Rozdział 24 - Dzień wolny (część 2)

Chociaż jeszcze nie zapadł zmrok, knajpa pękała w szwach. Kelnerki biegały między stolikami, co chwilę przyjmując i realizując zamówienia. Piana wylewała się na podłogę, gdy bardziej wstawieni goście stukali się kuflami piwa, wybuchając śmiechem. Levi dostrzegał w tłumie parę znajomych twarzy, jednak wciąż nie znalazł tej, na której najbardziej mu zależało.

On i Hanji od pewnego czasu siedzieli przy pustym stoliku, uważnie obserwując wejście do knajpy. Aż wreszcie się doczekali.

Kelnerka akurat wywaliła na zewnątrz Gelgara i kilku innych pijaków, gdy w drzwiach stanął Erwin Smith. Zamiast munduru miał na sobie proste szare spodnie, eleganckie sznurowane buty i koszulę w jasno-zieloną kratę.

Widząc dowódcę w cywilnym stroju, Levi poczuł łaskotanie w żołądku.

- Ej, Erwin! – zawołał, podnosząc się z miejsca. – Tutaj...

- Co ty robisz?! – konspiracyjnym tonem syknęła Hanji, łapiąc go za kołnierz i ciągnąc go z powrotem na krzesło. – Powinniśmy się skulić i udawać straumatyzowanych!

- A po jakiego chuja? – z irytacją spytał czarnowłosy żołnierz. – Przecież przylazł, nie? Właśnie o to nam chodziło.

- Ugh, ale jeśli od razu się zorientuje, nie będzie zabawy! – Okularnica uderzyła pięściami o blat stołu, nadymając policzki jak obrażone dziecko. – Tak się postarałam, a ty chcesz tak po prostu... Oho! Idzie tu!

- Nie wygląda na specjalnie przejętego...

- Trudno, jeszcze nie wszystko stracone. Jeśli będziemy wystarczająco przekonujący, na pewno zacznie nam współczuć.

Wariatka w brylach przywołała na twarz nieszczęśliwy wyraz. Czy raczej – spróbowała go przywołać, bo efekt był średni. Kącik jej ust podrygiwał do góry, a z policzków nie schodził rumieniec. Ona naprawdę, kurwa, myślała, że kogoś nabierze? Nawet pijak pokroju Gelgara by jej nie uwierzył, a co dopiero tak inteligentny facet jak Erwin.

Levi, ze swojej strony, nie miał zamiaru udawać. Siedział na swoim krześle, krzyżując ramiona i uważnie śledząc ruchy dowódcy.

Erwin zajął miejsce przy ich stoliku i założył nogę na nogę.

- Hanji, Levi – przywitał się z nimi uprzejmym tonem. – Co za ulga widzieć was całych i zdrowych.

Minę miał obojętną, ale w jego oczach migotały wesołe ogniki.

- Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy układałem plan kolejnej ekspedycji i do mojego gabinetu wbiegł zdyszany kurier – powiedział, sięgając do kieszeni spodni. – Przyniósł mi niezwykle interesujący list.

Podekscytowana Hanji zaczęła wiercić się na krześle. Erwin udał, że tego nie widzi. Jednym płynnym ruchem rozprostował kartkę papieru i donośnym głosem zaczął czytać:

- „Erwinie Smisie! Zimny draniu i kola..." Przepraszam, ale tutaj była plama po musztardzie i nie mogłem rozszyfrować tego słowa – wyjaśnił z niewinnym uśmiechem.

- Mówiłem, żebyś nie żarła jak coś piszesz! – Levi warknął do okularnicy.

- Cicho! – Hanji zdzieliła czarnowłosego kolegę łokciem w żebra. – Poczekaj, niech rzucę okiem... - powiedziała, pochylając się nad listem. – Tam pisze „kolaborancie".

- Jest napisane – odruchowo poprawił Erwin.

- No i się, kurwa, zaczyna... - wymamrotał Levi, opierając policzek na dłoni. – Pieprzony językoznawca!

Kątem oka zerknął na dowódcę. Gdy uświadomił sobie, że Smith wpatruje się w niego z czymś na kształt czułości, spłonął rumieńcem i błyskawicznie odwrócił wzrok.

- No dobrze – Erwin odchrząknął. – W takim razie zacznijmy od początku. „Erwinie Smisie! Zimny draniu i kolaborancie!" Kolaborant? Naprawdę? Jest tyle obelg, których można użyć pod moim adresem, lecz autor listu wykorzystał akurat tę, które zupełnie nie pasuje. Biedaczek chyba jeszcze nigdy nie miał w rękach słownika...

- Nie gadaj tyle, tylko czytaj! – Zniecierpliwiona Hanji klepnęła jasnowłosego pułkownika w plecy.

Smith posłusznie wrócił do lektury. Wypowiadał każde słowo z wielką pasją, jak wywołany do odpowiedzi uczeń, który starał się o jak najlepszą ocenę.

- „Porwałem twoich najlepszych ziomali..."

- „Ziomali?" – Levi wytrzeszczył oczy.

- „Levisia i Hanji..."

