Powóz

Jak zwykle wstałam chwilę przed wschodem słońca. Podziemie spowijał półmrok, który symbolizował, że za kilka minut będzie zupełnie jasno.

Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zostawiłam to kładąc się do snu. Mój rapier nadal leżał na ziemi, tuż koło łóżka. Na stołku koło wejścia leżały moje ubrania, z których rozebrałam się, by zmienić je na piżamę, a sakwy z ważniejszymi rzeczami nadal spoczywały pod biurkiem.

Cały domek Gerdy był po prostu parterową dobudówką, która schowana była na podwórzu za karczmą. Zbudowana była z grubych, drewnianych pali. W niektórych miejscach drewno przegniło i do domu dostawał się chłodny wiatr, który szczególnie przeszkadzał mi w nocy. Na szczęście w jednej z szaf znalazłam dodatkowy koc. Oprócz skromnej sypialni była tu także kuchnia (z której jednak nie zamierzałam korzystać, skoro tuż za rogiem miałam do dyspozycji gospodę), a także małe pomieszczenie, które służyło za toaletę. Zdecydowanie było widać, że to miejsce należało do kogoś ubogiego, ale jak na jedną noc wystarczyło zupełnie.

Szybko załatwiłam wszystkie swoje potrzeby, ubrałam się, a także nałożyłam odrobinę korektora pod oczy, by zakryć cienie i przypudrowałam twarz. Na koniec przeczesałam jeszcze moje krótkie włosy i pozwoliłam im ułożyć się tak, jak tylko będą chciały. Były za krótkie, by zrobić z nimi cokolwiek innego.

Zamknęłam dom i ruszyłam do obory, by jeszcze przed śniadaniem upewnić się, że z moim siwkiem jest wszystko w porządku. Nie często spędzałam noce w takich miejscach, więc obawiałam się, że towarzystwo innych zwierząt może mu przeszkadzać. Otworzyłam powoli boczne drzwi, uważnie omijając kury, które zawzięcie grzebały w ziemi w poszukiwaniu śniadania i ruszyłam do przodu, przedzierając się przez niezliczoną ilość zwierzęcych odchodów. Nie jestem wybredna, ale nawet jak dla mnie smrodu i brudu było tu za dużo, a przecież sama spałam na ziemi i uwielbiałam czuć na ciele odrobinę gleby i ściółki. Nie znaczyło to, że kochałam być brudna - wręcz przeciwnie - ubóstwiałam długie kąpiele i wszelkiego rodzaju zapachowe mydła i płyny. Jednak zapach natury był dla mnie najładniejszy.

Gdy udało mi się dotrzeć do wałacha i upewniłam się, że wszystko jest w stu procentach okej, pogłaskałam go jeszcze i dałam jabłko, a następnie udałam się w drogę powrotną. Tym razem jednak wyszłam głównymi wrotami. Nie chciałam dwa razy męczyć się tym brudem.

W karczmie po wczorajszym ruchu i zgiełku nie było śladu.

Stoły stały w idealnych odległościach, podłoga lśniła czystością, wypalone świece zamieniono na zupełnie nowe, a kilku klientów, którzy tak jak ja przyszli na śniadanie, spożywało swój posiłek w ciszy.

Rozejrzałam się dokładnie, ale po Stilio i jego towarzyszach nie było śladu. Po cichu liczyłam, że uda mi się z nimi zjeść śniadanie i może dowiedzieć się czegoś o mieście. Wydawali się zaznajomieni z okolicznymi sprawami. Możliwe, że wiedzieli jak skontaktować się z buntownikami. Niemniej jednak, byliby tylko ułatwieniem.

Skinęłam głową w kierunku właściciela karczmy, którego imienia jeszcze nie poznałam i zajęłam miejsce przy ladzie.

- Śniadanie? - zapytał uprzejmie, kładąc obok mnie gliniany kubek i nalewając do środka gorącej kawy.

- Poproszę - odparłam i upiłam pierwszy łyk.

Nienawidziłam kawy. Jej gorzki smak zawsze przyprawiał mnie o wymioty i przypominał o stolicy Throne, w której ludzie uwielbili sobie ten napój. Pito go tam nałogowo. Nawet dzieci, którym dodatkowy zastrzyk energii zdecydowanie nie był potrzebny, piły go do każdego posiłku. Kochałam swoją ojczyznę, ale zdecydowanie nie pochwalałam jego niektórych zwyczajów.

