Buntownicy

Podróż do Meen była jedną z najcięższych podróży, jaką odbyłam. I nie chodziło tu wcale o odległość, ciemność, warunki pogodowe, czy przeróżne niebezpieczeństwa jakie można spotkać na traktach. Mówiąc o ciężkiej podróży miałam na myśli towarzystwo, w którym byłam zmuszona przebywać. Przynajmniej do czasu dotarcia do obozu północnych sił.

Chyba błędnie oceniłam Flinta podczas naszego pierwszego spotkania. Stwierdziłam wtedy, że jest młodym i inteligentnym facetem. Cóż, może to nie był do końca fałsz, ale mimo wszystko miał jedną, ogromną wadę. Jadaczka dosłownie mu się nie zamykała. Potrafił gadać o wszystkim, godzinami. Dotychczas myślałam, że to ja mam głębokie przemyślenia i potrafię roztrząsać najbardziej bezsensowne kwestie na tym świecie, ale przy tym chłopaku po prostu odpadałam.

Zadziwiała mnie jego spostrzegawczość. Bezproblemowo dostrzegał każdy szczegół w naszym najbliższym otoczeniu i równie bezbłędnie opisywał go. Potrafił wymyślić cały poemat o najzwyczajniejszym śladzie na śniegu, roztrząsając jego pochodzenie, wygląd, strukturę i wiek. Czasami jego wykłady bywały interesujące, jednak zdecydowanie nie pojmował faktu, że ja nie przywykłam do tak ochoczej wymiany spostrzeżeń.

Nie zauważał także sarkazmu.

Mógł mnie pocieszyć tylko fakt, że na miejsce dotarliśmy po pięciu dniach, a w czasie podróży nie zatrzymywaliśmy się w miastach, tylko nocowaliśmy tam, gdzie akurat się znaleźliśmy. Nie spieszyło mi się do kolejnej wizyty w jakimkolwiek zaludnionym miejscu.

Po dotarciu do obozu nasze drogi praktycznie natychmiast się rozeszły. On został wezwany do dowódcy swojego oddziału, by złożyć raport z podróży oraz otrzymać zapewne kolejną misję do wypełnienia, a ja zostałam zakwaterowana w jednym z większych namiotów, przeznaczonych dla ludzi o wysokiej randze.

Zdziwiło mnie, że nie spotkałam się z Murepeet'em natychmiast. Byłam pewna, że czas jest ważny dla niego, skoro jego posłaniec tak bardzo nalegał na galop w czasie podróży. Zamiast tego zbyli mnie gadką o napiętym grafiku kapitana i oczekiwaniu na jakiegoś ważnego gościa.

W teorii mogłam rozkazać im przyprowadzić tego żałosnego żołnierzyka przed moje oblicze. Nie miałby wyboru, musiałby się stawić, a ja raz na zawsze pokazałabym mu, że te chłodne traktowanie nic mu nie pomoże. Nie ma wątpliwości kogo w tym rozdaniu powinni się słuchać wojskowi.

Mimo to, postanowiłam puścić to w niepamięć i odpocząć póki to możliwe. Najlepszym sposobem na odpoczynek jest kąpiel. Bardzo długa kąpiel.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że w warunkach polowych nie mogę liczyć na cynową wannę, świeczki i całą paletę zapachowych olejów i mydeł. Dlatego też zadowoliłam się metalową balom z ciepłą wodą i szarym mydłem. Nawet to jest lepsze niż zwyczajny strumień, w którym przywykłam się odświeżać.

Gdy już upewniłam się, że całe moje ciało jest czyste i pozbawione jakiejkolwiek skazy, wytarłam się dokładnie i ponownie założyłam na siebie mój wojskowy mundur, który nawiasem mówiąc, został zaprojektowany specjalnie dla mnie, jako jedynej kobiety, w królewskiej armii.

