| Nieistotne |
- ♠ Teraz ♠ -
- ♦ Kiedyś ♦ -
- ♠ -
,,Boli.'' To tak bardzo boli.
Czy to zawsze tak bardzo bolało?
- ♦ -
Luty, czternasty tak dla dokładności. Dzień, który przez pewnych idiotów został nazwany świętem Walentego - tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś setki lat temu został zabity. Oczywiste jest to, że miło jest dostać czekoladki od innych ludzi, usłyszeć, jaki ty to tam nie jesteś cudowny, wspaniały, bla bla, jak bardzo nie są ci wdzięczni, albo co oni tam do ciebie (nie) czują... To właśnie co roku, tego cholernie różowego i czerwonego-nie-od-krwi dnia, przypominam sobie o swojej największej słabości. Jestem całkiem sam.
- ♠ -
Dlaczego jest tak zimno? Palce, zdrętwiałe. Nie sądzę, żebym był w stanie utrzymać w nich cokolwiek. Nie chowam ich jednak do kieszeni; czekam, aż mi odpadną. Może mi odpadną. Przydałoby się, żebym coś teraz poczuł.
- ♦ -
Każdy dzień wygląda tak samo. Chociaż nie, cofam to. Coś się zmienia. Jak żałośnie by to nie zabrzmiało, to jedyne, co różni te wszystkie upływające dni od siebie, to pogoda. Jak to z nią bywa na takich zadupiach jak to miasto; raz chłodniej, to się weźmie parasolkę, grubszą bluzę, pośmieje się człowiek z tych paniusi w miniówach, które narzekają, że im zimno. Może się okazać, że niecałe kilka tygodni później po fazie przejściowej, w której świat nie może się zdecydować, co ze sobą zrobić, przychodzą cieplejsze, wyjątkowe dni; rezygnacja z puszystych skarpet na rzecz cieńszych... chociaż w sumie parasol lepiej mieć ze sobą zawsze. Wolę potem wyśmiać tych wszystkich dookoła skrywając się pod ochronną warstwą, niż ażeby pozwolić innym na wyśmianie przemoczonego mnie.
Hej, skoro już jesteśmy przy bezsensownym rozmyślaniu na temat rzeczy zmiennych, to czemu by nie brnąć w tym wątku dalej? I tak nie mam nic lepszego do roboty.
Przychodzi czas, w którym kwitną kwiaty; pojęcia nie mam, który głąb posadził obok siebie tyle różnych gatunków. Może chcą po prostu zebrać więcej pacjentów na oddziale chorych na epilepsję? Wszystko jest możliwe z tym wręcz okhropnym zestawieniem zieleni, żółci, różu i niebieskiego.
Reszta roku jest o wiele bardziej szara, gdy to liście zaczynają opadać... Tsa, tsa, niektórzy by mi teraz burknęli, że robi się bardziej kolorowo. Mówią tak jednak tylko ci, co patrzą w górę; a to właśnie te osoby najczęściej wdepną w jakieś leżące na ziemi gówno, bo po co sprzątać po swoim psie.
Byłoby ciekawiej, gdyby wnętrza budynków zmieniały się równie cyklicznie, co na zewnątrz. No bo wystarczy spojrzeć na szkołę, do której chodzę. Gdzieś tam przy ścianie jakieś lafiryndy pudrują sobie i tak osmalone pyłem nosy, jak gdyby dodatkowy kilogram maskary na twarzy miałby cokolwiek zmienić. Chociaż nie, jednak coś to zmienia. Po prostu brzydzę się ich jeszcze bardziej. W tle idioci klasowi nabijają się ze wszystkiego jak leci, a jeden z nich ponownie przechodząc obok mnie, zaśmiał się jak prosiak, porównując moją, przyznam szczerze, chuderlawą posturę do tych należących do dziewczyny. Nie muszę rosnąć, żeby wiedzieć, że pokłady mojej inteligencji spokojnie przerosną większość tu obecnych kilkukrotnie, gdyby tylko je zmaterializować.
Pozostała, ta bardziej normalna i spokojna część ludzi, która odznacza się nieco wyższym IQ od samców alfa i maszkar szkolnych, raz co raz wzdycha radośnie na myśl o dzisiaj. W tym całym tłumie zdołałem nawet wyłapać kilka rozmarzonych uśmiechów skierowanych w moją stronę... Heh. Kto by pomyślał, że mimo szpetnego ojca, ja sam wyrosnę na kogoś przystojnego?
