List czwarty: Słońce, które zachodzi

Słońce oświetlało osłupiałą twarz Tobiasa, wyglądając zza szarych jak popiół żaluzji. Pogoda malowała się w kolorach dorodnej pomarańczy oraz niebieskiego kolorytu. Chmury nie znajdowały się na horyzoncie i nie psuły widoku czystego nieba. Wyglądało to magicznie i tak nierealistycznie, że wydawało mu się, że wpatruje się w wydzierankę jakiegoś dziecka. Słońce znajdowało się w centrum nieba i obserwowało jego zawód miłosny. Buzia chłopca nadal była jasna, mimo że największa gwiazda chowała się ze wstydu na drugą półkulę ziemską. Jednak nie chodzi tutaj o słońce, a o Tobiasa, który walczył ze złamanym sercem. Próbował schować się w cieniu, żeby wesoła parka nie zauważyła jego postury na tle szarej ściany. Jego wargi były skrzywione, ale oczy dalej niedowierzająco zmierzały ku drzwiom, w których stało jego zauroczenie. Klatka piersiowa chłopca unosiła się i opadała w zawrotnym tempie, a oddech miał nierównomierny. Zatrzymał się na pograniczu osłupienia i załamania, tak samo, jak słońce zatrzymało się po dwóch półkulach. 

Przypomniał sobie, jak pierwszy raz wpadł na pomysł z liścikami. Był pewny, że to nie wypali. W końcu to była tak nierealistyczny i dziwny pomysł, że nie miał szans wejść w życie. Ale życie bywa psotne. Toby naprawdę uwierzył, że coś z tego będzie. Wright wydawał się tak samo rozbawiony, pisząc listy jak on. Jednak łatwo się na czymś takim sparzyć. Zwłaszcza jeśli się jest wrażliwym chłopcem, zakochanym po raz pierwszy w życiu. Timothy miał być tym jedynym, który sprawi, że w sercu Rogersa już zawsze będzie panować słońce. Gdyby tylko wiedział, że Tim spotyka się z Jane, nie robiłby sobie tak naiwnej nadziei! 

Jego natłok myśli się zatrzymał, kiedy poczuł na plecach zimne powietrze. Było naprawdę wietrznie dzisiejszego popołudnia. Małe włoski na rękach Tobiasa stanęły na baczność, a jemu naprawdę się zaczynało robić zimno. Zaczął powoli iść w stronę swojego pokoju, krocząc powolutku do przodu. Ledwo wychylił się zza ściany, a okno trzasnęło z niewyobrażalnym hukiem. Teraz dwie pary oczu, były zwrócone w Toby'ego, wyglądał, jakby chciał coś zwędzić. Natychmiast schował ręce do tyłu, uśmiechając się niewinnie w ich stronę. Nie przekonał tym nikogo.

– Toby? – Z ust Tima wyrwał się spokojny, choć zaskoczony głos. Nie sądził, że zostanie przyłapany tak szybko. W dodatku przez szatyna, który dziwnie się zachowywał. Zamknął drzwi od pokoju i podszedł do młodszego, któremu oddech utknął w gardle. Tobias spojrzał za ramię Masky'ego, zauważając zaskoczoną kobietę o smolistych włosach. Była widocznie w podobnym nastroju co chłopak o dużych brązowych oczach.

– T-Tak? Ja tylko przyszedłem podlać kwiaty! – powiedział dosadnie, pokazując na kwiat stojący w rogu pokoju. Mały kaktus w różowej doniczce z żółtym wzorkiem stał na małym okrągłym stoliku w rogu pokoju. Masky z początku spojrzał na roślinę, a potem z powrotem skierował swoje niebieskie tęczówki w stronę Tobiasa. Młodszy liczył na każdą reakcję, ale nie był przygotowany na to, że Tim zacznie się chichrać.  Spojrzał na niego nieco przestraszony i zdenerwowany jak małe dziecko, które nabroiło.

– Ah tak? – Twarz Tima zbliżyła się do młodszego, a ten spalił się mocnym rumieńcem. Widoczna była gula, która ugrzęzła w jego gardle. 

– Tak. Ktoś musi dbać o nasz korytarz, bo i tak wygląda, jak opuszczony – odpowiedział poważnie Toby. Nawet nie mrugnął, kiedy powiedział to kłamstwo. Zarzucił rękę na rękę i patrzył na wyższego mężczyznę, który odsunął się od niego w odległości dwóch stóp. 

– Uroczy – mruknął pod nosem Tim, czochrając włosy Tobiasa. Po chwili dodał głośniej. – Głupi...  Ale muszę cię z przykrością odesłać do łóżka. Dzieci powinny teraz spać.