Korzystając z wolnej chwili, ponieważ właściciel zniknął za drzwiami prowadzącymi do kuchni, postanowiłam bliżej przyjrzeć się innym osobom, znajdującym się w sali.

Przy najbliższym stole siedział jakiś chłopak, który ciągle rozglądał się dookoła i posyłał wszystkim niepewne spojrzenia, jakby się bał, że zaraz ktoś złapie go za rękę i da reprymendę. Z wyglądu przypominał mi typowego cwaniaczka, który przeskrobał za dużo i teraz musi wiać, żeby nie ponieść konsekwencji.

Kawałek dalej, tuż obok okna, siedziała jakaś para. Mężczyzna był najwyraźniej kimś ważnym, bo obok niego cały czas skakała jedna z dziewek kuchennych, dolewając mu do kubka kawy i pytając czy nie może pomóc w jakiś inny sposób. Kobieta natomiast swoim wyglądem przypominała mi Reenke.

Reenie byli wędrownym plemieniem, które znane było z miłości do sztuki i przeróżnych pseudo-magicznych sztuczek. Zarabiali jeżdżąc po całym podziemiu i dając występy na rynkach w większych miastach. Byli bardzo lubiani i zazwyczaj oczekiwano ich z niecierpliwością. Byli bardzo zamkniętą społecznością, dlatego przypisywano im różne, nieraz całkiem niemożliwe zdolności. Wiele osób twierdziło, że Reenie są czarodziejami i to dlatego potrafią robić te wszystkie niezwykłe rzeczy z ciałem oraz różnymi przedmiotami. Co najciekawsze - nie bano się ich. Wręcz przeciwnie. Byli traktowani z największym szacunkiem. Osobiście lubiłam ich występy.

Reenie wyróżniali się wyglądem.

Byli zazwyczaj wysocy i dobrze zbudowani. Większość miała bladą karnację i rude włosy, ale zdarzały się też brązowe, czy czarne. Nigdy jeszcze nie widziałam Reena lub Reenki blondyna.

Ostatni raz spojrzałam na parę i wróciłam wzrokiem do lady. Poza mną tylko ta trójka postanowiła wstać jak wcześnie i przyjść na śniadanie.

Chwile później pojawił się przede mną właściciel z miską owsianki, która zdecydowanie pachniała zachęcająco. Zjadłam ją szybko, zapłaciłam i jak najszybciej zebrałam swoje rzeczy. Równie szybko przyszykowałam mojego konia i ruszyłam w drogę powrotną do Veeleven.

Nie miałam pojęcia jak skontaktuje się z buntownikami, ale był to problem, który postanowiłam odłożyć na później. Logicznym było rozejrzeć się w gospodach i na rynku. Mogłam pogadać z kobietami na targu. W końcu osiemdziesiąt procent tego miasta to buntownicy - w końcu po prostu musiałam trafić na kogoś.

Jak na złość przy bramie, którą postanowiłam dostać się do miasta, zrobił się istny kocioł. Jeden z wozów, który wyjeżdżał z miasta, zderzył się z zaprzęgiem jakiegoś kupca, przez co kilka wóz przewrócił się i tarasował drogę. Dodatkowo konie zaprzęgnięte do powozu kupca, uwolniły się i teraz biegały w popłochu.

Poważnie zastanawiałam się, czy nie okrążyć miasta i nie wjechać do środka drugą bramą. Co prawda ta wycieczka dołożyłaby mi kolejne dwie godziny w siodle, ale wolałam to od bezczynnego stania tutaj. A w najbliższym czasie nie zapowiadało się na to, by ktokolwiek zapanował nad sytuacją.

Strażnicy stali nieporuszeni i mieli wszystko głęboko w nosie, natomiast podróżujący, którzy, ta jak ja utknęli na zewnątrz, strasznie krzyczeli. Jakby to w jakikolwiek sposób miało pomóc. Ich rady zamiast pomagać tylko płoszyły konie.