- „Levisia"?! – ze złością powtórzył dawny zbir, uderzając dłoniami o blat.

- Nie przerywaj mu! – skarciła go Hanji. – W tym tempie będzie czytał do wieczora.

- Właśnie, Levi, nie przerywaj mi. – Erwin porozumiewawczo mrugnął do podwładnego. – Wiesz, jakie to dla mnie trudne? Kiedy pierwszy raz czytałem ten list, sądziłem, że serce mi stanie ze strachu!

Naprawdę? Bo wyglądasz, jakby żebra ci miały popękać od powstrzymywania śmiechu.

- Wybiłem się z rytmu, więc zacznę od początku – zadeklarował jasnowłosy pułkownik. – „Erwinie Smisie! Zimny draniu i kolaborancie! Porwałem twoich najlepszych ziomali, Levisia i Hanji. Będę ich torturował, dopóki Mury się nie zawalą, a tytany nie nauczą się grać w szachy. Chyba, że spełnisz moje żądania." Tutaj robi się ciekawie... „Masz rozebrać się do naga..."

- Że co, kurwa?! – jęknął Levi. – „Rozebrać się do naga"?!

- „A potem włożyć na swoje ponętne ciałko coś, co nie jest wojskowym mundurem."

Erwin przycisnął sobie dłoń do piersi i wydał poruszone westchnienie.

- Nie wiem, który z porywaczy nazwał moje ciało „ponętnym", ale to z jego strony bardzo miłe. A ty, Levi, nie czepiaj się tak bardzo autora lista. Zanim założy się coś nowego, trzeba najpierw zdjąć to, co wcześniej miało się na sobie. Nie dla każdego to jest oczywiste.

- No właśnie! – zawołała Hanji, energicznie kiwając głową.

Smith czytał dalej:

- „Przyjdź do knajpy Pogodny Koziołek i przynieś ze sobą kasę. Jeśli nie stawisz się w przeciągu godziny, zmuszę kurdupla do wdychania kurzu przez słomkę..." Och, Levi... jakie to szczęście, że przyszedłem tak szybko! Na pewno byłeś przerażony.

- Tak, kurwa, prawie popuściłem ze strachu. – Levi przewrócił oczami.

- „Zaś najzdolniejszą naukowiec na świecie posadzę na krześle inkwizycyjnym." „Inkwizytorskim" nie „inkwizycyjnym".

- Skąd możesz to wiedzieć? – zawołała zszokowana Hanji. – Przecież nie poszedłeś na wystawę!

- Dużo czytam...

- Mnie bardziej interesuje – Levi uniósł brew i zmierzył szaloną kobietę lodowatym spojrzeniem – dlaczego ja zostałem nazwany „kurduplem" a czterooka „najzdolniejszą naukowiec na świecie".

- Widać porywacz ma swoich faworytów – rzeczowym tonem stwierdził Erwin. – A oto jak zakończył swój list: „Pewnie zastanawiasz się, dlaczego robię coś takiego? To dlatego że jestem podły i niegodziwy, a poza tym chcę, żeby zło zawładnęło światem. Buhaha... buhaha!"

Czarnowłosy żołnierz wyrwał dowódcy kartkę, przeczytał ostatnie słowa i gniewnie cisnął listem o stół.

- Ja pierdolę... - podsumował, wydając oburzone prychnięcie. – „Buhaha"? Kurwa mać... serio?! Żaden sensowny porywacz nie kończy listu w taki sposób!

- Wybacz, Hanji, ale byłaś dosyć oczywista. – Erwin splótł dłonie na blacie i przepraszająco uśmiechnął się do okularnicy. – Wiedziałem, że to ty, gdy tylko zobaczyłem tę pozbawioną logiki interpunkcję.

- No dobra, już dobra! – Wariatka w brylach obrażalsko zadarła nos. – Nie musisz aż tak się o to czepiać.

- Od początku mówiłem, że trzeba było wysłać MÓJ list – mruknął Levi.

- Zaraz... to były dwa listy? – zainteresował się Smith.

- Każde z nas napisało swój i potem nie mogliśmy się zdecydować, który wysłać – z radosnym uśmiechem wyjaśniła Hanji. – Ostatecznie rozstrzygnęliśmy to za pomocą pojedynku. Pokonałam Leviego w starciu na śmierć i życie!

- Czyli w „kamień, nożyce, papier" – sprostował naburmuszony Levi. – Nie mam pojęcia, jakim cudem wygrała. Na pewno w jakiś sposób oszukiwała!

- Mogę zobaczyć twój list? – spytał Erwin.

Dawny zbir wygrzebał ze swojej nowej torby kartkę papieru i podał ją dowódcy. Jasnowłosy pułkownik w milczeniu przeczytał list, z każdą chwilą coraz bardziej blednąc na twarzy. Kiedy skończył, przełknął ślinę i nerwowo wytarł czoło chusteczką.

- Chyba jednak dobrze się stało, że wysłaliście list Hanji – powiedział słabym głosem. – Twój jest... przerażająco realistyczny.

- Nie bądź śmieszny – lekceważąco odparł Levi. – Gdyby był realistyczny, dołączyłbym do niego uciętą kończynę.

