Podróż

Jeśli myślałam, że znalezienie Buntowników i zniszczenie ich będzie najprostszą i najkrótszą misją,  jaką dostałam to teraz oficjalnie cofam te słowa.

Po założeniu mi szwów na ramię i całej, długiej nocy przewracania się z boku na plecy i na brzuch, wstałam kompletnie niewyspana, a tak złego humoru jak tamtego poranka nie miałam chyba nigdy. Nie pomagał też Grind, który radośnie wparował do mojego namiotu tuż przed śniadaniem, roznosząc dookoła ten swój czar optymizmu i szansy na lepsze jutro. Nawet moje kwaśne pomruki i zbywające odzywki nie były w stanie go zdenerwować, nie wspominając już nawet o tym, że nie wyszedł ode mnie aż do obiadu, przez co byłam zmuszona siedzieć w Meen tak długo.

Kolejną rzeczą, która sprawiła, że miałam ochotę zdezerterować, był sposób w jaki stajenny potraktował mojego siwka. Gdy zobaczyłam jak ten chłopak założył mu ogłowie to modliłam się tylko, by po zdjęciu jej koń miał wszystkie zęby. Nie mam też zielonego pojęcia dlaczego był osiodłany tak ciasno, że ledwie był zdolny wziąć oddech. Jestem pewna, że burdę, jakiej udzieliłam stajennemu było słychać aż na zamku. Zanim więc posłano po kolejnego, tym razem bardziej kompetentnego stajennego i zanim ten skończył całą robotę, minęły kolejne dwie godziny. 

Skończyło się na tym, że w drogę ruszałam po podwieczorku, podczas gdy chciałam o tej porze być już dawno na traktach do południowego dystryktu Aveter.

Okazało się jednak, że mój wyjazd z obozu Głównych Sił Podbojowych też nie będzie taki prosty. Zaczęło się od tego, że moje ramię odmówiło posłuszeństwa, przez co musiałam nieść wszystkie swoje torby jedną ręką, a że nienawidziłam chodzić dwa razy po jedno i to samo, to głupia ja wzięłam wszystko na raz. Kolejnym problemem było wejście na siodło. Bez jednej ręki nie byłam w stanie się podciągnąć. Musiałam podstawić sobie jedno z krzeseł z mojego namiotu i dzięki niemu wdrapać się na konia. Prowadzenie także nie należało do najprostszych czynności. Minęło sporo czasu aż nauczyłam się kierować jedną ręką, tak, by siwek nie zjeżdżał na bok co chwila.

Niemniej, ułożyło mi gdy udało mi się wreszcie opuścić Meen i oddalić się od Murepeet'a i Inferi'ego. W ich towarzystwie czułam się ograniczona i ciągle poddawana kontroli. I o ile Murepeet'a mogłam zbagatelizować, to Probussy musiałam się słuchać i pilnować, by mu nie podpaść. Wystarczyły dwie noce w ich pobliżu, by pod moimi oczami pojawiły się głębokie cienie, które prawdopodobnie nie znikną przed następny tydzień.

Z początku jechałam po prostu przed siebie, byleby tylko jak najbardziej oddalić się od tego przeklętego miejsca i tych przeklętych ludzi. Jak na złość przed wyjazdem spotkałam jeszcze Horacego, który życzył mi owocnej podróży i szybkiego powrotu. Miałam ochotę wykrzyczeć mu w twarz kilka obelg i pogłębić te dwie rany, które zdałam mu w pojedynku, ale grzecznie podziękowałam mu i odjechałam.

Horacy wydawał mi się miłą i dobrą osobą.  Swoim charakterem zdecydowanie nie pasował mi do zimnego i surowego Thrne. Ludność Throne z natury była cicha i skryta. Tutaj nikogo nie interesowały sekrety i intrygi sąsiadów, każdy był zajęty swoimi sprawami, a coś takiego jak plotki - w ogóle tu nie istniało. No, chyba, że o kimś takim jak ja. Choć byłam rodowitą Thronijką to i tak nie wszyscy mnie akceptowali. Większość osób traktowała mnie z chłodną obojętnością, starała się nie wchodzić mi w drogę i omijać mnie, bylebym tylko nie zwracała uwagi na nich i ich rodziny. Choć dzięki mnie kraj się rozwijał, to ja osobiście byłam symbolem fatum. Gdziekolwiek się pojawiłam tam zawsze były ofiary.

Dlatego z radością przebywałam poza Throne.

Pierwszym celem mojej podróży było  miasto Terata. Chciałam tam zostawić swoje rzeczy w jednym z banków. Tam z resztą zawsze lądował cały mój dobytek. Nie ufałam ludziom, bo oni nie ufali mi, jednak jeśli komuś miałam powierzyć to, co udało mi się zdobyć, to tym miejscem był właśnie Wielki Związek Bankowy z Teraty, a raczej jego właścicielka - Klaudia de Vespue.