- ♠ -
,,Dlaczego wszystko mnie boli?" Głupie pytanie, na które pewnie znałbym odpowiedź, gdybym nie czuł się jak pijany. Nie pamiętam jednak, bym cokolwiek pił. Co w sumie wcale dobrym znakiem nie jest.
- ♦ -
Spodziewałem się, tak jak z resztą każdego roku tego dnia, że zjem sobie śniadanie składające się z niekoniecznie wartych wspomnienia składników, pójdę piechotą do szkoły, jako że mam blisko, przeżyję te wszystkie co chwilowe wzdychania i rozmarzone spojrzenia skierowane w moją stronę, jak i te pełne obrzydzenia, odbiorę kilka ładnie zapakowanych czekoladek, a jeszcze więcej pogiętych przez zestresowane palce, zignoruję naście listów - na połowie niemalże uduszę się od nałożonej ilości perfum - a następnie jak gdyby nigdy nic wrócę do ciepłego domku.
- ♠ -
Protest ciała za każdym, nawet najmniejszym ruchem. Nie podoba mi się to uczucie. Chcę wrócić.
- ♦ -
Ciężkie westchnienie, gdy to odbieram kolejne pudełko słodkiej trucizny; i jeszcze ten brak zrozumienia. Zawsze daję im stosunkowo jasną odpowiedź - ,,nie'' - wynikającą ze szczerego niezainteresowania, a one zdają się mnożyć i mnożyć, niczym samoistnie klonująca się armia. Dlaczego ostatnio modnym stał się model ,,zimnego i sarkastycznego'' chłopaka, do którego najwyraźniej się zaliczam?
- ♠ -
Czyli nadal żyję? Kolejne głupie pytanie, oczywiście, że tak. W końcu cierpisz. Zawsze lepsze niż nic.
- ♦ -
Ze stoickim spokojem odrzuciłem uczucia kolejnej dziewczyny, by po chwili wznowić drogę powrotną do akademika. Hej, żeby nikt mnie nie zrozumiał źle - to nie jest tak, że jakoś specjalnie nienawidzę dziewczyn. Nic nie poradzę na to, że, zwłaszcza ostatnio, mój wzrok coraz częściej podąża za tą bardziej... prawdziwą (dla mnie) częścią społeczeństwa. Dla dokładności za tą męską częścią.
- ♠ -
Nie tylko ja i powietrze są chłodne; podłoże, zimne... piasek? A jednak jest na to zbyt szorstkie, ociera się nieprzyjemnie o skórę, zapewne pozostawiając za sobą czerwone ślady. Może kostka brukowa? Albo odłamki czegoś...
- ♦ -
Tak, tak, wiem. W dzisiejszych czasach aż tak wielkim zaskoczeniem to nie jest... chyba że masz moje nazwisko i jesteś siedemnastoletnim uczniem jednego z bardziej prestiżowych liceum w mieście. Tym bardziej że wszystko zaczęło się od mojego... nowego współlokatora.
- ♠ -
Gdybym mógł, to oddałbym wszystkie swoje emocje, żeby tylko to w końcu przestało. Chcę otępienia. Odpoczynku. Męczy mnie to. Jestem na to zbyt zmęczony.
- ♦ -
Nowy współlokator, którego imię... jest istotne tylko i wyłącznie dla mnie. W wielu kwestiach moje przeciwieństwo, i niezależnie jak żałośnie by to nie zabrzmiało; mój ideał. Stosunkowo wysoki; nawet jeżeli nie jest najwyższy w klasie, to wciąż wystarczy, bym był w stanie nawet bez okularów wyłapać jego sylwetkę w tłumie. Uprawia sport; jest regularnym graczem w ręczną. Ma szare, nijakie oczy, a jednak w połączeniu z jasnobrązowymi włosami, prostym nosem, zgrabną szczęką, i jeszcze tym znamieniem nad lewą brwią jest... jest naprawdę bardzo atrakcyjny, nawet jeżeli duża część szkoły nie widzi w nim ideału. Sam nie pomyślałbym o nim w ten sposób, gdyby nie... jego charakter i pewien drobny incydent.
