste? – Levi chłodno wszedł rozmówcy w słowo. – Masz pojęcie, jak bardzo Rząd lekceważy Zwiadowców? Żeby dostać podstawowe wyposażenie, ten Korpus musi błagać na kolanach!

Wyobraził sobie Erwina, który spędzał niezliczone godziny przy biurku, kombinując, jak zdobyć więcej funduszy.

- To wciąż lepsze niż żebranie w Podziemiu! – wysyczał Jake. – Nie powiesz mi, że Zwiadowcy są w gorszej sytuacji niż ludzie podobni do nas... Przymierający głodem w miejscu, gdzie nie dochodzą promienie słońca!

Racja: Levi nie mógł tak powiedzieć. Jeśli miał być ze sobą szczery, to jakaś część jego zgadzała się z rozmówcą. Za pieniądze ze sprzedaży sprzętu można by poprawić los masy ludzi – zakładając oczywiście, że Jake i reszta podzieliby się łupem, zamiast zgarnąć wszystko dla siebie.

Levi uważnie przyjrzał się jasnowłosemu młodzieńcowi, starając się go ocenić. Jako osoba dorastająca w Podziemiu Jake miał twardą skórę, jednak jego oczy wciąż miały w sobie ślady idealizmu i naiwności. Skojarzyły się Leviemu z Farlanem.

I wtedy do czarnowłosego żołnierza dotarło, że choć stojący naprzeciwko niego smarkacz był wytrawnym kłamcą, część o ludziach z Podziemia była prawdą. Te młodociane zbiry naprawdę miały jakichś bliskich, których chcieli uratować tym skokiem! Świadczyła o tym widoczna w spojrzeniu Jake'a desperacja, której nikt nie potrafiłby udawać.

Mimo to Levi nie był pieprzonym świętem.

Jak bardzo by komuś nie współczuł, gdy przychodziło do podjęcia ważnej decyzji, w pierwszej kolejności brał pod uwagę tylko jeden czynnik: lojalność.

Tu nie chodziło o to, czyj interes wydawał mu się bardziej słuszny. Tu chodziło o to, komu oddał serce, wobec kogo postanowił być wierny. Dlatego musiał zapytać:

- Co zrobiliście z Erwinem Smithem?

Jake nerwowo drgnął. Wydawał się zbity z tropu tą nagłą zmianą tematu.

- Wciąż o niego pytasz? – wydyszał. – Nie wierzę, że obchodzi cię jakiś...

Słowa ugrzęzły mu w gardle, gdy pod jego podbródkiem znalazło się ostrze noża. Levi stał przed rozmówcą, patrząc na niego z mrokiem w oczach.

- Co. Z nim. Zrobiliście? – powtórzył lodowatym tonem.

Stali tak blisko siebie, że mógł zobaczyć każdą kropelkę potu spływającą po twarzy Jake'a. Chętnie ujrzałby również czerwień, ale wtedy niczego by się nie dowiedział. Ten smarkacz już i tak ledwo zachowywał przytomność, biorąc pod uwagę, ile krwi wcześniej stracił.

- N-nic – wybełkotał Jake. – Nic mu nie zrobiliśmy i nic mu nie zrobimy. Zabicie go nie jest naszym celem. Potrzebujemy go tylko do...

Chyba postanowił, że mimo wszystko nie chce zdradzać Leviemu szczegółu swojego planu, bo urwał w pół zdania.

- Chwilowo pilnie go potrzebujemy – dokończył zmęczonym głosem. – Jeśli tak się o niego martwisz, to nie wchodź nam w drogę. Najlepszy sposób na zapewnienie mu bezpieczeństwa to przyjęcie mojej propozycji. Udaj, że nas nie widziałeś, a po upływie dwunastu godzin Pułkownik Smith „w magiczny sposób" znajdzie się obok jeziora. Razem z kilkoma pustymi butelkami wódki. I twoim procentem z zysków.

- Po pierwsze, on nigdy by mi nie podarował, gdybym pozwolił wam zwinąć własność Korpusu – wycedził Levi. – A po drugie, i tak nie uwierzyłbym na słowo takiej szumowinie jak ty.

Jake zaśmiał się pod nosem.

- Nazywasz swoich ludzi „szumowinami"? Tak wygodnie ci się tutaj żyje, że kompletnie zapomniałeś o korzeniach. Stałeś się człowiekiem powierzchni, Levi. Gdybyś wciąż pamiętał, czego nauczyło cię Podziemie, nie pozwoliłbyś, bym tak skutecznie odwrócił twoją uwagę.