Następnie zjadłam kolację. Posiłek składał się z tacy pieczonego mięsa, przyprawionego ziołami, miski pełnej ziemniaczanych talarków z koperkiem oraz talerza z białym pieczywem i czerwonymi, małymi pomidorami. Zdecydowanie różnił się od surowych porcji, które zjadłam podczas trasy. Tam musiałam się zadowolić kilkoma paskami suszonej wieprzowiny, kawałkiem sera i pajdą chleba, od czasu do czasu przełożonej kilkoma warzywami, zakupionymi w mijanych wioskach. Raz na jakiś czas mogłam sobie pozwolić na luksus.

Na koniec dnia poszłam sprawdzić jak trzyma się mój siwek. Wytrwale biegł całe pięć dni, utrzymując równe tępo, więc byłam pewna, że teraz padał z wycieńczenia. Zasłużył na nagrodę, więc wzięłam dla niego jedno całe jabłko, które tak uwielbiał.

Po drodze czułam na sobie spojrzenia innych, ale wytrwale je ignorowałam. Wiele osób kłaniało mi się z szacunkiem. Zazwyczaj odpowiadałam krótkim skinieniem głowy i ruszałam w dalszą drogę. Chciałam jak najszybciej wrócić do namiotu i położyć się spać. Jutro czekała mnie konfrontacja z Murepeet'em. Musiałam być w formie.

Zdecydowanym krokiem weszłam do stajni i ruszyłam wzdłuż boksów, wzrokiem szukając wierzchowca. Nie musiałam długo iść.

Wałach stał grzecznie w trzecim boksie z lewej strony i leniwie przeżywał owies, którym nakarmiono go po przyjeździe tutaj. Kompletnie nie zwracając uwagi na inne osoby będące w pomieszczeniu, otworzyłam furtę i weszłam do środka.

Siwek powitał mnie krótkim parskiem. Może tak okazywał sympatię?

Wyciągnęłam w jego stronę dłoń z jabłkiem, a ten natychmiast podszedł do mnie i zaczął chrupać przysmak. Korzystając z okazji przyjrzałam mu się i upewniłam się, że odpowiednio się nim zajęto. Może i nie był rasowy, ale był moim towarzyszem. Gdyby czegoś mu zabrakło to osobiście ukarałabym stajennego. Na szczęście ten był kompetentny.

Po zakończeniu oględzin wynikiem zadowalającym, opuściłam stajnie i żwawym krokiem ruszyłam z powrotem. W myślach już byłam w krainie snu.

Dzisiaj był jeden z tych wyjątkowych dni, w których mój rapier strasznie ciążył mi przy boku i kompletnie nie miałam siły na cokolwiek. Zauważyłam, że ostatnio takie stany zdążają mi się coraz częściej. To tylko potwierdzało fakt, że potrzebuje wolnego, o które zamierzam poprosić natychmiast po wypełnieniu tego zadania.

Przez chwilę wydawało mi się, że w tłumie mignęła mi sylwetka Flinta, ale szybko stwierdziłam, że w sumie nie powinno mnie to obchodzić. Był jednym z setek żołnierzy, z którymi przyszło mi pracować. Nic więcej.

Gdy tylko przekroczyłam próg moich czterech, tymczasowych ścian, poczułam się lepiej. Rapier jak zwykle umieściłam obok łóżka, by w razie niebezpieczeństwa moc natychmiast z niego skorzystać, a buty zdjęłam i odstawiłam na specjalny stojak do tego przeznaczony. Na koniec przebrałam się w luźną tunikę i spodnie z rozciągliwego materiału i wsunęłam się pod kołdrę. Powoli z moich mięśni uchodziło napięcie, a umysł wyłączał się.

Wreszcie po trzech miesiącach podróży mogłam swobodnie rozprostować nogi.

(...)