- Poznaję twój charakter pisma. – Smith powoli wypuścił powietrze, stopniowo się uspokajając. – Ale gdyby nie to, pomyślałbym, że przydarzyło wam się coś okropnego...

- Kiedy nam NAPRAWDĘ przydarzyło się coś okropnego! – pożaliła się Hanji. – Byliśmy na torturach, wiesz?

- Na wystawie tortur – wyjaśnił Levi. – Tylko że nas wywalili...

- I to zupełnie bez powodu! – zajęczała okularnica. – Do tej pory nie rozumiem, dlaczego mieli z nami problem. Przecież byliśmy tacy grzeczni! Prawda, Levi?

Dawny zbir zgodnie skinął głową.

- Na pewno zachowywaliście się nienagannie. – Erwin zaśmiał się pod nosem.

- Trzeba było z nami pójść. – Hanji skrzyżowała ramiona i popatrzyła na jasnowłosego pułkownika z pretensją w oczach. – Wtedy by nas nie wyrzucili. Tak byś im nagadał, że nie ośmieliliby się zamknąć nam drzwi przed nosem.

- To miłe, że masz o mnie tak wysokie mniemanie. Jednak zdolności oratorskie nie zawsze wystarczą, żeby rozwiązać problem. Zwłaszcza, że ostatnio wyszedłem z wprawy. Niezależnie od tego, jak bardzo się starałem, nie potrafiłem przekonać do siebie... pewnych osób.

Erwin popatrzył na Leviego w tak wymowny sposób, że już bardziej się nie dało. Czarnowłosy mężczyzna zaczerwienił się.

Czuł, że jest dogłębnie analizowany przez swojego dowódcę. Błękitne oczy Smitha miały w sobie łagodność, a jednocześnie domagały się odpowiedzi.

„Czy to, co się obecnie dzieje, ma oznaczać, że już nie jesteś na mnie zły?" – zdawały się pytać. – „O co, tak właściwie, się gniewałeś?"

Levi szarpnął głową w stronę Hanji, w niemej prośbie o pomoc. Jednak szalona kobieta jedynie wpatrywała się w niego z zachęcającym uśmieszkiem, opierając policzki na dłoniach. Niech to szlag! Jeśli nie zamierzała wybawić go z opresji, to mogłaby na chwilę się ulotnić! Jak, u licha, miał wytłumaczyć się przed Erwinem, gdy cały czas czuł obrócone w swoim kierunku okrągłe okulary?

Smith musiał wyczuć, że to nieodpowiedni moment na wyjaśnianie nieporozumień, bo rozmasował bark i oznajmił:

- Tak czy siak cieszę się, że wyciągnęliście mnie z gabinetu. Od rana byłem rozkojarzony, a od ciągłego siedzenia za biurkiem wszystko zaczęło mnie boleć.

- Gdybyś został tam jeszcze dłużej, pośladki przykleiłyby ci się do krzesła! – stwierdziła Hanji. – Można stwierdzić, że jesteś naszym dłużnikiem.

- Skoro już mnie tutaj ściągnęliście, zakładam, że macie jakiś plan na miłe spędzenie dnia?

- O-czy-wi-ście, że mamy plan! – Okularnica dumnie wypięła pierś. – Ale najpierw musisz trochę wyluzować, dlatego trochę sobie tutaj posiedzimy. Wypijemy kilka znakomitych trunków, prowadząc inteligentną rozmowę.

XXX

- Dupa! Na sto procent dupa!

- Ech, Levi... setki razy tłumaczyłem ci, że to para patrzących ze zdziwieniem oczu.

- Chuj, z tym, co tłumaczyłeś. Umówiliśmy się, że czterooka wariatka to rozstrzygnie. No więc?

Dwaj mężczyźni wymownie spojrzeli na Hanji, która do tej pory przysłuchiwała się dyskusji z zamyśloną miną.

- No cóż, panowie... - Zacmokała i wzięła od Leviego karteczkę z rysunkiem. – Przykro mi, ale obaj jesteście w błędzie. Ja tu widzę parkę jędrnych cycków!

Erwin i Levi wydali ciche westchnienie frustracji.

- Miałaś ustalić, który z nas ma rację, a nie wymyślać własną interpretację! – fuknął dawny zbir.

- Kiedy moja wersja jest najsensowniejsza! – Okularnica pochyliła się nad stołem i wymownie postukała w obrazek palcem wskazującym. – Na sam zobacz: okrągły kształt... równo rozmieszczone sutki! Od razu widać, że to cycki!

- Jestem autorem tego dzieła i twierdzę, że to oczy – upierał się Erwin.

- Co ważniejsze, chłopaki... - westchnęła Hanji. – Mam dwa pytania. Pierwsze: dlaczego jeszcze nic nie zamówiliśmy i rozmawiamy o sztuce na trzeźwo? Drugie...

Popatrzyła na czarnowłosego kolegę i radośnie dokończyła:

- Levi... ty naprawdę przez ten cały czas nosiłeś przy sobie karteczkę, którą Erwin zostawił ci na biurku? Musisz bardzo przywiązany do swojego dowódcy...