- Brutalne nauki tamtego miejsca to coś, czego nie zapomnę aż do śmierci – ponuro odparł Levi.

Jednocześnie odskoczył na bok, przez co metalowy pręt nie trafił w jego własną głowę, tylko w głowę Jake'a. Obcięty na jeża zbir, który zadał cios, sapnął z zaskoczeniem. Jego ranny kolega osunął się nieprzytomny na ziemię.

Levi nie tracił czasu i potraktował gnojka, który się na niego zaczaił, kilkoma brutalnymi ciosami.

To nie tak, że choć na chwilę zapomniał o tym, że dwaj smarkacze z ekipy gdzieś sobie poszli. Cały czas miał ich z tyłu głowy – przygotowywał się na ewentualność, że mogą przeprowadzić atak z zaskoczenia, gdy był zagadywany przez Jake'a. Wiedział o tym, jednak udawał głupiego.

Właściwie to ulżyło mu, że postanowili się na niego zaczaić – o wiele bardziej by się niepokoił, gdyby ulotnili się stąd, by ostrzec resztę ekipy. Bo nie ulegało wątpliwości, że nie działali sami – ktoś w końcu musiał porwać Erwina i podprowadzić butle z gazem. Żeby dowiedzieć się, kto to był i co dokładnie planował, Levi potrzebował ostatniego ze smarkaczy żywego i przytomnego.

Nie musiał długo się za nim rozglądać...

- Ani kroku dalej – powiedział czyjś głos.

Pistolet był wycelowany w korpus czarnowłosego żołnierza.

- Na twoim miejscu nie marnowałbym kul. – Levi zwrócił się do kolesia z kucykiem. – Jak świetnego nie miałbyś refleksu, zdążę zrobić unik.

A potem wyrwać ci pukawę, przy okazji łamiąc ci to i owo.

To była jedna z pierwszych lekcji, których udzielił mu Kenny. Jeśli ktoś rzeczywiście planował cię zastrzelić, to po prostu strzelał, a nie pierdolił, że masz się nie ruszać. Stojąc w tak bliskiej odległości, Levi zdąży dopaść do drugiego kolesia, zanim tamten w ogóle pomyśli o pociągnięciu za spust. Już nie wspominając o tym, że gamoń nawet nie odbezpieczył broni.

- Jesteś pewien, że chcesz się ruszyć? – padło pytanie. – Zapomniałeś, co jest za twoimi plecami.

Nie, kurwa, nie zapomniałem – pomyślał Levi. – Wóz, a na nim...

Wreszcie uświadomił sobie, na czym polegał plan przeciwnika i poczuł paraliżujące zimno. Nie mógł nawet na chwilę spuścić wzroku ze smarkacza, jednak doskonale wiedział, co by zobaczył, gdyby się odwrócił.

- Właśnie tak. – Kpiąco się uśmiechając, koleś z kucykiem potwierdził jego najgorsze obawy. – Masz za sobą materiały wybuchowe, które zdążyliśmy załadować. Wystarczy jedna kulka i wszystko wyleci w powietrze.

Levi zacisnął zęby. Jego dłonie zacisnęły się w pięści i zaczęły się trząść.

- Ale to chyba nie powinno mieć znaczenia? – głośno zastanawiał się przeciwnik, udając nonszalancję. – Tak czy siak zdołasz doskoczyć do mnie, obezwładnić mnie i sprawić mi nieprawdopodobny ból. No, może strzelające we wszystkie strony odłamki drewna trochę cię zadrapią, ale poza tym nie przydarzy ci się nic strasznego. Czego niestety nie można powiedzieć o żołnierzach śpiących w baraku, przy którym stoi wóz.

Dawny mieszkaniec Podziemi miał wrażenie, jakby jego serce było ściskane przez niewidzialne liny. Dokładnie tak samo się czuł, gdy galopował w deszczu, nie wiedząc, czy Farlan i Isabel nadal byli żywi. Jak się okazało – nie byli! A tamci żołnierze z baraku...

Nawet jeśli nie zginą na miejscu, to z pewnością będą zbyt pijani, by szybko zerwać się na nogi i uciec z płonącego budynku. Umrą w męczarniach, a Levi będzie ich miał na sumieniu.

- Drogie materiały wybuchowe to jedno – ciągnął zbir z kucykiem. – Ale nowi rekruci to akurat coś, czego nie da się łatwo pozyskać, nawet jeśli ma się dużo pieniędzy. Utrata tych parunastu żyć będzie ciosem dla Korpusu Zwiadowczego.