Jak zwykle obudziłam się tuż po wschodzie słońca, jeszcze przed porannymi trąbami, którymi zwykle w wojsku obwieszczano początek dnia. Nie pamiętałam już czasów, w których nie widziałam po przebudzeniu wschodu słońca. Miało to swoje plusy. Nie raz widoki, jakie ukazywały mi się po przebudzeniu były wspaniałe, ale po tylu latach rzadko który podobał mi się na tyle, bym wstała z uśmiechem na twarzy.

Natychmiast po wstaniu zaczęłam moje codzienne ćwiczenia rozciągające. Nie było tego dużo. Kilka skłonów, przysiadów i kilka minut truchtu, by rozgrzać zaspane mięśnie. Gdy na początku mojego szkolenia mój trener i opiekun pokazał mi je, każdego dnia zaczynałam dzień porządnie spocona, jednak z biegiem lat po prostu przywykłam do wysiłku fizycznego. Ta krótka, poranna rozgrzewka była zakodowana w moim mózgu i stała się dla mnie czynnością niezależną od woli, jak oddychanie czy czucie zapachów. To działało automatycznie.

Nie miałam ochoty na śniadanie. Nadal czułam wczorajszą obfitą kolację w brzuchu, więc postanowiłam dać sobie spokój z wzywaniem służby i pójść pobiegać. Nie pamiętam kiedy ostatni raz biegałam dla przyjemności, a nie obowiązku. Było to chyba jeszcze za czasów mojej nauki.

Naciągnęłam na swoje ramiona krótką, męską kurtę w wojskowych kolorach, którą miałam wcześniej schowaną wraz z resztą dobytku w jukach oraz w dopasowane spodnie, które jako jedne z nielicznych w mojej kolekcji, były wykonane na zamówienie, a na nogi założyłam moje codzienne obuwie.

Ostatecznie poprawiłam moje długie, czarne włosy, które jak zwykle były związane w kitkę i wyszłam z namiotu.

Na zewnątrz było chłodno. Mogłam się założyć, że temperatura przekraczała niewiele ponad dziesięć stopni ciepła. Poczułam jak nieprzyjemny dreszcz przechodzi całe moje ciało. Delikatnie się wzdrygnęłam, ale szybko odepchnęłam od siebie nieprzyjemne uczucie i ruszyłam przed siebie.

Nie miałam planu dokąd biec. Z początku chciałam przebiec się wzdłuż namiotów, ale szybko stwierdziłam, że to będzie dla mnie za mało. W efekcie skończyłam robiąc trzy kółka wokół całego obozu.

Z każdą mijającą sekundą, dostrzegałam jak centrala północnych sił ożywa i wkracza w codzienną rutynę. Nie ubiegłam jeszcze nawet jednego kółka gdy usłyszałam trąby, nakazujące żołnierzom pobudkę. Mężczyźni leniwie opuszczali swoje schronienia i przeciągali się, spędzając z powiek resztki snu i zmęczenia. Nakładali na siebie mundury i czym prędzej pędzili na miejsce zbiórki.

Najczęściej jednak stawali, zdziwieni moim zachowaniem i przyglądali mi się dopóki nie zniknęłam im z pola widzenia.

Zapewne zastanawiali się cóż ja też najlepszego wyprawiam. Pewnie byli przyzwyczajeni do tego, że kobiety lubią leniuchować i spać w wygodnych łożach z baldachimami do południa. A nawet jeśli już wstawały tak wcześnie, to tylko po to, by zdążyć do świątyń na poranne dzwony lub by wcześnie pojawić się na targu. Widok mnie,  z rana, w środku ćwiczeń musiał być dla nich szokiem.

Po drugim okrążeniu większość chyba przyzwyczaiła się do mnie, bo coraz mniej głów obracało się w moją stronę. Wielu nadal kiwało mi w geście szacunku, ale byłam zbyt zajęta utrzymaniem równego oddechu, by odpowiedzieć. W końcu znudziło mi się i - już idąc - wróciłam do mojego tymczasowego lokum.