- NIE jestem! – warknął Levi. – A teraz oddawaj to!

Jego dłoń wystrzeliła w stronę karteczki. Jednak Hanji odchyliła się do tyłu, zabierając rękę z liścikiem poza zasięg niskiego mężczyzny.

- Taka niepozorna rzecz, a ma dla ciebie tak ogromną wartość – podsumowała z uciechą.

- Ma dla mnie gównianą wartość – wycedził dawny zbir. – Po prostu chciałem mieć dowód, że Erwin narysował dupę!

- Oczy! – podkreślił Smith.

- A może rozstrzygniemy to zakładem? – zaproponowała okularnica.

Levi, który pochylał się w stronę towarzyszki, próbując przejąć kartkę, zamarł w bezruchu.

- Zakład? – powtórzył ze zdziwieniem.

- Przejdę się po knajpie i zapytam, co ludzie widzą na tym rysunku – wyjaśniła Hanji. – Jeśli większość powie, że to oczy, zapłacisz za nasze drinki, Levi. Ale jeśli okaże się, że to dupa, Erwin zapłaci.

Smith zaczął wiercić się na krześle, niczym chłopiec przed otwarciem prezentu urodzinowego.

- Hazard? – spytał z lekkim uśmiechem. – Jak dla mnie, to brzmi bardzo dobrze.

- Zaraz. – Spojrzenie Leviego stało się zaniepokojone. – Ale nie zbankrutuję, jeśli przegram... tak? Mnie w ogóle stać na to, by zapłacić za siebie i za was?

- Nie martw się, dałam ci dość forsy – odparła ucieszona Hanji. – W takim razie pójdę i...

- Chwileczkę! – Erwin złapał za skraj koszuli okularnicy, zatrzymując szaloną kobietę w miejscu. – Dorzućmy dodatkowy warunek: jeśli większość osób powie, że to piersi, to TY zapłacisz za nasze drinki!

- Ż-że co? – Po skroni czterookiej wariatki spłynął pot. – Erwin, no co ty... Dlaczego mam płacić za to, że miałam rację?

- Ponieważ ten zakład to twój pomysł – z niewinnym uśmieszkiem odparł Smith. – Powinnaś wziąć na siebie część ryzyka. Bo na razie wygląda to tak, jakbyś uknuła spisek, by któryś z nas zapłacił, a ty nie musiałabyś wydawać ani grosza.

- Taa... - Levi skrzyżował ramiona i zmierzył okularnicę podejrzliwym spojrzeniem. – Właśnie tak to wygląda!

Hanji przez chwilę wyglądała na zdenerwowaną, ale ostatecznie potrząsnęła głową, dumnie wypięła pierś i ruszyła w stronę baru.

- Ale z was sztywniaki! – prychnęła, oglądając się przez ramię. – Wszędzie wietrzycie postęp. Mam dość unikatowy punkt widzenia, więc na pewno nikt oprócz mnie nie powie, że to piersi. Niech jeden z was wyciąga portfel, bo sporo dzisiaj wyda!

„Lepiej, żeby nas nie oszukała!" – Levi miał zamiar powiedzieć.

Jednak zanim zdążył się odezwać, uświadomił sobie, że pierwszy raz od miesiąca jest sam na sam z Erwinem.

Poczuł, że ogarnia go nerwowość. Wyciągnął rękę i strzepnął z blatu kilka okruszków, które pominęła kelnerka, gdy szykowała dla nich stolik.

No dalej, powiedz coś! – pomyślał, zerkając na dowódcę spod opadających na czoło kosmyków czarnych włosów.

Taa... tylko cholera, co? Że mu przykro? Że chce, żeby było między nimi jak dawniej? Że zachował się jak gówniarz i zabrakło mu odwagi, by przeprowadzić szczerą rozmowę?

- Dobrze wyglądasz – powiedział Erwin.

Wyrwany z zamyślenia Levi potrząsnął głową.

- Co? – rzucił, patrząc na dowódcę nieprzytomnym wzrokiem.

- Ta koszula, którą masz na sobie... – z łagodnym uśmiechem wyjaśnił Smith. – Dobrze w niej wyglądasz. Kupiłeś ją dzisiaj?

- Taa... - Czerwieniąc się, Levi rozmasował kark. – Twoja też jest niczego sobie.

- Dziękuję. – Erwin przygładził materiał na piersi. – Odziedziczyłem ją po tacie.

- Naprawdę? Jest w bardzo dobrym stanie.

- Dbam o nią.

- To widać.

- Choć jest na mnie trochę za mała. – Erwin przepraszająco się uśmiechnął. – Tata był ode mnie znacznie chudszy.

Zapadła między nimi niezręczna cisza.

Levi zaczął się zastanawiać, jak zgrabnie poruszyć temat przeprosin, jednak przeklęta kraciasta koszula nie pozwalała mu się skupić! Wcześniej nie zwrócił na to uwagi, jednak po ostatniej wymianie zdań zdał sobie sprawę, że jego dowódca rzeczywiście ubrał coś, co nie do końca na niego pasowało. Materiał na wysokości mostka był naprężony, jakby guziki miały za chwilę pęknąć. Levi gapił się na nie jak zahipnotyzowany.