– A dorośli obściskiwać się na środku korytarza? – odpyskował Toby, przechodząc z nogi na nogę. Musiał wyładować gdzieś napięcie, inaczej znów zacznie tykać na zegarek. Nie chciał narobić sobie wstydu przed Timem, nawet jeśli on nie odwzajemnia jego uczuć! Wszystko byłoby prostsze, gdyby ten oto pan oddał uczucie Tobiasa. Mogliby paść sobie w ramiona, pocałować się i adoptować kotki. Taki koniec swojego życia potrafił wyobrażać sobie Ticci. Aktualnie potrzebował Briana, aby wysłać go na zwiady. Zmusi go, żeby porozmawiał z Timem i wybadał, co się dzieje między nim a Jane. Zapewne groźba o braku sernika przekona go do tego działania. – I nie jestem głupi! 

– Podglądałeś nas Rogers? – parsknął Tim, wplątując dłoń w swoje pasma włosów. Przeciągnął je do tyłu, przeczesując swoją grzywkę. Nawet nie wiecie, jak Toby chciał dotknąć jego włosów, ale wystarczająco dzisiaj się stresował. 

– Nie musiałem – mruknął Toby i ostatni raz kątem oka spojrzał na tego, z którym pisał liściki przez ostatnie dni. Mimo krótkiego czasu był jedyną osobą, która dała mu aż tak duże zainteresowanie. Wpadł w miłość po uszy, a najgorsze było to, że nie mógł na to nic poradzić. Ruszył z opuszczoną głową w stronę swojego pokoju, prawie wywracając się o fałdy czerwonego dywanu. Ktoś powinien się go pozbyć, ale miał on powyżej dziesięciu metrów i nikt dotąd nie chciał się tym zająć. Wszedł do pokoju, przeklinając siebie w duchu. Ale co innego mógł zrobić? Nigdy nie będzie lepszy od Jane. 

Tim wpatrywał się w plecy młodszego chłopca, a potem swój wzrok skierował na jego biodra. Delikatnie kołysały się, kiedy obrażony wracał do swojego zacisza. Podobnie jak jego pasma włosów, które powiewały przez uciekający wiatr. Zwrócił uwagę na ściśnięte dłonie bruneta, wsłuchując się w zamek od bluzy, który  pobrzękiwał. Delikatne ruchy Tobiasa i metalowy  uderzający o ząbki współgrały ze sobą w dość przyzwoity sposób. Sam chód młodszego oczarował posiadacza niebieskich oczu. Nawet tupot tenisówek nie psuł tego obrazu.

– Tim?

– Tak? – spytał, odwracając się w stronę dziewczyny równej mu wzroście. 

– Powinniśmy poważnie porozmawiać – odpowiedziała, wchodząc do pokoju Tima bez pukania.

– Też tak uważam – odpowiedział cicho Tim, podchodząc do drzwi. Wpatrywał się w czubki swoich białych skarpet, które zaczęły robić się szare od kurzu. Nagle zauważył kartkę, tą samą, którą przed chwilą trzymała Jane. Jednak leżała ona na podłodze. Pochylił się nad zwitkiem papieru i chwycił ją wskazującym oraz środkowym palcem. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. – Przepraszam, że cię tak zaskoczyłem Jane.

– Nic nie szkodzi, ale następnym razem nie funduj mi zawału serca – odpowiedziała czarnowłosa, stojąc przy biurku i opierając się o nie plecami. Mimo wszystko zachowywała pełną grację, a czarna suknia nawet jej się nie marszczyła. – Co się z tobą ostatnio dzieje Timothy?

– Za dużo się dzieje – odpowiedział Tim, czując się dość mętnie. Ta rozmowa wcale mu nie pomagała, nienawidził rozmawiać o uczuciach. Pisanie o nich było o wiele łatwiejsze. Zauważył w myślach z delikatnym uśmiechem na ustach. Ponownie przeczesał włosy z łagodnym zamyśleniem i spojrzał na okno. Nie widać było ani koniuszka słońca, ale przed nimi znajdował się ogromny księżyc w pełni. Tobias pewnie wpatrywał się w niego, próbując znaleźć pytania na wszystkie jego odpowiedzi. – Durny...

– Coś mówiłeś? – spytała Jane, odgarniając pasmo włosów za ucho. Coraz mniej rozumiała i wynosiła z tej rozmowy. Zaczęła wdawać w wątpliwość założenie, że czegokolwiek się dowie. Unikał tematu pocałunku jak ognia, a ona sama nie wiedziała co o tym myśleć. – Mniejsza o to. Powiedz mi Tim, czy coś do mnie czujesz? Kim my jesteśmy?