W trakcie powrotu do namiotu z rozmów poszczególnych grupek żołnierzy wyłapałam, że teraz przyszedł czas na codzienny trening. Czasu na posilenie się nie mieli za wiele, a ten kto późno przychodził miał problem. Punktualność w wojsku była bardzo ważna. Z radością też rozprawiali o pojedynku, który podobno miał się odbyć dzisiaj po południu, przez co część poobiednich ćwiczeń została odwołana.

Z łatwością też wyłapałam, że to ja mam być jednym z walczących.

Najwyraźniej Murepeet chciał zrobić ze mnie jednego ze swoich błaznów w jakimś tandetnym przedstawieniu dla ciżby.

Całkowicie spocona, ale zadowolona z siebie, weszłam do moich czterech ścian i przebrałam się w wygodniejszy strój królewskiego maga, uprzednio odświeżając się. Nie zależało mi szczególnie na wyglądzie. Liczyła się dla mnie skuteczność. Ale mimo wszystko zapach ludzkiego potu nie był jednym z moich ulubionych.

Zaraz po przebraniu się, łapczywie wypiłam trzy kubki zimnej wody, którą służba zostawiła u mnie pod moją nieobecność. Chwyciłam w dłonie rapier - mojego jedynego, niezmiennego towarzysza podróży - i wyciągnęłam go z pochwy. Z podręcznej sakiewki wyciągnęłam ostrzałkę oraz słoiczek z specjalnym smarem przeznaczonym do czyszczenia kling i zabrałam się za polerowanie i ostrzenie. Musiałam mieć stu procentową pewność, że jednym ciosem będę w stanie zabić. Nigdy nie dopuściłam do sytuacji, by na ostrzu pojawił się choć najmniejszy zalążek rdzy.

Było to zajęcie długotrwałe i monotonne, ale z cierpliwością godną najstarszych mnichów, wykonywałam swoje zadanie. Musiałam być skuteczna.

Po godzinie dziesiątej, gdy zajęta byłam studiowaniem raportów ostatnich działań wojskowych na północy - których swoją drogą było sporo, biorąc pod uwagę, że Throne leżało na samych południowych krańcach podziemia, więc główne siły podbojowe były zmuszone przeć na północ - swoją obecnością zaszczycił mnie posłaniec, mówiąc, że kapitan jest gotowy do spotkania ze mną.

W odpowiedzi skinęłam tylko głową i odparłam, że sama znajdę drogę do jego siedziby. Posłaniec wydawał się zniesmaczony moim brakiem szacunku do Murepeet'a, ale zbyłam to. Doczytałam ostatnie strony raportu o działaniach pod Meen i przypasając broń do pasa, opuściłam wygodne łóżko w namiocie.

Do siedziby dowództwa trafiłam po pięciu minutach nieśpiesznego spaceru. Może gdybym miała lepszy humor to powkurzałabym Murepeet'a jeszcze dłużej, ale obecnie zależało mi na jak najszybszym opuszczeniu północy, która znajdowała się w centrum działań wojskowych. Wręcz błagałam w myślach, by nie wysłali mnie na front. To spowodowałoby kolejny kwartał nieustanej służby bez możliwości jakiegokolwiek odpoczynku.

Strażnicy pełniący wartę przy wejściu do siedziby natychmiast zameldowali moje przybycie i zostałam niezwłocznie wpuszczona do środka.

Siedziba dowództwa składała się z wielkiego namiotu, rozbitego na dziesięciu palach oraz drewnianej dobudówki, którą zbudować można było w kilka dni i równie szybko ją rozebrać. Jak się domyślałam to tam zapewne miał swoje prywatne komnaty kapitan tego całego bałaganu.