Zawróciłam siwka i zaczęłam się oddalać od tego zgiełku gdy usłyszałam jak jeden ze strażników karze innym dzwonić na alarm. Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam jak większość wcześniej krzyczących i przeklinających ludzi, zrzuca przebrania i wyciąga miecze.

W ekspresowym tempie rozbroili kupca, związali go i pozbawili sakiewki. Kilku wskoczyło na powóz i zawróciło pozostałe dwa konie, sprawiając, że powóz oddalał się od bram miasta. Reszta w tym czasie walczyła z strażnikami, których zaczęło się zbierać coraz więcej. Kątem oka zauważyłam jak jeden z nich biegnie w kierunku bramy, a raczej liny uczepionej obok, by wszcząć alarm.

W całym tym zgiełku nikt inny nie zwrócił na niego uwagi.

Wcisnęłam pięty w bok wałacha i ruszyłam do przodu, jednocześnie pochylając się i chwytając w ręce pierwszy lepszy, większy kamień leżący na drodze. Siwek lekko i zwinnie przeskoczył przeszkodę w postaci przewróconego wozu i jechał przed siebie.

Gdy byliśmy na wysokości strażnika z całej siły zamachnęłam się i rzuciłam w jego głowę kamieniem, trafiając idealnie w potylice. Mężczyzna podał jak długi, nawet nie dotykając końca liny.

Zawróciłam konia i rozejrzałam się po polu bitwy.

Nie miałam wątpliwości, że to buntownicy. Ich sposób działania był identyczny co do tego, który opisywano w raportach. Kochali się w zasadzkach. No i każdy z nich miał ramie obwiązane zieloną szmatką, która była symbolem rebelii.

Większa część buntowników zaczęła się już wycofywać. Powóz kupca już dawno zniknął za drzewami, a jedynym śladem po nim były odcisk kół na piasku. Mimo że buntowników ubywało, to strażnicy nadal zbiegali się tutaj ze wszystkich stron, co było także sygnałem dla mnie. Musiałam się stąd szybko ulotnić.

Znów wprawiłam siwka w ruch i tym razem już mijając przewrócony powóz, zaczęłam się kierować w stronę lasu. To była idealna szansa, by dołączyć do nich. Jestem pewna, że mnie widzieli, bo kilku z nich posłało mi małe uśmiechy i mrugnęło gdy przejeżdżałam obok.

Mój doskonały plan ucieczki przerwała jednak szamotanina, którą dostrzegłam kontem oka.

Jednemu ze strażników udało się złapać jednego buntownika i teraz siedział na nim jak kot na myszy. Niewiele się zastanawiając, ruszyłam w tamtym kierunku. Nie miałam żadnego planu, chciałam po prostu staranować namolnego żandarma.

Niestety w chwili gdy już miałam strącić go z pleców nieszczęsnego chłopaka, na mojej drodze pojawił się jeden ze spłoszonych koni. Zarżał dziko, strasząc tym samym mojego konia, który stanął na tylnych kopytach. Upadłam na ziemię, a siła uderzenia wyparła powietrze z moich płuc. Jak przez mglę widziałam jak mój koń pędzi ślepo przed siebie.

Podniosłam się z cichym jękiem i zauważyłam, że wylądowałam całkiem blisko mojego wcześniejszego celu. Nie miałam jednak przy sobie żadnej broni, a w walce wręcz nie miałam szans z strażnikiem, przynajmniej nie tak, by buntownik pod nim nie nabrał żadnych podejrzeń.

Chwyciłam więc duży kawałek drewna, który musiał odpaść od powozu kupca i z całej siły walnęłam nim w głowę mężczyzny. Ten nawet nie jęknął. Padł po prostu i już więcej się nie poruszył.

Schwytany wcześniej buntownik podniósł się i zmierzył mnie badawczym wzrokiem. Po chwili otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale przeszkodził mu pocisk, który wbił się w ziemie tuż obok jego stopy.

Oboje spojrzeliśmy w kierunku bramy.

W naszym kierunku pędziło istne stado żandarmów.

Rzuciliśmy się do ucieczki. Naszą jedyną szansą był las, w którym moglibyśmy się ukryć. Chłopak był ode mnie zdecydowanie szybszy, więc jako pierwszy zniknął za linią drzew. Ja natomiast poczułam ostry ból w nodze, a po chwili doszło do tego pieczenie.Sprawnym ruchem dłoni, wyrwałam strzałę z nogi. Ból nasilił się.