– Atakujesz mnie pytaniami? Myślałem, że wolisz to robić z Jeffem – zauważył Tim, odwracając niebieskie ślepia w jej stronę. 

– Jeff jest imbecylem. Pewnie nawet nie wie czym jest pytanie – Wzruszyła ramionami i dopowiedziała – i nie uciekaj od pytania. Ja wiem, że takie podejmowanie decyzji nie jest proste, ale nienawidzę niejasności.

– Cóż... – Westchnął. Był pewien, że uda mu się tego uniknąć. A jednak nie dał rady uciec od odpowiedzialności za swoje działania. – Myślę, że cię lubię Jane. Ostatnio między nami zrobiło się jakoś milej, zauważyłaś?

– Owszem, ociepliliśmy swoje stosunku – mruknęła, czując się odrobinę niezręcznie. Pokręciła głową i przeczesała grzywkę na bok, ukazując swoje piękne błyszczące oczy. Jednak nie robiło to na Timie wrażenia. Nie potrafił patrzeć na Jane jak na dziewczynę, z którą pisał te listy. Coś naprawdę mu nie pasowało, ale to pewnie jego schizofrenia. Jak zwykle podpowiada mu jakieś głupoty. Obiecał sobie, że nie straci kolejnej osoby, na której mu zależy. Stracił dużo osób, które były dla niego jak gwiazdy. Były zawsze po jego stronie, lecz z dnia na dzień gasły. A potem - stracił je wszystkie. Ta osoba była dla niego jak słońce. Mimo że patrzenie na słońce boli, przywołuje wspomnienia ciepła, które wspomina się dobrze zza żelaznych krat. – W takim razie... Może damy sobie szansę?

– Tak, myślę, że możemy spróbować – mruknął Proxy, spoglądając na okno. Słońce właśnie przepadło, a plenerowe niebo wypełniły małe gwiazdki i księżyc. Były oślepiające, ale nie tak bardzo, jak słońce. Jak moje słońce, podpowiedziało serce Tima. Zwykle było trzymane w uwięzi przykrych wspomnień, ale teraz mogło się oswobodzić i ogłupić niebieskookiego jeszcze bardziej. Nareszcie poznał autorkę tych listów, ale nie ukrywał przed sobą swojego zawodu. Nie czuł żadnego napięcia ani bicia serca. Można by było powiedzieć, że był odrobinę zawiedziony? Natrętne myśli nie dawały mu spokoju, a on chciał tylko znaleźć osobę, która nie była Brianem. Czy to aż tak duże wymaganie? Wydawało mu się, że nie bycie Brianem jest bardzo proste. Chyba że się nim naprawdę jest. – Wyglądasz naprawdę ładnie... jak gwiazdy.

– Gwiazdy? Nie powiedziałabym – westchnęła i również spojrzała na okno. – Wydajesz się strasznie zamyślony Tim. Coś konkretnego chodzi ci po głowie?

– Nie, to nic. Potrzebuję tylko snu – skłamał. I tak nie zaśnie tej nocy.

🍰   🍰   🍰   🍰   🍰

– Głupi... Jestem tak głupi – mamrotał Toby, przeżywając już drugi stopień zerwania. Brzmiał on załamanie i obwinianie się. Podobno wyróżnia się pięć stadium złamanego serca. Pierwsze zdziwienie i smutek, potem obwinianie się i załamanie, następnie zazdrość i wściekłość, potem emocjonalny dołek i odpuszczenie. Rozatrzymał się na drugim i nadal nie dochodziła do niego myśl o zachowaniu Masky'ego, który wysyłał mu masę sprzecznych sygnałów. Jak miał interpretować niektóre jego zachowania? Raz pokazuje, że mu na nim zależy, a następnie ignoruje go, jakby był nikim.

Jego pokój był zabałaganiony, zupełnie jak jego umysł w tej chwili. Powinien odetchnąć świeżym powietrzem. Oczyści głowę z niepokojących oraz denerwujących go myśli. Wyszedł z pokoju, zamykając cicho sosnowe drzwi. Przeszedł po brudnym dywanie i doszedł do zaułka, w którym został złapany przez Masky'ego. Spojrzał na kaktusa i nie potrafił uwierzyć własnym oczom. Teraz wszystko stało się jasne. Kaktus był sztuczny. Całkowicie wykonany z plastiku i nieudolnie pomalowany.

– Kurwa.

...................................................................

Witajcie!
Mam nadzieję, że spodobał się wam rozdział, chociaż bardziej skupiał się na uczuciach, niż akcji. Fajerwerków nie było, ale nie martwcie się. Wszystko przed nami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top