Zostawiono mnie w głównej sali. Na środku stał drewniany stół, przy którym spokojnie mogłoby zasiąść do posiłku przynajmniej osiemnaście osób, a na jego blacie rozciągnięta była bardzo dokładne mapa pobliskich terenów. Była wykonana z taką precyzją, że jej autor z pewnością musiał odwiedzić te wszystkie miejsca samodzielnie, a szkice zrobić na miejscu. Na jej powierzchni poustawiane były różne figury, symbolizujące rozmieszczenie wojsk. Niektóre wyglądały na świeżo przemieszczone, a inne zdawały się trwać w jednym miejscu od długiego czasu. Przy ścianach było pełno półek z masą zwojów, zeszytów, kartek i rulonów, zawierających za pewne przeróżne dane. W jednym z rogów był ustawiony pokaźnej wielkości globus, przedstawiający Ziemię - naszą planetę - jeszcze z czasów przed zniszczeniem, a w drugim ustawiony był wypchany niedźwiedź. Było to jedno z licznych trofeów Murepeet'a. On sam uwielbiał polowania, nie zawsze na zwierzęta.

Usłyszałam kroki na drewnianej podłodze, więc szybko wyprostowałam się, przyjmując bardziej pewny siebie wyraz twarzy. Murepeet był ode mnie niższy rangą, więc nie miał prawa mi rozkazywać. Zamierzałam mu to udowodnić raz na zawsze.

Ku mojemu zdziwieniu zza kotary nie wyłonił się jednak kapitan, a młody cesarz Throne, który tak jak ja w tym roku skończył dwadzieścia trzy lata.

Pierwszy Mag Królestwa.

Inferi Probussa.

Jedyny, którego rozkazów byłam zmuszona słuchać.

Natychmiast przybrałam na twarz maskę czystej bezwzględności, by nie zdążył zobaczyć mojego zdziwienia, choć znając jego i tak mnie przejrzał. Potrafił to zrobić nawet na mnie nie spoglądając.

Zaczekałam aż wejdzie do pomieszczenia i stanie przede mną, a gdy to uczynił przyklękłam na jedno kolano i pochyliłam głowę w geście posłuszeństwa. Czułam jak uważnie skanuje moją osobę swoim wzrokiem, a następnie zasiada na krześle, które pośpiesznie przyniósł tu jeden z żołnierzy.

- Możesz wstać - rzekł znudzonym tonem, którym zwykł przemawiać.

Podniosłam się i położyłam swoją prawą rękę, zaciśniętą w pięść, na lewą pierś.

- Chwała Throne. Chwała Cesarzowi - wyrecytowałam.

- Amen - odparł i ruchem ręki przyzwolił mi na powrót do normalnej postawy. Zaciekawił mnie. Nieczęsto opuszczał zamek, znajdujący się daleko na południu, a podróż tutaj musiała zająć mu kilka tygodni. Jednocześnie oznaczało to, że stało się coś ważnego i bezpośrednio zagrażającego państwu.

- Miło cię znowu zobaczyć Felicity. Ostatnim razem widzieliśmy się w stolicy na balu z okazji nowego roku gdy przybyłaś robić za mojego obrońce. Jak zadanie w Eleeni? Słyszałem, że dzięki rzezi w jednym z tamtejszych miast zyskałaś nowe przezwisko. Przypomnij kapitanie, jak to szło? - zwrócił się do Murepeet'a, który wkroczył do pomieszczenia zaraz za nim.

- Łazękarz, panie. To osoba, która zawodowo karczuję lasy pod uprawy oraz...

- Wiem kto to jest łazękarz! - przerwał mu ostrym tonem - Interesuje mnie dlaczego otrzymała owe przezwisko. Z tego co wiem królewscy magowie nie parają się wycinką.

- Przepraszam za impertynencję, panie.