Levi przyłapywał się na tym, że obsesyjnie myśli o tym, kto spał w tamtym baraku. Nie miał bladego pojęcia, gdzie rezydowali towarzysze broni, więc mógł jedynie zgadywać.

A jeśli to budynek Tomasa i Henninga? Levi dopiero co znalazł z nimi wspólny język, jednak zaczął o nich myśleć z podobną troską, jaką kiedyś obdarzył Farlana i Isabel.

A co jeśli w tamtym baraku spał Gelgar? Albo Nanaba? Czy nawet tamten dupek, Zacharias? Zabawne, ale gdy Levi zaczął myśleć o potencjalnej śmierci Mike'a, doszedł do wniosku, że już od bardzo dawna nie traktuje go jak wroga. I z pewnością nie chciał mu pozwolić zginąć w tak głupi sposób!

Zacharias... Nie, oni wszyscy zasługiwali na to, by umrzeć tak, jak to sobie zaplanowali – walcząc z cholernymi tytanami, a nie wylatując w powietrze na terenie jebanego Korpusu!

Tylko co, do diabła, Levi mógł zrobić, żeby ich ocalić?!

Przeciwnik miał dla niego gotową odpowiedź.

- W życiu bym nie pomyślał, że ktoś taki jak ty będzie się troszczył o byle żołnierzy – powiedział. – Ale skoro tak się martwisz o kolegów, podpowiem ci, co możesz zrobić. Jeśli mam być szczery, nie skaczę z radości na myśl o wysadzeniu tamtego wozu. W końcu to oznacza utratę kasy. Chyba zasłonisz cel własnym ciałem i pozwolisz sobie strzelić... hm... niech pomyślę... w udo? Rana nie będzie śmiertelna, ale nie zdołasz mnie powtrzymać, gdy zabiorę wóz na przejażdżkę. Nie brzmi to zbyt dobrze, ale przynajmniej twoim kumple nie ucierpią. No więc, jak będzie?

Rozległ się dźwięk odbezpieczenia broni. Levi uświadomił sobie, że ma może kilka sekund na decyzję. Czując mieszaninę rozpaczy i wściekłości, zrobił to, co podpowiedział mu instynkt – rzucił się do przodu.

Żadna z podsuniętych opcji nie wydała mu się satysfakcjonująca, więc wybrał trzecią możliwość. Postanowił, że obezwładni kolesia z kucykiem, a zarazem nie zejdzie z linii strzału, by w razie czego zasłonić wóz swoim ciałem. Nawet na moment nie spuszczał wzroku z dłoni przeciwnika. Nie był na tyle głupi, by myśleć, że wyjdzie z tej konfrontacji bez szwanku, jednak liczył na to, że uda mu się przynajmniej „pochwycić" kulę tą częścią ciała, która nie skrywała żadnych ważnych organów. Na przykład ręką albo barkiem. W ten sposób nie narazi kolegów, a jednocześnie nie zostawi Erwina na pastwę losu.

Parę razy w życiu już oberwał kulką w kończynę... Będzie bolało jak diabli, ale w tym stanie będzie mógł kontynuować poszukiwania dowódcy. Znajdzie go, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi!

Koleś z kucykiem ewidentnie nie spodziewał się szarży od frontu, bo nie wystrzelił od razu. Ale wciąż miał dostatecznie dużo czasu, by nafaszerować przeciwnika ołowiem.

- Sam się o to prosiłeś! – ryknął.

Levi mentalnie przygotował się na uczucie bólu. Ale zamiast tego usłyszał szelest liści i głośny wrzask.

Ktoś nagle wyskoczył z krzaków i użył długiego miecza Zwiadowcy, by uciąć rękę, która trzymała pistolet.

Zbir z kucykiem klęczał na ziemi, trzymając się za krwawiący kikut. Tym, który go tak urządził, był chudy mężczyzna, ubrany w proste czarne spodnie i białą koszulę. Pomimo iż paradował w cywilu, spojrzenie miał tak czuje, jakby brał udział w ekspedycji na terytorium tytanów.

Dowódca Korpusu Zwiadowczego, Keith Shadis.

- Naprawdę zamierzałeś „tak po prostu" dać mu się postrzelić? – to były pierwsze słowa, które powiedział do Leviego.

Dawny zbir szybko otrząsnął się z szoku, jakim było pojawienie się przełożonego.