Starałam się nie zwalniać i dalej biec do celu, jednak po chwili poczułam silne ramiona łapiące mnie za kurtkę i ciągnące w dół. Ktoś boleśnie wykręcił mi ręce za plecami i unieruchomił je, a następnie związał szorstkim sznurem.

Panie i panowie - Felicity Bever po raz pierwszy w życiu została złapana.

(***)

- Zadam to pytanie po raz ostatni - zagroził mi po raz kolejny szef popołudniowej zmiany - Dlaczego zaatakowaliście, a następnie porwaliście powóz Aarona Alpachiego?

Wywróciłam oczami i wróciłam do oglądania celi, w której byłam trzymana. Zaraz po tym jak mnie złapali, zaciągnęli mnie tutaj i zaczęli zadawać pytania, grożąc mi torturami, utratą majątku, mordem na mojej rodzinie i tym podobnymi.

Jak łatwo się domyślić ich słowa nie zrobiły na mnie większego wrażenia i większą część czasu po prostu ich ignorowałam.

Szef popołudniowej zmiany Willow Devana - bo tak mi się przedstawił mój obecny towarzysz - dotrzymywał mi towarzystwa od dobrych trzech godzin i chyba na razie nie zamierzał mnie opuszczać.

Groził mi wieloma strasznymi rzeczami, ale jak na razie nie palił się do tego, by spełnić swoje obietnice. W jego oczach widziałam, że nie byłby w stanie uderzyć kobiety. Za każdym razem kiedy podchodził do mnie z zamiarem zadania ciosu, szybko się wycofywał i zadawał kolejne pytanie.

- Nie rozumiesz, że milczeniem sobie nie pomagasz? Tylko pogarszasz sytuację. Zrozum, że możemy mieć w tym wspólny interes. Ty mi powiesz wszystko co wiesz, a ja w zamian zadbam o to, byś nie trafiła na stryczek. Co więcej! Zadbam o to, byś trafiła na dwój starosty. Będziesz żyć jak prawdziwa dama. - zachęcał, a ja posłałam mu tylko znudzone spojrzenie.

Jego propozycja była nawet kusząca. Miałam tylko jeden problem - nic nie widziałam o buntownikach. Skąd miałam wiedzieć po co im ten wóz? Albo gdzie jest ich baza? Lub co planują? Nie jestem bogiem, nie umiem czytać w myślach. Mogłam się ewentualnie domyślać.

- Czyli wolisz zostać tutaj, tak? - znowu otworzył tę swoją natrętną jadaczkę, którą miałam ochotę po prostu rozwalić - Jak chcesz. Tylko ostrzegam. Szef porannej zmiany nie jest tak miły jak ja i nie zawaha się zrobić ci krzywdy. - rzucił jeszcze i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Ja nadal siedziałam na krześle i wpatrywałam się w ścianę. Zastanawiałam się nawet nad tym, czy nie ujawnić się i po prostu nakazać im, by mnie wypuścili.

Byłam tak blisko buntowników. Wystarczyło bym wbiegła do tego durnego lasu, a później pozwoliła się prowadzić temu chłopakowi. Możliwe, że w tej chwili wracałabym do Throne z tym całym pierwiastkiem, na którym tak zależy Inferiemu. Tymczasem siedziałam zamknięta w jakiejś celi, w jakimś głupim mieście, a moje ruchy były ograniczone przez szorstki sznur.

Lepszego wieczoru nie mogłam sobie wymyślić.

(...)

Po raz kolejny przewróciłam się na drugi bok, tym razem w taki sposób, by móc patrzeć w małe okienko, które znajdowało się na jednej ze ścian.

Było późno w nocy, a ja nie mogłam spać. Zaraz po zakończeniu marnej imitacji przesłuchania w wykonaniu Willowa, strażnicy zaprowadzili mnie do innej celi i zostawili mnie tam, już nie krępując rąk.

W pomieszczeniu znajdowała się tylko prycza, pokryta starym, podziurawionym siennikiem. Podłoga jak i ściany były za to pokryte przeróżnymi napisami. Większość była niewyraźna i nieczytelna. Udało mi się rozszyfrować tylko kilka linijek, które miały motywować nowego więźnia do nie poddawania się. Kilka było w językach, których nie znałam.