Każde słowo tego idioty pobudzało mnie, a każde jego panie sprawiało, że miałam ochotę skrócić go o głowę. Był mężczyzną po pięćdziesiątce, nadal doskonale umięśnionym, z lekko przysiwiałymi włosami. Twarz jak zawsze była u niego pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Nigdy się nie uśmiechał, nigdy nie wyginał ust w podkówkę. Jego szczęka była idealnie prosta. Nos miał lekko skrzywiony,a cały prawy policzek - w bliznach, przypominających, że w czasach młodości został poparzony.  Jego uczucia potrafiły zdradzić tylko oczy. Błękitne, miejscami przechodzące w stalową szarość, a obecnie wpatrzone we mnie z niekrytym obrzydzeniem.

Nie przepadaliśmy za swoim towarzystwem.

- No więc, Felicity? Jak to jest z tym przezwiskiem?

- Otrzymałam je po bitwie w Hedalcon. Siły nieprzyjaciela były zaskakująco dobrze wyszkolone, więc, by przechylić szale zwycięstwa na naszą stronę, zmuszona byłam użyć magii. Nie przemyślałam do końca ataku i przez przypadek jednym ciosem przecięłam w pół cały oddział. Nikt nie przeżył.

Murepeet posłał mi najbardziej zabijające spojrzenie na jakie było go stać. Uważał magów za wybryk natury, za potwory, za wysłanników złych duchów, którzy swoje ręce mieli umazane w krwi demonów. Gdyby to od niego zależało, to wraz z pozostałą piątką magów królestwa już dawno spłonęłabym na stosie lub została ścięta. Na szczęście daleko mu było do takiej władzy.

Cesarz natomiast był wniebowzięty. Uwielbiał słuchać o tym jak tracę panowanie pad sobą i jak pozwalam magii przejąć moje ciało. Z zapałem śledził wszystkie informacje na mój temat, czasem był skory zapłacić za jakąś cenną ploteczkę o moich przygodach. Każdą historię o pochodzeniu moich przydomków znał na pamięć. Wręcz zachęcał mnie do utraty kontroli. Był pewien, że to właśnie wtedy pokazywałam swoją prawdziwą siłę.

Roześmiał się, jakbym właśnie opowiedziała genialny żart i wygodniej rozsiadł się na krześle.

- Pasuje do ciebie - uznał gdy udało mu się opanować - Felicicty Bever, Drugi Mag, Królewski Obrońca, Generał Armii Państwowej, Żelazna Zabójczyni, Igła, Krwawa Tancerka, Szkarłatna Rozpacz, Kat Aveter oraz Łazękarz Hedalcon. Idealnie pasuje do ciebie. 

- Dziękuję, panie.

W myślach odetchnęłam. Nie użył mojego ostatniego przezwiska, którym ludzie określali mnie na co dzień. Zazwyczaj wymawiał je z przyjemnością, delektując się nim i moim brakiem sprzeciwu.

- Ściągnąłem cię jednak tutaj nie przez twoje nowe imię. Czas mimo wszystko przejść do poważniejszych spraw. Wyjść - rozkazał przejeżdżając wzrokiem po wszystkich zebranych w namiocie, poza mną - Ciebie też to dotyczy Murepeet. Wynoś się.

Zdziwiony kapitan odmaszerował. Był pewien, że także weźmie udział w tej rozmowie. Jakże mi przykro. Za wysokie progi - pomyślałam z zadowoleniem, ale na twarzy nadal miałam maskę obojętności.

Probussa wstał ze swojego miejsca i zaczął się przechadzać w tę i z powrotem, wzdłuż stołu. Jego ciało widocznie się spięło, co świadczyło w wadze sprawy.