- Nie „tak po prostu" – odparł grobowym głosem. – Zdążyłbym go obezwładnić. Planowałem przyjąć pocisk ręką.

- Lepiej byłoby, gdybyś całkowicie go uniknął.

- Sam widziałeś, w co celował.

Usta Shadisa zacisnęły się w cienką linię i główny dowódca powoli skinął głową. Patrzył na Leviego w taki sposób, jakby oglądał go po raz pierwszy. Dawny zbir miał wrażenie, że dostrzega w tym spojrzeniu przekaz pod tytułem „myliłem się co do ciebie". Poczułby się tym faktem zajebiście wzruszony, ale pechowo dla nich obu, nie miał na to czasu.

Zbir z kucykiem przechylił się na bok i upadł na ucięty bark, zwijając się w kłębek.

- Ej! – Levi zapodał mu lekkiego kopniaka w brzuch. – Ani mi się waż tracić przytomność, skurwielu!

Ranny młodzieniec w żaden sposób nie zareagował. Najwyraźniej utrata ręki była dla niego zbyt wielkim szokiem i podobnie jak koledzy odpłynął w krainę słów.

- Tym sposobem nie mamy nikogo, kogo moglibyśmy przesłuchać. – Levi gniewnie szarpnął głową w bok. – Po prostu, kurwa, świetnie!

- Skoro nam nie pomogą, to przynajmniej przywiążmy ich do drzewa – zasugerował Shadis.

- Dobry pomysł. Tego tylko brakuje, by nagle się obudzili i zaczęli robić nam problemy.

Gdy wzięli się do roboty, Levi poczuł, że pierwszy raz od czasu wstąpienia do Korpusu zaczyna doceniać głównego dowódcę. Czego by nie powiedzieć o tym staruchu, należało przyznać, że potrafił świetnie panować nad nerwami - nie tracił czasu na histeryzowanie i po prostu robił swoje. Choć było widać, że w jakimś stopniu jest wstrząśnięty tym, co się wydarzyło.

- Są tacy młodzi – wyszeptał, gdy on i Levi zawiązywali węzły wokół czwórki zbirów. – Ja... naprawdę sądziłem, że to prawdziwi rekruci. Kiedy zjawili się tutaj tydzień temu, nawet do głowy mi nie przyszło, że mogą nie być żołnierzami! Choć były pewne sygnały, które wydały mi się niepokojące. Słabo znali protokół wojskowy... w dodatku korzystali z trójwymiarowego manewru, jakby dopiero co się go nauczyli. Powinienem się domyślić, że...

- Nie miej do siebie pretensji. – Levi wszedł dowódcy w słowo. – Kolesie, którzy cię wychujali, to profesjonaliści! Albo są pionkami pod rozkazami diabelnie inteligentnego szefa. Zaplanowali to o wiele dokładniej, niż myślałem. – pociągnął za sznurek i ponuro dokończył: - Pewnie „zamienili się" z prawdziwymi rekrutami, gdy tamci byli w drodze do naszego Korpusu. Wystarczyłoby, żeby choć trochę ich przypominali. Jeśli nie odwiedzałeś Południowego Korpusu Treningowego zbyt często, to nie miałeś szans się zorientować.

- Pewnie nagła śmierć instruktora to też nie przypadek. – Shadis przełknął śliną. – Prawdziwi rekruci... Myślisz, że oni jeszcze...

- W tej chwili o tym nie myślę. I ty lepiej też nie zawracaj sobie tym głowy. Rozwodzenie się nad tym, co się stało, nie pomoże nam w rozwiązaniu bieżącego problemu.

Pokryta zmarszczkami twarz Keitha wykrzywiła się w bólu. Mimo to dowódca Zwiadowców skinął głową.

On i Levi skończyli przywiązywać zbirów do drzewa i podnieśli się z klęczek.

- Powiedz... - zagaił dawny mieszkaniec Podziemi. – Ty naprawdę oddelegowałeś tych gości do pracy w dzień wolny?

- Tak się składa, że tak. – Shadis ponuro przytaknął. – Patrząc wstecz, wyglądało to tak, jakby za wszelką cenę chcieli dostać karę. Podpuszczali mnie, powtarzając, że nie ośmielę się dać im zadania w Święto Państwowe. Swoją drogą... właśnie dlatego tutaj przyszedłem. Cały dzisiejszy dzień spędziłem w biurze. Kiedy spojrzałem przez okno i zobaczyłem, że nadal pracują, zaczęło mnie gryźć sumienie. Pomyślałem, że... choć jest bardzo późno, zaproszę ich do miasta na piwo. Zacieśnię więzi.