Kiedy milczenie stało się prawie nie do zniesienia, Smith podniósł się z krzesła.

- Wiesz, tak sobie myślę... - zagaił, niepewnie zerkając na Leviego. – Minie trochę czasu, zanim Hanji przepyta wszystkich gości. Może przyniosę nam piwo?

- J-jasne – wymamrotał Levi. – Głupio tak siedzieć o suchym pysku.

Idąc w stronę baru, Erwin na chwilę zatrzymał się, by położyć podwładnemu dłoń na ramieniu. Zupełnie jakby wcale się nie gniewał! Najwidoczniej spotkanie z Levim sprawiło mu taką radość, że nawet nie liczył na przeprosiny.

Chociaż powinien.

- Cholera... - mruknął Levi, zaciskając dłonie w pięści.

Może i wychował się w rynsztoku, ale miał swój honor. Chciał zasłużyć na przebaczenie Erwina, a nie dostać je za darmo.

Gamoń z wielkimi brwiami powinien dać mu okazję się pokajać, zamiast siedzieć na krześle z pogodną miną i udawać, że nic się nie stało.

Kiedy wróci, od razu powiem „przepraszam"! – postanowił Levi. – Od razu, bez owijania w bawełnę. Przeproszę za to, że ostatnio zachowywałem się jak dupek i jeśli mi się poszczęści, to będzie koniec tematu.

Gdyby tylko inni podzielali jego poglądy i przestrzegali zasad dobrego wychowania...

Jacyś frajerzy przeszli obok Leviego i trącili go ramionami, przy okazji wylewając na jego stół trochę piwa.

- Ej! – warknął, sięgając po serwetki i energicznie wycierając plamę. – A może by tak „przepraszam", co? Wychowaliście się w chlewie? Nawet jeśli zrobiliście to niechcący, wypada, żebyście...

Właśnie zdał sobie sprawę, do kogo mówi i z wrażenia zapomniał języka w gębie.

Zamiast trzech przypadkowych kolesi miał przed sobą żołnierzy Żandamerii. I to nie pierwszych lepszych, ale akurat tych, których bardzo dobrze kojarzył ze „starych dobrych czasów", gdy rabował kupców w Podziemiu. Ba, nawet znał ich imiona!

Ciemny blondyn niosący kufle piwa nazywał się Carlson i był tak gruby, że chyba tylko cudem mógł korzystać z trójwymiarowego manewru. Jeśli w ogóle! Zazwyczaj był tym, który wzywał wsparcie, gdy Levi, Farlan i Isabel grasowali po okolicy.

Znacząco różnił się pod tym względem od swojego ciemnowłosego kolegi, Gerarda, który zawsze jako pierwszy wyrywał się do ścigania bandytów. I pierwszy spadał na dół, rozwalając sobie przy tym fryzurę. We wspomnieniach Leviego zawsze zrywał się na nogi, otrzepywał się z błota, zawiązywał włosy w kucyk i wrzeszczał, że „następnym razem to on pokaże tym zbirom", czy coś w ten deseń. Natomiast trzeci z kolesi...

Kurwa. Tego umięśnionego byczka z obciętymi na jeża rudymi włosami Levi znał praktycznie od dzieciństwa. A konkretniej od momentu, gdy Kenny złamał kolesiowi obie ręce, powalił go na plecy i na koniec wysikał mu się na twarz.

- Spróbuj zamknąć gębę, to utnę ci język! – groził Rozpruwacz, stojąc z nogami po obu stronach faceta i jak gdyby nigdy nic odcedzając kartofelki. – I nie wierć się, ty... Hmm... Nie pamiętam, jak się nazywasz, więc będę wołał na ciebie „Psikus". Bo zrobiłem ci psikusa! No wiesz, wyciągnąłem sprzęt i zrobiłem małe psi psi! Ha! Nieźle to wymyśliłem, co nie, Levi?

- Nie mieszaj mnie do swoich pojebanych gierek – odburknął dziesięcioletni Levi.

Jeśli go pamięć nie myliła, osobiście nic nigdy Psikusowi nie zrobił. Jednak skrzywdzony Żandarm wydawał się mieć na ten temat inne zdanie, bo polował na niego z wręcz szaleńczą obsesją. Kto wie... może myślał, że wywabi Rozpruwacza z kryjówki, jeśli dorwie jego dawnego wychowanka?

Levi nie zamierzał marnować czasu, by się nad tym zastanawiać. Nie starał się też poznać prawdziwego imienia Psikusa, bo ten temat mu zwisał. Zresztą... to nie tak, że traktował kolesia jak realne zagrożenie. Jasne, gamoń miał trochę więcej doświadczenia niż Carlson i Gerard, ale koniec końców i tak lądował w błocie, podobnie jak pozostała dwójka. Czemu Levi miałby się nim przejmować?

Może dlatego, że teraz był uczciwym obywatelem i nie mógł tak po prostu wpierdolić paru Żandarmom, a potem zwiać na skradzionym sprzęcie do trójwymiarowego manewru?