Każde państwo w podziemiu miało swój własny język. Wszystkie bardzo się od siebie różniły, co miało obrazować odrębność i niezależność kraju. W sumie na całym kontynencie było osiem dialektów. Mowa wspólna była podstawowym przedmiotem w każdej szkole.

Nigdy nie miałam głowy do języków dlatego oprócz wspólnego i thronijskiego, znałam jeszcze tylko waleski*. Cóż, słowo znałam było zdecydowanie za duże. Po prostu w ostateczności umiałabym się dogadać z walesem.

Znowu przewróciłam się na drugi bok i zamknęłam oczy. Razem z siwkiem straciłam wszystkie swoje rzeczy, więc rano bez porannej toalety, będę wyglądać jak trup.

Niech szlag trafi tego durnego konia. Musiał się spłoszyć akurat w tamtym momencie. Gdyby nie to, to teraz pewnie bez przeszkód kończyłabym moją misję.

Po raz kolejny odwróciłam się, tym razem układając się na plecach.

Musiałam wydostać się z Veeleven. Strażnicy na pewno mają już mój rysopis. Do buntowników raczej też nie uda mi się dotrzeć. Gdy tylko uda mi się uciec będę zaczynać od początku.

Zrezygnowana wstałam i zaczęłam chodzić po celi. Nie było szans, bym usunęła dzisiejszej nocy, więc zwyczajnie dałam sobie spokój i postanowiłam spróbować znaleźć sposób na ucieczkę. Mogłabym użyć magii, ale nie chciałam ryzykować. Ktoś mógł mnie zauważyć, a musiałam pozostać Valentiną. Przynajmniej przez jakiś czas.

Nagle usłyszałam kroki w korytarzu, a przy okienku w drzwiach pojawił się drobny promień świecy. Po chwili w zamku zazgrzytał klucz.

Stanęłam na końcu celi, gotowa do obrony w razie jakiegokolwiek ataku. Słyszałam o nocnych przesłuchaniach. Liczono, że zaspany więzień powie więcej.

Ku mojemu zdziwieniu w drzwiach nie pojawił się żaden żołnierz, a chłopak, ubrany w długą, sięgającą do ziemi pelerynę.

Uniosłam jedną brew w zdziwieniu i przyjęłam bardziej luźną pozę. Tajemniczy osobnik zlustrował wnętrze znudzonym wzrokiem i zatrzymał się dopiero na mnie.

Był młody, nawet bardzo młody. Mógł mieć z szesnaście lat. Długie, blond lokowane włosy spływały mu luźno po bokach twarzy, a piwne oczy wpatrzone były prosto w moje, prawie czarne. Przez pelerynę nie mogłam stwierdzić jak jest zbudowany, ale był dość wysoki.

- Będziemy tak stać, czy zmywamy się stąd zanim zlecą się żandarmy? - zapytał po chwili. Miał przyjemną barwę głosu.

- Zależy kim jesteś. Nie sądzę byśmy się wcześniej znali, dlatego nie widzę powodu, przez który miałbyś mnie wyciągać z więzienia.

Chłopak poruszył głową, jakby chciał niemo przyznać mi rację.

- Spotkaliśmy się już. W karczmie Pod Murami. Byłem gościem w pelerynie.

- To z tobą toczyłam bitwę na wzrok.

Nieznajomy tylko kiwnął głową.

- To co, zbieramy się?

- Definitywnie.

Dołączyłam do niego na korytarzu i zaczekałam aż zamknie moją, byłą już, cele.

Po chwili byliśmy już poza budynkiem więziennym.

- Kim ty tak w ogóle jesteś? - przerwałam w końcu ciszę, a mój głos rozszedł się echem po pustych ulicach miasta. Mieliśmy dość wolne tępo, ponieważ moja noga nie została dobrze opatrzona i nadal bolała.

- Jason, kiedyś przywódca jednego z okolicznych gangów sierot. Obecnie twój wybawca i wierny członek miejscowej organizacji buntowniczej - wyrecytował, posyłając mi przepiękny uśmiech i przyśpieszając kroku.

- Valentina Gree. Miło mi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top