- ♠ -
Nienawidzę, autentycznie nienawidzę tego, jak ciężkie są moje powieki; próbuję otworzyć oczy, ale nie potrafię. Niedługo... niedługo ogarnie mnie z tego powodu panika.
- ♦ -
Wracając może jednak do naszych relacji, bo o tamtej sytuacji niezbyt chcę teraz rozmawiać. Początkowo... początkowo nie dogadywaliśmy się ze sobą jakoś specjalnie. Nie było tak jak w tandetnych mangach, że on mi dokuczał, ja dokuczałem mu; nie było też tak, że którykolwiek z nas był... urokliwy? Po prostu byliśmy. Jak to jednak bywa, gdy dwójka ludzi jest zmuszona do przebywania w jednym pomieszczeniu; zwłaszcza w deszczową porę; zaczęliśmy coraz częściej ze sobą rozmawiać. Kto by pomyślał, że taki ciemnowłosy olbrzym grający niemalże zawodowo w ręczną, w rzeczywistości może być delikatnym i wrażliwym misiem, zwłaszcza kiedy w grę wchodził jego ulubiony serial, i to jeszcze taki o ośmiornicy? Już nie wspomnę o nim w szkole... Niby zawsze taki punktualny, dobrze się uczący, z dużą ilością znajomych i kilkoma adoratorkami na ogonie; no bo, hej, każdy, kto zaprzeczy, to chyba nie widział jego uśmiechu.
- ♠ -
Deszcz. Cudownie. Nie mogę nawet otworzyć oczu, jest mi zimno, i teraz jeszcze ciężkie krople postanowiły, że wszystko mi utrudnią. Chcę otworzyć, otworzyć oczy, tylko tyle, na razie tylko tyle...
- ♦ -
Wystarczyło jednak ledwie kilka dni mieszkania z nim pod jednym dachem, a jego ,,prawdziwa natura'' wyszła na wierzch. Nie dość, że jest strasznym bałaganiarzem... to jeszcze nic nigdy nie umie znaleźć! Co chwile takie ,,Eeej, widziałeś może to, a może tamto, a może..." Jest w stanie pogubić się w najprostszych rzeczach! Tak jak to, gdy zgubił się w centrum miasta i nie mógł odnaleźć drogi powrotnej do akademika, i po drodze napotkał kilka sytuacji rodem z filmów, by ostatecznie się poddać i jakże niemęsko zapytać o drogę. Wypominałem mu to przez dobre kilka tygodni... Niezależnie jak czasami irytująca ta jego cecha by nie była, z czasem zacząłem to uważać za coś całkiem...
...uroczego.
- ♠ -
To właśnie tak mam umrzeć? Z bólem, zamiast otępienia, z deszczem, który mnie utopi? Jakże żałosne zakończenie.
- ♦ -
Jak dokładnie się w nim... zauroczyłem, a następnie zakochałem? Sam nie wiem. Przynajmniej nie dokładnie. Może to było w momencie, w którym mi pomógł, kiedy się do mnie uśmiechnął, kiedy... Może trwało to tylko chwilę, może całe miesiące. Jedyne, co tak naprawdę pamiętam, to moment, w którym pierwszy raz coś mnie ukuło. Cholerny Kupidyn. Nawet nie wiem, czy mam go zbluzgać, czy nie.
- ♠ -
Mijają kolejne minuty; nareszcie udaje mi się, choć trochę, uchylić powieki. Od razu tego pożałowałem z nazbieranymi kroplami wpadającymi mi do oka. Mrugam, raz, dwa razy; próbuję otrzeć oczy albo przynajmniej przekręcić głowę, bym mógł cokolwiek zobaczyć. Daremnie. Dojrzałem tylko szarość, która zapewne należy do nieba.