Klaudia była złotą kobietą po czterdziestce, która urodziła się z niesamowitym wręcz talentem do interesów. Ludzie mówili, że to przez to, że jej rodzice byli kupcami, a jej grozili, że jeśli przynajmniej raz dziennie nie przeprowadzi korzystnej transakcji, to następnym razem ona stanie się przedmiotem handlu. Z pewnych źródeł - czytaj, od samej Klaudii - widziałam, że to prawda. Cóż, może był to dość bestialski sposób nauki, ale przyniósł pożądane efekty. Obecnie Klaudia była jedną z najbogatszych osób w całym podziemiu, a legendy o jej bogactwach były tak wiele, że z trudem można było odróżnić te przekoloryzowane od tych prawdziwych. Sama właścicielka przyczyniała się do powstawania tych legend, więc niemożliwym było wydedukowanie prawdy.

Niemniej, zawsze cieszyłam się na wizytę w jej domu, a raczej w pałacu, który sama sobie wybudowała. Był urządzony iście po królewsku. Mógł spokojnie rywalizować z zamkami króla Wales, czy Missuni.

Droga na miejsce zajęła mi niecały tydzień. Sześć dni po opuszczeniu obozu po raz pierwszy zobaczyłam wieże jej domostwa, a jeszcze tego samego dnia, już po wieczornych dzwonach, wjechałam do miasta. Rana, którą otrzymałam w pojedynku zasklepiła się, więc usunęłam szwy i obandażowałam ją, od czasu do czasu przemywając i balsamując.

Sama Terata była dość osobliwym miejscem. Miasto to nie miało rynku, a plac na obrzeżach, na którym co rano rozkładali się kupcy. Nie było tu też łaźni. Mieszkańcy byli po prostu zbyt bogaci, dlatego każdy z nich miał swoją własną. Takiego miejsca jak slamsy także nie było w Teratcie. W Teratcie nie było nawet zwykłych ludzi. Mieszkali tutaj tylko ci, którzy mogli się pochwalić majątkiem liczonym w miliardach, tych, których nie było stać po prostu nie wpuszczano.

Zanim udało mi się zsiąść z konia i choćby stanąć w ciepłym przedsionku pałacu Klaudii, zostałam przeszukana i sprawdzona przynajmniej trzy razy przez jej prywatne, małe wojsko. Osobiście nie narzekałam na brak pieniędzy, ale sądzę, że nawet po odkładaniu wszystkiego przez cały rok nie byłabym w stanie opłacić ich choćby za jeden miesiąc służby.

Gdy wreszcie zostałam zaproszona do środka, mogłam wygrzać się przy kominku, czekając równocześnie na właścicielkę dobytku, która nie kazała mi z resztą długo na siebie czekać. Tupot jej obcasów o płytki można było słyszeć w całym zamku, a sama Klaudia jak zwykle wyglądała nienagannie. Swoje długie, rude włosy zapleciono jej w skomplikowany wianek, który oplatał jej głowę niczym korona. Ubrana była w drogą, bogato zdobioną i wyszywaną, purpurową szatę z lśniącego materiału, którego nazwy i tak bym pewnie nie zapamiętała. Suknia i rękawy miejscami wręcz ciągnęły się po podłodze, jednak nie były brudne. W całym zamku panował wręcz chorobliwy porządek. Klaudia nienawidziła brudu i nieporządku, a każda plamka była dla niej niczym grzech.

Mimo to, z radością podeszła do mnie i wyściskała mnie za wszystkie czasy, choć mój wojskowy strój był cały w piasku i plamach po trawie, na której spałam.

- Moja droga! Ile to czasu minęło od naszego ostatniego spotkania? Trzy, cztery miesiące? Zdecydowanie bywasz u mnie za rzadko. To koniecznie musi się zmienić.

- Ciebie też miło widzieć Klaudio. Wiesz przecież, że to nie ode mnie zależy. Jestem tam gdzie mnie wyślą.

- Pf! - prawie krzyknęła - Mężczyźni i ta ich wieczna chęć dominacji. Już dawno mówiłam Inferi'emu, że jeśli nie będzie o ciebie dbał, to któregoś dnia uciekniesz mu z przed nosa. - Klaudia była prawdopodobnie jedyną znaną mi osobą, która odważyła się mówić do cesarza Throne per "ty" i nie ponosiła za to żadnych konsekwencji - Mów co u ciebie i jakaż to sprawa niesie cie w moje skromne progi.

"Skromne progi" - pomyślałam z przekąsem, siadając w jednym z najwygodniejszych foteli na świecie.

- Muszę zostawić w mojej skrytce trochę rzeczy. Dostałam nowe zadanie, które wymaga ode mnie wmieszania się w tłum, a taki tabun rzeczy tylko niepotrzebnie będzie mnie wyróżniał.

Klaudia spojrzała na mnie rozbawionym spojrzeniem i zachichotała pod nosem.