Ten koleś musiał wieść cholernie przykre życie, skoro nawet nie miał osoby, która wyciągnęła go na kielicha w dzień taki jak ten. Decyzja o zaproszeniu nowych żołnierzy do wspólnego picia musiała być aktem desperacji. Shadis chyba też to sobie uświadomił, bo spuścił wzrok.

Levi był zbyt zajęty martwieniem się o Erwina, by dawać Staremu Dziadowi pokrzepiającego kopniaka w tyłek. Odchrząknął i oznajmił:

- Pytam, bo te młodociane gnojki nie działają same! – podkreślił, posyłając Shadisowi znaczące spojrzenie. – Czy są jeszcze jacyś smarkacze, którym dałeś dzisiaj zadanie? Inni niż ci, których związaliśmy?

- Co najmniej czterech.

Dawny mieszkaniec Podziemi skrzywił się z niesmakiem.

- Bezpieczniej będzie założyć, że jest ich znacznie więcej – mruknął. – I mają w chuj przytłaczającą przewagę liczebną. Tak dla jasności... przychodzi ci do głowy ktoś, kto jest w miarę trzeźwy i mógłby nam pomóc?

Shadis pokręcił głową.

- Patrząc na historię poprzednich dni wolnych, nie sądzę, byśmy znaleźli choćby jedną przytomną osobę – stwierdził ponurym tonem. – A nawet jeśli ktoś taki jest, szukanie go zajmie zbyt wiele czasu. Powinniśmy natychmiast osiodłać konie i...

- Nie – ze spokojem uciął Levi. – Powinniśmy ubrać sprzęt do trójwymiarowego manewru, zapakować do plecaków dodatkowe butle z gazem i ruszyć w pościg.

Stary Dziad wytrzeszczył oczy. Po jego minie można było wywnioskować, że spodziewał się wykonywania rozkazów bez żadnego protestu a nie kwestionowania jego decyzji. W normalnej sytuacji Levi rzucił coś kąśliwego, jednak teraz wyjątkowo postanowił być miło. Jak na to nie patrzeć, Shadis był jego jedynym sojusznikiem – jeśli mają dołożyć kilkukrotnie liczniejszej bandzie złodziei, muszą jakoś znaleźć wspólny język.

- Słuchaj, to nie tak, że cię nie szanuję – wyrzucił z siebie Levi, patrząc na dowódcę z miną pod tytułem „nie wierzę, że to mówię". – Jednak chyba się zgodzisz, że w tej sytuacji powinniśmy pierdolić protokół wojskowy? Ty znasz okolicę, a ja potrafię myśleć jak złodziej. Dlatego nie zastanawiajmy się, który z nas stoi wyżej od drugiego, tylko skoncentrujmy się na odzyskaniu Erwina i skradzionego sprzętu.

Główny dowódca wciąż wyglądał na nieco spiętego, ale ostatecznie wydał zrezygnowane westchnienie i skinął głową.

- Kolesie, których szukamy, zakosili mnóstwo rzeczy. – Levi zaczął cierpliwie tłumaczyć. – Na pewno przewożą je wozami. Jeśli pojedziemy konno, za cholerę ich nie dościgniemy. Już nie wspominając o tym, że nie będziemy mieli żadnej przewagi. Dlatego ubieraj cholerny sprzęt i ruszajmy w drogę! Gdy będziemy lecieć przez las, obmyślimy strategię.   

Notka autorki

Tu-duuum! Przedstawiam wam nową super ekipę – Levi i Shadis, niepowstrzymany duet, który odbije Erwina Smitha i przywróci honor Korpusowi Zwiadowczemu! Znaczy się, jeśli wszystko pójdzie dobrze.

Przepraszam za ewentualne błędy – w ostatnim czasie miałam ogromny problem z klawiaturą ;( Stąd też opóźnienia w publikacji rozdziałów. Z tego samego powodu mogłam nie odpisać niektórym z was – obiecuję, że nadrobię to w najbliższym czasie. Kiedy w moim komputerze coś się psuje, to jestem jak... ugh! Powiedzmy, że jestem jak Levi, który cały czas przebywa w brudnym pomieszczeniu i nie jest w stanie nic z tym faktem zrobić.

Bardzo wam dziękuję za wszystkie cudowne komentarze i słowa uznania. Cieszę się, że o mnie nie zapomnieliście.

Trzymajcie się cieplutko i do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top