Co oni tu w ogóle robią? – myślał, ciskając mokrą serwetkę do kosza. – Czyżby ich przenieśli? I dlaczego łażą po knajpie w cholernych mundurach? Nie słyszeli o Święcie Narodowym?

Przez chwilę jeszcze łudził się, że może go nie poznają, ale kiedy zobaczył ich miny, zrozumiał, że łatwo się ich nie pozbędzie.

- Proszę, proszę... kogo my tu mamy? – zacmokał Carlson.

Odłożył kufle z piwem na najbliższy stolik, ignorując zdziwione spojrzenia siedzących przy nim kolesi. Już sam fakt, że porzucił alkohol na pastwę jakichś pijaków, świadczył o powadze sytuacji.

- Spodziewałem się wielu rzeczy... - Psikus skrzyżował ramiona i zmierzył Leviego chłodnym spojrzeniem. – Ale nie tego, że najbardziej poszukiwany przestępca z Podziemia będzie sobie siedział w knajpie na Powierzchni i jak gdyby nigdy nic czekał na piwo.

- Nawet nie założył kaptura, by się ukryć – chłodno zauważył Gerard. – Trzeba mieć tupet!

Wszyscy trzej pochylali się nad dawnym zbirem jak drapieżniki nad upolowaną zwierzyną. Levi chciał wstać, by nie czuć się aż tak osaczony, ale uznał, że to może nie być najlepszy pomysł.

Jeśli podniesie się z krzesła, te gnojki prędzej czy później zaczną go prowokować. Szturchać go ramię, popychać, przeszukiwać mu kieszenie... A to zapewne skończy się bójką. Czyli czymś, czego Levi pragnął za wszelką cenę uniknąć.

Może, w takim razie, powinien przyjąć inną taktykę?

Z technicznego punktu widzenia, od czasu dołączenia do Zwiadowców nie popełnił żadnego przestępstwa, więc dlaczego miałby zachowywać się jak winny? Będzie po prostu siedział przy swoim stoliku, udając, że nic się nie stało.

- Nie tylko ja mam tupet – powiedział, przekręcając się na krześle, tak by siedzieć bokiem do trójki Żandarmów. – Wy też jesteście bezczelni, potrącając innych gości i wylewając im piwo na stół... rzecz jasna bez słowa przeprosin. To może zrobimy tak: ja zapomnę o tym, jak mnie obraziliście, a wy zapomnicie o tym, że kiedyś bawiliśmy się w berka w Podziemiu. Wtedy nie skończy się tak, jak zwykle.

- „Tak jak zwykle"? – powtórzył Gerard.

Levi przekrzywił głowę.

- Jedni uciekają, a inni kończą ze złamanymi nosami. Albo połamanymi kończynami. Czy też szczochami w gębie. Właśnie tak zazwyczaj się to kończyło.

Psikus poruszył się niespokojnie.

Gdyby podobna wymiana zdań miała miejsce w Podziemiu, on i jego przydupasy byliby już po drugiej stronie pomieszczenia, udając, że spotkanie z Levim w ogóle nie miało miejsca. Doskonale wiedzieli, do czego zdolny był wychowanek Kenny'ego Rozpruwacza. Wcześniej jeszcze nigdy nie ośmielili się rzucić mu wyzwania bez co najmniej dziesięcioosobowej obstawy.

Jednak teraz wyglądali na znacznie odważniejszych niż zwykle. Być może wyczuli, że Levi chciał być takim samym porządnym człowiekiem jak reszta Zwiadowców i przez to miał więcej do stracenia?

Kiedy zrobili krok w jego stronę, wzdrygnął się z niesmakiem. Cholera! Nie był przyzwyczajony do sytuacji, gdy jego pogróżki nie działały.

- Mielibyśmy zapomnieć, że ktoś, kto powinien być w więzieniu, dobrze bawi się na wolności? – wycedził Psikus.

- Dobrze wiecie, że wylądowałem w więzieniu – bezbarwnym głosem odparł Levi. – Odkąd zostałem złapany, Korpus Zwiadowczy jest moim więzieniem. A gdy ostatnim razem sprawdzałem, walka z tytanami nie była dobrą zabawą.

- A gdy MY ostatnim razem sprawdzaliśmy – chłodno podkreślił szef trójki Żandarmów – to więzienie było miejscem, w którym skazany przebywał cały czas. A nie wychodził, kiedy tylko miał ochotę.

- I to w tak ładnych ciuchach... - Carlson spróbował złapać Leviego za rękaw, jednak dawny zbir w ostatniej chwili szarpnął barkiem.

- A tylko spróbuj mnie dotknąć! – syknął Levi.

Powtarzał sobie, że nie ma najmniejszego zamiaru się bić, jednak jego dłoń odruchowo powędrowała w stronę schowanego za pasem noża.

- Nie próbowałem dotknąć ciebie tylko tej koszuli – z kpiącym uśmiechem odparł Carlson. – Nie wygląda jak coś, co posiadałby taki szczur jak ty.

- Mam ją od niedawna.

- Podobnie jak tę torbę, co? – zgadł Gerard. – Co w niej masz?