- ♦ -
To ,,pierwsze ukłucie'' wzięło się z jakże słonecznego dnia, w który, jak zawsze z resztą, i tak wziąłem ze sobą swą elegancką parasolkę, z której za nic bym nie zrezygnował - nawet za milion euro. Tego samego poranka zjadłem ,,wyjątkowo'' śniadanie; jak miałem w końcu odmówić temu jego błagalnemu spojrzeniu, które kierował na mnie co chwila, odkąd zobaczył moje cudnie sterczące żebra? Byłem w drodze do szkoły, torba z ciuchami na WF na ramieniu - kolejny wyjątek, jako że siarczyście tych lekcji z nosaczem nienawidziłem. Kierowałem się tą samą trasą, co zawsze; i teraz bum, punkt kulminacyjny. Nim przekroczyłem bramę - mocne szarpnięcie na ramieniu, przez które niemalże nie straciłem równowagi. Już po chwili stałem oparty plecami o tyły szkoły. Gdyby nie fakt, że mieli przewagę liczebną, z pewnością szybciej udałoby mi się oswobodzić. Najwyraźniej (znowu) coś, co zrobiłem lub powiedziałem się komuś nie spodobało... a może tym razem chodziło o dziewczynę? Szczegóły.
- ♠ -
Krople zwalniają. Deszcz ustaje, powoli. Nareszcie. Tym razem nieco pewniej rozchylam powieki; jest jasno, zdecydowanie za jasno. Niebo wygląda, jakby miało zaraz do mnie dołączyć. Dziwne.
- ♦ -
Upadłem na ziemię z kolejnym skierowanym w żebro ciosem. Sam nie wiem, dlaczego im wtedy na to pozwoliłem. Może byłem zbyt znudzony uciekaniem? Może po prostu nie chciało mi się nic robić?
Nie była to codzienność, tego typu ataki; wręcz przeciwnie, zapewne mógłbym policzyć je na palcach jednej dłoni. Powinienem był coś zrobić, ale, szczerze, po prostu mi się nie chciało.
Dziwne?
- ♠ -
Zgaduję, że skoro powieki już mnie posłuchały, to w następnej kolejności posłuchają i nogi; czas więc i wstać?
- ♦ -
Coś, czego się nie spodziewałem; ktoś oderwał ode mnie ciało napastnika. Zdążyłem tylko ukradkiem uchwycić swojego ,,wybawiciela'', nim straciłem przytomność. Chyba nie muszę wspominać, kto to dokładnie był? A jednak w tych czasach jak wielkim zaskoczeniem to się dla mnie okazało, z resztą nie tylko dla mnie. Oczywistością jest, że łatwiej jest się odwrócić, gdy ktoś jest raniony... Chociaż sam przyznał, że zawahałby się bardziej, gdyby to był ktoś inny. I tak byłem mu poniekąd wdzięczny.
- ♠ -
Ach. Mogę już śmiało stwierdzić, że to nie był najlepszy pomysł.
- ♦ -
Następną rzeczą, którą pamiętam wyraźnie, było otaczające mnie z każdej strony ciepło. Wyjątkowo zadowolony; niemalże rozanielony; wziąłem głęboki wdech, rozkoszując się tym zaskakująco... niezłym zapachem dochodzącym ze źródła ów uspokajającego gorąca.
- ♠ -
Ból nie pozwala mi na najdrobniejszy ruch... nie, głupoty. To ja sam użyję tego jako wygodnej wymówki, by móc jeszcze przez kilka chwil się nie ruszać.
- ♦ -
Z tym obrazem było jednak coś nie tak; nie minęło dużo czasu, a mój mózg zaczął pracować na pełnych obrotach, próbując w pełni ogarnąć tę... dziwną sytuację. Nie miałem tutaj w końcu psa (został u rodziców), nigdy wcześniej się nie upiłem (przynajmniej nie aż tak i w towarzystwie innych)... Wystarczyło uchylić powieki, by odkryć, że leżę na czyjejś umięśnionej klatce piersiowej. Odsłoniętej. Cholerny ekshibicjonista.
- ♠ -
Z rezygnacją rozglądam się po otoczeniu; z czasem odnajdując coraz to więcej szczegółów, które były ciekawsze od wysłuchiwania się we własny ból. Ech, brzmię tak żałośnie.
- ♦ -
Kiedy się... rozbudziłem i choć trochę opanowałem zagmatwane emocje, spróbowałem wyrwać się z jego stalowego uścisku. Spróbowałem. Znaleźliśmy się... w jakże niezręcznej pozycji; z moją prawą nogą za jego udem, dłońmi ściskającymi rozpiętą koszulę... nie, żeby on był lepszy. Trzymał mnie ramieniem za biodra, przyciskając drugim głowę do klatki piersiowej. Równy rytm serca; to z pewnością on tak bardzo mnie usypiał, razem z ciepłym oddechem. Zasnąłem więc ponownie.