Tak jak mówiłam był w moim wieku, ale wyglądał na jeszcze młodszego. Był wysoki, wyższy niż większość mężczyzn, dlatego na każdego bez przeszkód patrzył z góry. Miał brązowe, falowane włosy, które nigdy nie sięgały dalej niż za linię uszu. Na jego idealnej, opalonej na złoto cerze nie było żadnej skazy czy blizny. Jego zielone oczy potrafiły bezproblemowo zamrozić intensywnością spojrzenia. Nie raz zauważałam jak w przypływie złości ciemniały i traciły blask. Swoje doskonale wyrzeźbione ciało skrywał pod strojnymi szatami, najczęściej w kolorze czerni. Z zewnątrz mógł wyglądać na bezbronnego i zapatrzonego w siebie idiotę, ale nie miałam złudzeń - gdyby zechciał leżałabym martwa u jego stóp. Choć wiele razy próbowałam to nigdy nie udało mi się go pokonać w choćby najprostszej walce na drewniane miecze. Był zbyt szybki.

- Słyszałaś kiedyś o buntownikach, Felicity?

Zmarszczyłam brwi w zdziwieniu.

Owszem, słyszałam o buntownikach. Był to zlepek chłopów i żołnierzy z roztrzaskanych armii wroga, którzy dążyli do obalenia cesarstwa. Napadali na wozy z żywnością, plądrowali mniejsze zbrojownie, napadali na nieuzbrojone konwoje i małe grupki Thronijskich obywateli, którzy bezmyślnie zapuszczali się samotnie na opuszczone szlaki. Działali, ale jak widać z marnym skutkiem, bo Throne nadal się rozrastało.

- Słyszałam. Z raportów wiem, że są nieszkodliwi. Zazwyczaj stwarzają kilka problemów i znikają, by znowu się pojawić i podręczyć wieśniaków.

- Ci dręczyciele wieśniaków posunęli się za daleko - warknął Probussa i grzmotnął pięścią w stół z mapą, aż kilka figurek się przewróciło - Przed miesiącem napadli na małą karawanę wojskową, która jechała do stolicy z Oxmofu i złupili ją, zabijając wszystkich.

Po raz kolejny zmarszczyłam brwi.

Nie rozumiałam sensu tłumaczeń cesarza. Przecież co dziennie, co najmniej kilka takich karawan zostaje zaatakowanych na terenie całego kraju. Zazwyczaj ginie wtedy kilka nic nie znaczących ludzi, ale nikt nie robi z tego powodu afery i wszystko rozchodzi się po kościach. Dlaczego cesarz przejmował się jednym, głupim wozem? Założę się, że jednocześnie trzy większe jednostki dotarły bezpiecznie do miasta i dostarczyły odpowiednią ilość tego, czego miały dostarczyć.

- Wybacz, panie, ale nie rozumiem wagi tego wozu. Czy było w nim coś wartościowego? A jeśli tak, to dlaczego zostało to wysłane w tak małym wozie, że byli go w stanie przechwycić buntownicy?

- Myśl Felicity. Byłaś nie raz w Oxmofie. Co tam jest ciekawego?

- Miasto ma doskonałe porty rzeczne, jest otoczone dobrymi ziemiami pod uprawę, posiada własne zasoby kruszców, a nawet założony został tam uniwersytet. Oxmof jest stolicą wschodu.

- Dobrze. A jak myślisz co w Oxmofie mogłoby mnie zainteresować? - wysyczał to zdanie, kładąc nacisk na słowo mnie.

- Uniwersytet.

- No widzisz. Jak chcesz to potrafisz. - ponownie usiadł na krześle, tym razem pochylając się i łącząc dłonie na kolanach - Tamtejsi naukowcy badali różne substancję. Szczególnie zainteresował ich pewien pierwiastek. Nazwali go Żniwiarzem.

- Żniwiarzem? - powtórzyłam. Słowa cesarza pobudziły moją ciekawość.

- Pierwiastek ten jest dość niesamowity. Widzisz jest on bardzo lotny i w kilka chwili potrafi dostać się do krwiobiegu człowieka. Nie da się go zobaczyć, ale jest wyczuwalny. Według słów osób, którzy mieli z nim styczność, pachnie trochę jak dojrzałe owoce. W każdym bądź razie wydziela słodki zapach. Potrafi wywołać śmierć w czterdzieści osiem godzin od lekkiego zachłyśnięcia się nim. Wyobrażasz sobie co by się stało, gdybyśmy rozpylili go w pomieszczeniu z rodziną królewską z Wales?