- Moje stare ciuchy.

- I pewnie pieniądze? Dobrze mówię?

Levi zawahał się, ale ostatecznie postanowił trzymać się swojej pierwotnej taktyki.

Nie zrobiłeś nic złego, więc ZACHOWUJ się jak ktoś, kto nie zrobił nic złego.

- Owszem – potwierdził., unosząc podbródek. – Mam tam uczciwie zarobione pieniądze, których jeszcze nie zdążyłem wydać.

- Uczciwie zarobione?! – prychnął Psikus. – Dobre sobie...

- Skoro wasze pieniądze są uczciwie zarobione, to moje też. Wszyscy dostajemy żołd za służbę wojskową.

- Z tym, że nasza forsa nie śmierdzi.

- Żadne pieniądze nie śmierdzą – stwierdził Levi. – Cuchną jedynie ludzie, którzy zarabiają je w niewłaściwy sposób. Na przykład zaczepiając tych, którzy nic nie zrobili.

Przemawiał opanowanym tonem, ale w środku aż się gotował. Już od tak dawna nie musiał przeprowadzać tego typu rozmów, że zdążył zapomnieć, jak to jest – gdy zatrudnione przez rząd typy traktowały go jak śmiecia. To takie upokarzające, że wszyscy ludzie w tej knajpie mieli ubrania, torby i pieniądze, ale tylko on musiał się tłumaczyć, jak wszedł w posiadanie tych przedmiotów!

Czy gdyby postanowił zostać w swoich starych ciuchach, nie doszłoby do tego? Ale dlaczego miałby paradować w czymś, co było brudne? Czy fakt, że kiedyś walczył o przetrwanie, popełniając drobne wykroczenia, na zawsze pozbawiał go prawa do czystych i ładnych rzeczy? Do grzania się w promieniach słońca? Do życia, które niektórzy wiedli już od urodzenia?

Czubki jego palców pogłaskały rękojeść noża. Niezależnie od swoich pokojowych intencji, nie miał zamierzał zachowywać się jak potulna owieczka, czekająca na pożarcie. Pierwszy nie wyciągnie broni, ale niech te gnojki sobie nie myślą, że mogą go bezkarnie zastraszać.

Chyba wyczuli jego intencje, bo z ich oczu zniknęła pewność siebie. Kiedy Psikus ponownie się odezwał, zrobił to uprzejmym, wręcz przymilnym tonem.

- Wiesz, co? Masz rację! Żadne pieniądze nie śmierdzą. I w sumie to... może rzeczywiście powinniśmy zostawić cię w spokoju i udawać, że to spotkanie nie miało miejsca. Rzecz w tym, że wtedy byłoby nam cholernie przykro. Nie mamy przy sobie dość pieniędzy, by kupić sobie więcej piwa.

Carlson nagle przypomniał sobie o porzuconych trunkach. Zaczął się za nimi rozpaczliwie rozglądać, ale na próżno, bo kufle już od pewnego czasu były puste. Kolesie, którzy je opróżnili, wesoło machali do trójki Żandarmów bełkocząc teksty w stylu „chłopaki, dzięki za piwo!" albo „nie wiemy z jakiej to okazji, ale jesteście najlepsi".

Carlson wyglądał, jakby się miał zaraz rozpłakać. Gerard zmierzył go rozwścieczonym spojrzeniem, co musiało oznaczać, że Psikus mimo wszystko mówił prawdę – chyba naprawdę nie mieli dość forsy na więcej alkoholu.

Levi przewrócił oczami. Jeśli ceną za święty spokój było kilka drobniaków, to mógł poświęcić swoją dumę i odpuścić.

- Niech będzie – burknął, sięgając do torby. – Postawię wam tę parę piw, byście mogli świętować, tak jak reszta, zamiast snuć się po knajpie i psuć innym humor.

- Nie chcę od ciebie pieniędzy na „parę" piw – chłodno doprecyzował Psikus. – Chcę, żebyś oddał nam wszystko, czego do tej pory nie wydałeś. Wtedy... i tylko wtedy zapomnimy, że cię widzieliśmy.

Grzebiąca w torbie dłoń Leviego zamarła w bezruchu. Dawny mieszkaniec Podziemi szarpnął głową do góry, by zmierzyć trójkę Żandarmów groźnym spojrzeniem.

- Zamiast na nas łypać, przypomnij sobie, jak znalazłeś się w tym miejscu. – Gerard zwrócił mu uwagę. – Jeśli Korpus Zwiadowczy to więzienie, to można powiedzieć, że właśnie jesteś na warunkowym. Tego typu wycieczki mają to do siebie, że aby mogły zdarzać się regularnie, nie możesz odwalać żadnych numerów. Ale wystarczy jeden incydent, by przełożeni zaczęli w ciebie wątpić. W końcu nie zaciągnąłeś się do Zwiadowców na tej samej zasadzie co reszta... czyż nie?

Levi poczuł, że jego mięśnie zaczynają wiotczeć, a gardło wypełnia się goryczą.

Bolało. Kurwa mać... Słowa tego skurwiela zabolały go na tak wielu płaszczyznach!