- ♠ -
Uśmiecham się, bo czemu nie? Uśmiecham się na to, co rozpościera się dookoła. Przynajmniej na tyle mogę sobie pozwolić.
- ♦ -
Minęło kilka dni od... tego incydentu. Wiem, że to głupie... ale bo mogę na to poradzić? Było w tym wszystkim coś... innego, przyjemnie innego, ale jednocześnie jakże samolubnego. Spodobało mi się to uczucie, na które nawet nie chciałem nic radzić. Nie lubię słowa ,,miłość'', ale jego polubiłem.
- ♠ -
Kolorowe opakowanie leżące nie więcej niż metr ode mnie. Ogarniam je wzrokiem, jak gdybym liczył, że samo po chwili do mnie przyfrunie.
- ♦ -
Gdy zacząłem uświadamiać sobie, jakimi dokładnie darzę go uczuciami... nie zrobiłem z tym praktycznie nic. Czułem się pewnie i niepewnie jednocześnie; zarówno pewny zwycięzca i ten, co przegra. Znałem go lepiej niż inni. Widziałem nawet rzeczy, których nie chciał pokazywać nikomu innemu; czułem się wyjątkowy, tak wyjątkowy. Przyszło mi tylko czekać na dzień, w którym nazwie mnie tym, co wygrał.
- ♠ -
Życie jest... nie, to bez sensu. Moje myśli są coraz to bardziej i bardziej bez sensu, co mi da wspominanie faktów? A jednak i tak to zrobię, nawet jeżeli tylko po to, by nie oszaleć.
Chciałem, żeby się ucieszył. Lubił czekoladki... prawda?
- ♦ -
Już następnego dnia spotkało mnie wielkie zdziwienie, gdy obudziłem się z dodatkowym ciężarem na pościeli. Nie, żebym miał coś przeciwko. Za każdym razem, gdy tylko uchylał po nocy powieki, przecierał leniwie oczy i uśmiechał się po swojemu, patrząc tylko na mnie. I jak tu się... nie zakochać?
Po jakimś czasie spanie z nim w jednym łóżku stało się codziennością.
- ♠ -
Ech. Żałosne. Raz deszcz z nieba, a teraz mój organizm i najwyraźniej też umysł stwierdzili, że czas zacząć płakać.
- ♦ -
Spędziłem z nim całe dwa lata. Nadchodził już kolejny czternasty lutego, który miał być... inny, inny od tych wszystkich poprzednich - tym razem miałem z kim podzielić się czekoladą. Już od dobrego tygodnia przygotowywałem się mentalnie na to, co planowałem zrobić. Zdecydowałem się... wyznać mu swoje uczucia. Te ciepłe, tak dla dokładności. Przez ubiegłe miesiące nasze relacje poszły dalej; wystarczająco daleko, że nie potrafię ich wspomnieć bez rumienienia się; a jednak żadne z nas nie ubrało tego w słowa. W końcu, bo po co? Było nam dobrze, tylko to się liczyło. To było samolubne pragnienie nadania emocjom imienia, które miało objawić się w wyznaniu. Te wszystkie godziny spędzone po lekcjach w klubie kulinarnym, te wszystkie spalone garnki, i jeszcze te siarczyste przekleństwa skierowane na każdą porażkę nie poszły na marne - za niezliczonym opakowaniem kakao udało mi się stworzyć wytwór, który zarówno smakiem, jak i, o dziwo, zapachem, przypominał czekoladę. Nawet jeżeli kolor był nieco nieswój. Ostrożnie uformowałem masę w kształcie gwiazdy (bo serca są przereklamowane), i jak ta tylko ostygła, owinąłem czarnym sreberkiem (w jego ulubionym kolorze), na koniec dla efektu zawiązując wszystko równie ciemną wstążką. Nawet jeżeli po tym wszystkim było to głupie - jakaś część mnie wciąż się bała, że mnie odtrąci. Doprawdy, idiota ze mnie.
- ♠ -
Naprawdę chciałbym go jeszcze zobaczyć.