- Sądzisz, że to rzeczy przy siodle sprawiają, że się wyróżniasz? - znowu zachichotała, a echo jej perlistego śmiechu rozeszło się po pokoju - Nie uważasz, że może to też mieć związek z twoim.. hm.. no nie wiem... ubiorem i wyglądem?

Teatralnie wywróciłam oczami i podparłam głowę ręką. Wiedziałam, że ludzie rozpoznają mnie po mundurze, ale zamierzałam go zmienić w jakieś mniej oficjalne ciuchy.

- Przecież nie jestem głupia Klaudia. Przebiorę się.

- I myślisz, że to wystarczy?

Wzruszyłam ramionami.

- A co mogę jeszcze zrobić? Przecież nie zmienię tego jak wyglądam.

- Wiesz, problemem mogą być twoje włosy. Długie i czarne. Każdy raz dwa cie rozpozna. Tym bardziej wtedy, gdy zwiążesz je w kitkę.

- To co mam twoim zdaniem zrobić? Musze zniknąć. Przestać być Felicity Bever. Przestać być Królewskim Magiem. Przestać być rozpoznawalna. Musze stać się kimś, na kogo widok ludzie nawet nie będą myśleli o wojnie.

- To masz duży problem. Obecnie jesteś istnym symbolem wojny.

- To mnie pocieszyłaś.

Klaudia westchnęła i odwróciła wzrok, skupiając się na ogniu, płonącym w kominku. Wyglądała na zamyśloną.

Ja sama miałam dość powodów do rozmyślań. Gdy przyjęłam misję od cesarza nawet nie zastanowiłam się nad tym jak ją wykonam. Szukałam po prostu sposobu, by wyrwać się jak najdalej od frontu i odpocząć od zadań na zlecenie. Teraz miałam duży problem. Jeśli nie wykonam misji to nie mam po co wracać. Inferi nie wybacza tylko dwóch rzeczy - zdrady oraz porażki.

- Okej! -nagle Klaudia poderwała się z miejsca, jakby rażona piorunem - Zrobimy tak. Teraz zjemy kolację, a następnie zafundujesz sobie porządną kąpiel, bo strasznie cuchniesz koniem. Później usiądziemy sobie spokojnie w bawialni i tam poplotkujemy. Natomiast jutro przejedziemy się do twojej skrytki i załatwimy wszystkie bankowe sprawy, które musimy załatwić i wybierzmy się na zakupy, by zdobyć wszystkie potrzebne ci przedmioty, a raczej ubrania do nowej misji. Później natomiast sprowadzę do mnie moją dobrą znajomą, która jest stylistką i krawcową, która zmieni cię do tego stopnia, że nikt nie będzie w stanie cię rozpoznać.

Otworzyłam szerzej oczy na jej wypowiedź.

- A-ale Klaudia... przecież mnie kompletnie na to nie stać!

- Och daj spokój. Pieniądze nie grają roli.

- Jak to! Przecież...

- Cicho! Powiedziałam ci coś, a ja nie uznaje żadnych sprzeciwów. Co jak co, ale rozmawiasz właśnie z mistrzynią w targowaniu się, więc nie ma szans byś wygrała.

- Ja.. nie wiem jak ci dziękować.. - wymruczałam.

- Nie musisz. Uznaj to za prezent. I uwierz mi. Gdy już będziesz gotowa, nawet ja cie nie poznam.

(...)

Dni w Teratcie mijały szybko.

Zanim się obejrzałam, udało mi się załatwić wszystkie sprawy bankowe, a także zakupić wszystko, co potrzebne mi było do nie wyróżniania się w tłumie, przynajmniej w kwestii ubioru. Następne trzy dni czekałam z niecierpliwością na przyjazd stylistki, która jak się okazała była ciągle skrzeczącą i narzekającą na wszystko blondynką, z rozumem wielkości pszczoły.

Robota jaką jednak wykonała była bezbłędna.

Ostatni dzień, jaki spędziłam w Teratcie, całkowicie poświęciłam na przeglądanie się w lustrze. Nie wierzyłam, że osoba, jaką widziałam w odbiciu to ja. Ta sama Felicity Bever.

Moje długie, czarne włosy zniknęły i zostały zastąpione przez kasztanowe fale, które swoją długością sięgały mi trochę za uszy i kończyły się przed ramionami. Zniknęły też cienie i przebarwienia, które często pojawiały się na mojej skórze, przykryte delikatnym makijażem, który nauczyłam się robić. Popękane i całkowicie zniszczone dłonie zostały zregenerowane, a blizny, które niegdyś je pokrywały całkowicie zbladły, pod wpływem jakiegoś serum.

Jedyną cechą, która upewniała mnie w tym, że to nadal ja, były oczy.

Nadal tak samo ciemne i nieprzepuszczające światła. Nadal tak samo mroczne i nieatrakcyjne. Nadal takie swojskie.

Żegnaj Felicity Bever - witaj Valentino Gree.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top