Stanowiły kompletnie przeciwieństwo tego, co wcześniej mówiła Hanji.

- Levi, Levi... ale ty wiesz, że nie musisz czekać na specjalną okazję, by pójść na przepustkę? – szczebiotała, wieszając się na ramieniu czarnowłosego kolegi, gdy byli w drodze do miasta. – Tyle zrobiłeś dla Korpusu... Keith na pewno nie uważa cię już za zbira. Możesz w każdej pójść do niego i poprosić o wzięcie wolnego! Jestem pewna, że się zgodzi!

Levi słuchał tego wszystkiego z naburmuszoną miną, ale w rzeczywistości czuł się poruszony. W życiu by wtedy nie pomyślał, że podczas swojego pierwszego wypadu do miasta wpadnie na żołnierzy, którzy znali go od najgorszej strony. No bo, niby czemu miałby się tego spodziewać, gdy kolesie stacjonowali w Mitras?

Fakt, że ich spotkał, to zwykły pech. Nic więcej.

Tylko, że ten pech uświadomił Leviemu nieprzyjemną prawdę – biorąc pod uwagę jego kartotekę, naprawdę wystarczy jeden głupi incydent. Jeden wyskok i Shadis zacznie się zastanawiać, dlaczego w ogóle zaczął go uważać za godnego zaufania.

Ciekawe, komu uwierzy, gdy usłyszy o tej konfrontacji - byłemu bandycie czy...?

- Oferta jest ważna tylko przez chwilę, więc lepiej szybko się decyduj! – warknął Psikus.

- I dorzuć torbę w gratisie – dodał Gerard. – Spodobała mi się.

Leviemu też się spodobała i właśnie w tym problem. Sam fakt, że jacyś skurwiele tak po prostu zażądali, by ją oddał, doprowadzał go do szału.

Gdyby tylko mógł załatwić to „tak jak kiedyś"... Obić wszystkim trojgu mordy, tak by z wrażenia zobaczyli Marię, Róże i Shinę. Rzecz w tym, że jeśli wybierze tę opcję, wyjdzie na kundla ze wścieklizną, który nie potrafi raz pójść do miasta i nie zrobić nikomu krzywdy.

No więc, co? Miał tak po prostu oddać całą kasę?

Słabszym od siebie zawsze to doradzał...

- Forsa to tylko forsa – mówił do Isabel i paru innych cieniasów, o których wiedział, że nie potrafili dobrze się bić. – Jeśli nie jest niezbędna do przeżycia, po prostu ją oddaj. Lepiej żyć niż tłuc się z silniejszymi od siebie o parę banknotów.

Szkopuł w tym, że Psikus i reszta wcale nie byli silniejsi od Leviego. No, chyba że przez „siłę" rozumiało się czyjąś władzę i wpływy. Tego akurat mieli całe mnóstwo – a przynajmniej wystarczająco, by skomplikować życie dawnemu bandycie, który przekwalifikował się na Zwiadowcę.

- No nie wierzę... - podekscytowany do granic możliwości Carlson pochylił się nad uchem Gerarda. – Najgroźniejszy morderca z Podziemia odda nam całą swoją kasę bez słowa protestu! Uwierzycie w taką ironię losu?

- Jeszcze niczego wam nie oddałem, chuje! – warknął Levi.

- Daj spokój i przestań się rzucać! – zachęcał Psikus. – Powiedzmy, że to... napiwek za naszą ciężką pracę na rzecz ludzkości.

- Raczej wymuszenie – powiedział chłodny głos.

To Erwin właśnie wrócił ze swojej wyprawy po piwo. Z cichym plaskiem odłożył na stolik tackę z trzema pełnymi kuflami i odwrócił się do trójki Żandarmów.

- Jeśli tak ochoczo zachęcacie ludzi, żeby was pobili, to wcale się nie dziwię, że przestępczość w kraju rośnie – powiedział, patrząc na nich wzrokiem pełnym potępienia. – Jestem pod wrażeniem, że Levi wysłuchał tych wszystkich obelg pod swoim adresem i okazał wam tyle wyrozumiałości. Jednak ja nie będę tak łagodny.  

Notka autorki

Dziękuję wam za wszystkie komentarze ;) Moja wena czuje się niesamowicie naładowana i dopieszczona, gdy ktoś zostawia mi kilka miłych słów. A gdy jest ich kilkanaście, to już w ogóle szał ;) Ale doceniam zarówno długie jak i krótkie komentarze.

Kolejny rozdział będzie ostatnim z serii „Dzień wolny" i mam ambitny plan, by opublikować go we wtorek/środę. Z tego powodu będę musiała opóźnić kolejną część „Nieplanowanego marzenia", ale uważam, że warto, bo zależy mi, by Erwin i Levi nareszcie wszystko sobie wyjaśnili. A poza tym czeka nas spektakl z pijaną Hanji i aż ręce mnie świerzbią, by zacząć pisać.

Jak już wspominałam na tablicy, po wtorku będę miała dużo więcej czasu i liczę na to, że rozdziały będą ukazywały się częściej.

Trzymajcie się cieplutko i do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top