- ♦ -
Umówiłem się z nim w parku, w samo południe, kiedy to słońce było na najwyższym punkcie - jeden z tych wyjątkowych dni, w których nawet pogoda okazywała się wystarczająco idealna, że... że postanowiłem nie wziąć ze sobą swej parasolki. W dłoniach, które drżały niemiłosiernie - opakowanie własnoręcznie zrobionych słodyczy. Siedziałem na ławce, wyobrażając sobie wyraz jego twarzy, gdy tylko mnie zobaczy. Uszczęśliwiało mnie to.
- ♠ -
Chociaż jeden, jedyny raz.
- ♦ -
Bardzo się... stresowałem. Albo inaczej, szczerzej - nawet nie tyle ile bardzo. Stresowałem się jak cholera. Głupi strach, że jeżeli mnie odrzuci, to nie tylko stracę... obiekt zauroczenia. Ta myśl, że mógłby odejść... Bałem się, że stracę swojego pierwszego, ale również jedynego przyjaciela. Nawet jeżeli był to ten najgorszy z możliwych scenariuszy, wciąż co chwila ekscytacja o sobie przypominała. To ,,co gdyby'' jednak przyjął podarunek. Jak się uśmiechnie, obejmie, może nawet znowu pocałuje...
Nie pojawiał się.
- ♠ -
Kiedyś czarna, aksamitna wstążka, zawiązana na kwadratowym pudełeczku, teraz - strzępek papieru, luźno spoczywający na zdeptanej pokrywie. Najchętniej wyrzuciłbym to do śmieci i położył na ołtarzu jednocześnie.
- ♦ -
Minęły dwie godziny od czasu umówionego spotkania, a jednak zamiast irytacji - niepokój. Postanowiłem go poszukać.
Heh, tak ładnie zapowiadał się dzień, i było tak słonecznie, że nawet nie dopuściłem do siebie myśli, że mógłby spaść deszcz... oczywiście, że się musiałem mylić. Wyśmiewając innych sam stałem się pośmiewiskiem - nie, żeby cokolwiek mnie w tamtej chwili takiego obchodziło. Nie minęła trzynasta, a chłodne krople tworzyły coraz to nowsze kałuże. Uznałem, że może się spóźnia, bo chowa się gdzieś przed deszczem? A że nie dzwonił... może mu się rozładował telefon, albo go po prostu (znowu) zapomniał?
Wiem, że to - ponownie - było głupie z mojej strony. Ale z tymi myślami szukanie go przyszło mi z większą łatwością.
- ♠ -
Mam wrażenie, że umarłem. Dlaczego tak sądzę? Bo słyszę jego głos. Jest tak blisko mnie, niemalże na wyciągnięcie ręki... Chcę go zobaczyć, chcę otworzyć oczy. Jeszcze minuty temu mogłem, więc dlaczego teraz nie jestem w stanie? ,,Dlaczego powieki są aż tak ciężkie?'' - powtarzam. Nie, nie, ja muszę go zobaczyć. Nie poddam się, nie teraz. W końcu... w końcu nie powiedziałem mu najważniejszego, prawda? Samolubne życzenie, żeby ubrać emocje w słowa; nie chcę, nie chcę, żeby umarło. Nie mogę, nie mogę, przynajmniej...
- ♦ -
Biegłem z całej siły przez ulice miasta, a te cholernie upierdliwe uczucie niepokoju tylko narastało. Dlaczego nogi zaprowadziły mnie aż pod bramę szkoły, która i tak była zamknięta w weekend? Nie wiem. Chciałem... chciałem zawrócić. Ale wtedy mój wzrok padł na chodnik. Deszcz... który spływał, w jednym miejscu...
Przeskoczyłem przez płot, ignorując możliwe konsekwencje. Po chwili wzrok padł na opierającą się o tyły budynku sylwetkę.
Słyszałem tylko jego głos. On płakał? Nigdy nie chciałem, żeby płakał. Nie zrobiłem mu tych czekoladek po to, aby na ich widok zaczął płakać. Miał się śmiać, cieszyć, uśmiechać, dla mnie.
A może to był tylko deszcz?
- ♠ -
I dlaczego i mój wzrok robi się coraz bardziej rozmazany? Przecież deszcz już nie ma do mnie dostępu, nie w tej skulonej pozycji, nie tutaj.