- Padliby po czterdziestu ośmiu godzinach i nikt nie byłby w stanie stwierdzić przyczyny ich śmierci - powiedziałam w osłupieniu.

W Oxmofie stworzyli broń idealną, perfekcyjną, niewykrywalną dla tych, którzy nie znali prawdy.

- Żniwiarz utrzymuje się w powietrzu tylko kilka godzin. Później miesza się z azotem i znika. Być może przeistacza się w coś nowego, ale tego jeszcze nie udało się ustalić. Tak się złożyło, że próbka tego pierwiastka jechała do stolicy...

- W wozie splądrowanym przez buntowników - zakończyłam.

W tym momencie spadł na mnie ciężar tej wiadomości.

Inferi planował wygrać wojnę nawet jej nie zaczynając. Wystarczyłoby, by jakiś człowiek podłożył trochę tego pierwiastka każdemu, kto sprzeciwiał się jego rozkazom. Wszyscy wrogowie padliby w ciągu tygodnia, a Throne zatryumfowałoby i nikt nie byłby w stanie mu zagrozić. Armia nie byłaby potrzebna.

Teraz rozumiałam czemu kazał Murepeet'owi wyjść. Tan dziadek nienawidził nowoczesności. Był przekonany, że wojnę można wygrać tylko dzięki sprawnemu wojsku, a nie podstępom. Dla niego użycie Żniwiarza byłoby haniebne, niehonorowe.

- Musimy odzyskać ten pierwiastek. Nie możemy dopuścić, by buntownicy dowiedzieli się jaką bronią dysponują. Pojemnik z Żniwiarzem był doskonale ukryty, więc wątpię, by odkryli go. A nawet jeśli to zrobili to nie mają pojęcia co zdobyli. Jestem jednak pewny, że prędzej czy później dojdą do tego.

- Co mam robić?

- Od tego momentu wszystkie twoje dotychczasowe misje i zadania zostają wstrzymane. Każdy rozkaz, który nie będzie pochodził bezpośrednio ode mnie jesteś zobowiązana ignorować. Żaden urzędnik, czy szlachcic nie ma prawa wynajmować cię do brudnej roboty. Porzucasz front.

Tym razem nie kryłam zdziwienia.

Właśnie przed chwilą cesarz pozbawił mnie trzech czwartych zarobków, zabraniając mi zabijać na zlecenie, czy walczyć na froncie. Zostawała mi pensja królewskiego maga.

- Jutro z samego rana ruszysz do największego miasta w pobliżu, a tam spróbujesz wniknąć w szeregi buntowników, by wykraść moją broń - widziałam jak jego oczy płoną i ciemnieją z każdym wypowiedzianym słowem. Patrzył przed siebie z żądzą mordu wypisaną na twarzy - A gdy już zabezpieczysz i bezpiecznie odeślesz przesyłkę do stolicy, wybijesz w pień wszystkich, których napotkasz w tej ich siedzibie. Nie ważne czy będą tam kobiety, dzieci, czy sami mężczyźni. Nikt ma nie ujść z życiem. Zrozumiano!? - na koniec prawie wrzasnął.

Skłoniłam głowę i po raz kolejny klękłam na jedno kolano. Włosy kaskadą rozlały się na moich plecach, a ja poczułam znajome uczucie ekscytacji w brzuchu. Otrzymałam zadanie, która zatrzyma mnie na chwilę. Pozwoli odpocząć i zaszyć się na chwilę z dala od głównej linii ostrzału. Walczyłam z uśmiechem, chcącym mi się wkraść na usta.

- Oczywiście, panie. Chwała Throne. Chwała Cesarzowi.

- Amen.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top