- ♦ -
Jego wargi zetknęły się wtedy z moimi. Zimne. Ale tylko raz. Tylko przelotnie. Tylko przez chwilę. Nie podobało mi się to uczucie. Nieprzyjemne. Mógł tylko przeprosić. Wszystko inne straciło sens. Nie istniało nic, co miałoby jakąkolwiek wartość.
- ♠ -
Imię tobie nieważne.
Wiek tobie nieważny.
Data narodzin tobie nieważna.
Data śmierci tobie nieważna.
Kochanemu synowi i bratu. Niech Twa dusza spoczywa w pokoju.
Nie zasługiwałem nawet na to, by wspomniano o mnie na jego nagrobku.
- ♦ -
Wydawało się, że wszystkie dni mijały tak samo. Tak jak ciało poddało się zmęczeniu, umysł wciąż krzyczał, że to przecież niemożliwe. Sen, co najwyżej sen. Że położę się spać na zimnym materacu, w jakże zimnym mieszkaniu, i obudzę się w jego ciepłym objęciu. Że ponownie spojrzę w te jego nijakie oczy, że zobaczę ten delikatny uśmiech, to znamię nad lewą brwią, a potem zaśmieję się, gdy znowu nie będzie w stanie odnaleźć swoich podręczników w tym całym bałaganie.
Bo to przecież niemożliwe, prawda? Żeby jednego dnia spać w cieple... by tylko następnego dnia powitać ciche, chłodne mieszkanie, które nie daje odpowiedzi na zadane pytania.
W tej jakże pustej monotonii minęły dokładnie trzy lata od czasu, kiedy wyprowadziłem się z akademika. Ledwo udało mi się ukończyć szkołę.
Zamieszkałem w apartamencie w spokojnej dzielnicy, który kupiłem za odziedziczone od dziadków pieniądze - nie chciałem mieszkać z resztą rodziny.
Znalazłem pracę w pobliskim sklepie - taka pensja wystarczyła.
I wszystkie dni mijały mi tak samo. Nie pamiętam... nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz się szczerze uśmiechnąłem.
Nie chcę pamiętać.
Na blacie mojego biurka, w specjalnie oddzielonej sekcji, wciąż leżało ślicznie opakowane pudełeczko. Tylko to mi po nim pozostało. Dlaczego musiałeś być tak złośliwy, tak perfidny, tak specyficzny, że nigdy nie pozwoliłeś mi na zrobienie tobie zdjęcia? Tych swoich mam setki, jak nie tysiące; twoich nie ma żadnych. I to ja podobno jestem tym samolubnym?
Pudełeczko. Jest... jest szare. Nijakie. Naprawdę jesteś narcyzem; prezent dla mnie, w kolorze twoich oczu. Opakowanie o nieznanej zawartości znalezione na tyłach szkoły. Wiem, kto ci to zrobił. Wiem, że teraz te osoby gniją w więzieniu, i będą tam gnić do samego końca. Wiem, a mimo to najchętniej skrzywdziłbym ich sam, nawet tylko i wyłącznie po to, by się lepiej poczuć.
Nie otworzyłem prezentu od niego, dla mnie. Nie byłem w stanie. Ponownie... ponownie, to przez strach.
Skoro on nie pozna zawartości mego prezentu dla niego, to niby dlaczego... dlaczego miałbym zasługiwać na to, by samemu... sprawdzić, co tam jest?
Albo przynajmniej to właśnie takiej wymówki używam za każdym razem, gdy mój wzrok pada na tę drobną pamiątkę po mojej pierwszej, i ostatniej nadziei.
- ♦ -
I tak jakoś nadeszły też kolejne walentynki. Dzień, który... najchętniej spaliłbym w odmętach pamięci. Los... los jest naprawdę złośliwy, wiesz? Kot. Czarny, cholerny kot, którego nawet nie wpuściłem do mieszkania; wszedł przez okno. Jak? Nie wiem dokładnie. Wiem tylko, że kiedy wszedłem do mieszkania - było w istnej ruinie. Papier toaletowy, gazety, tapicerka od kanapy, firany... najwyraźniej wszystko, co mu się spodobało, zniszczył.
Na podłodze w sypialni leżało podrapane i pogryzione, nijako-szare opakowanie.
Otwarte.
Z jego wnętrza wyglądał skrawek jasnoniebieskiego papieru.
- ♦ -
A~ach. Mogę tylko błagać coś, co możliwe, że nawet nie istnieje o to, aby... aby to nie okazało się tym... tym cholernym...
- ♦ -
Drżącą dłonią sięgnąłem po list, przyglądając się swojemu imieniu, które widniało na samym środku.
Tak... tak dawno nie widziałem jego pisma. Nawet tak mała rzecz wywołała falę... tęsknoty.
Co innego mogłem zrobić, a już do końca przypieczętować koniec swojego zdrowia psychicznego? Głęboki wdech. Wydech.
Pierwsze słowa długiej wiadomości były jedynymi, które były dla mnie czytelne. Reszta - zbyt zamazana.
Wybiegłem z domu, kierując się w tym już dobrze mi znanym kierunku.
- ♦ -
Głupi... głupi... jak...
- ♦ -
Cholerne łzy, mam ich już dość, dość... dość...
- ♦ -
Jak ja mogłem być taki głupi?
- ♦ -
Przekroczyłem bramę, która, jak zawsze, głośno zaskrzypiała. Zwolniłem kroku, jak gdyby przedłużając czas do egzekucji. Co tym razem zostanie zabite? Krok. Następny. Skręt w trzecią alejkę po prawej. Ósmy od lewej. Przynajmniej grób jest w twoim ulubionym kolorze. Siadam na ławce, kuląc się w sobie. Jak gdybym oczekiwał, że w tym momencie mnie skarci; że nie powinienem kłaść butów na miejscu, na którym siadają ludzie. Zaśmiałbym się, pocałował go, a on wtedy zapomniałby o tym, że cokolwiek zrobiłem kiedykolwiek źle. Milczy.
- ♦ -
Siadam na ławce, kuląc się w sobie. Jak gdybym oczekiwał, że w tym momencie mnie skarci; że nie powinienem kłaść butów na miejscu, na którym siadają ludzie. Zaśmiałbym się, pocałował go, a on wtedy zapomniałby o tym, że cokolwiek zrobiłem kiedykolwiek źle. Milczy.
- ♦ -
Ja naprawdę nienawidzę Walentynek.
- ♦ -
Nie wiem, ile godzin tak spędziłem. W pewnym momencie usiadłem na ziemi, opierając głowę o drewniany mebel.
Nie pada deszcz, ale równie dobrze mógłby zacząć padać. Wpatrując się w gwiazdy, ponownie sięgam po jasnoniebieską kopertę. Cicha radość, że wziąłem ją tutaj, ze sobą.
Wyjmuję z kieszeni telefon; księżyc i gwiazdy nie wystarczą, bym mógł to przeczytać.
Nawet nie zauważyłem, kiedy minęło tak wiele godzin.
Delikatnie przejeżdżałem palcami po słowach napisanych jego ręką. Czytam je, znowu i znowu, aby poznać je na pamięć.
Patrzę w kamień o jego ulubionej barwie; jeden z nielicznych dowodów na to, że on jednak kiedykolwiek istniał.
Na mojej twarzy - lekki uśmiech. Spokojny.
Ja ciebie też kocham, istoto o nieważnym imieniu.
Poczekaj na mnie. Już niedługo... jak tylko przestanie padać deszcz; znowu cię zobaczę.
- ♠ -
Wkładam zdjęcie do ramki, którą następnie odkładam na pobliski stolik.
Ponownie wracam do leżenia na kanapie, kot zwinięty na kolanach, kiedy w telewizji leci kolejny odcinek tego tandetnego serialu o ośmiornicy.
Mija północ; to już nie są walentynki, a ja, sam, nareszcie, ponownie odnajduję spokój.
Głaszczę tego cholernego czarnego kota, wpatrując się w już teraz ładnie oprawione zdjęcie.
W ciemności, nie licząc światła z lampy naftowej na stole, z łatwością przychodzi mi ignorowanie wszechobecnego nieładu, połamanych mebli i potłuczonych butelek.
Sierściuch zamruczał głośno.
Jego imię również jest dla ciebie nieistotne.
- Słowa: 4 074 -
Opowiadanie stare (rok - 2012). Mogę tylko przeprosić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top