21.Boston nocą
- Znowu pada. - wydałem z siebie jęk zawodu, opierając głowę o parapet. Śledziłem przy tym kropelki wody, które ścigały się po szklanej tafli.
- Dziwisz się? Lato to najbardziej deszczowa pora roku. - Sebastian podszedł do mnie i pogłaskał po lekko zmierzwionych włosach, których jakoś od rana nie miałem siły czesać.
- Ale ja nie lubię. - mruknąłem, patrząc na niego tak, jakby mógł zmienić pogodę.
W domku mieszkaliśmy już dobre dwa tygodnie i z początku czarujące widoki lasów, łąki i ogólnej zieleni zaczęły mi się powoli nudzić. Jasne, że ten spokój, brak internetu i opuszczenie pędzącego wiecznie miasta pozwoliły mi dojść do siebie, ale ile można rozczulać się nad słońcem i kwiatkami.
- Z tego, co wiem, za niedługo ma się rozpogodzić. Pojedziemy wtedy na plażę, dobrze? - zapytał i posłał w moją stronę lekki, ale nieco znudzony uśmiech.
Odwzajemniłem go i wyprostowałem się, czując wraz z tym nieprzyjemny strzyk w karku. Lubiłem plaże, o tej w Bostonie wiedziałem już trochę z opowieści Sebastiana. Podobno były tam mewy, co jak na plażę nie było niczym niezwykłym, ale i tak mnie to cieszyło. Były to ptaki głośne i chciwe, ale całkiem przeze mnie lubiane.
- Kiedy wracamy do domu? - zapytałem i korzystając z tego, że jest blisko, przytuliłem się do jego boku.
- Kiedy całkiem wydobrzejesz. - rzekł wymijająco i zgarnął mnie na ręce, zapewne po to, aby odseparować od okna, którym przedostawało się do domu nieco chłodnego powietrza.
Przytuliłem się do niego i oplotłem nogami w pasie, dziwiąc się, że nie ma jeszcze problemów z kręgosłupem. Ale być może jeszcze przez chwilę noszenie mnie nie będzie dla niego zbyt dużym wysiłkiem, odzyskiwanie wagi sprzed całej tej sytuacji szło mi naprawdę mozolnie.
- Jest już dobrze. - mruknąłem cicho, samemu niezbyt w to wierząc. Ale naprawdę byłem zmęczony rutyną i spokojem, moje serce lgnęło do dużych miast. Lgnęło nawet od brudnego, przestępczego Nowego Jorku, w którym spotkało mnie tyle złego.
- Czekamy na to, aż całkiem wyzdrowiejesz. Jeśli wrócimy do Nowego Jorku, wrócimy też do pracy i zwykłego życia. To ciężar, na który nie jesteś jeszcze gotowy. Chyba obaj nie jesteśmy. - wyjaśnił, chociaż wiedziałem, że faktycznie jest to zbyt wiele. Dla mnie i dla niego, mojego towarzysza rozpaczy.
Co prawda mój stan się polepszał, jednak wciąż nawiedzały mnie koszmary, miałem problem z normalnym jedzenie i nieraz świerzbiły mnie ręce, żeby sięgnąć po papierosa. Gdybym dał się wciągnąć w pęd codziennego życia, znów mógłbym się w tym wszystkim zatracić i zbagatelizować swoje cierpienie do tego najbardziej krytycznego momentu.
- To długo trwa i trochę mi się już nudzi. - przyznałem po chwili.
- Wiem, ale za niedługo powinniśmy wrócić do domu. Dołożę wszelkich starań, żeby życie wyglądało tak dobrze, jak dawniej. Już pewnie nigdy nie będzie tak samo, ale znowu będziemy szczęśliwi. - pogłaskał mnie po policzku i po chwili złapał mnie za brodę, kierując moją twarz w swoją stronę. - Kocham cię.
- Ja ciebie też. - westchnąłem błogo, składając na jego ustach lekki pocałunek.
***
Spojrzałem na zegar, który chwilę temu wybił godzinę dwudziestą drugą. Już nie padało, po ulewie zostało jedynie trochę wody i powietrze przesiąknięte wilgocią.
Pociągnąłem lekko za rękaw mojego siedzącego obok ukochanego.
- Hm? - mruknął, przenosząc na mnie wzrok.
- Nie pada. - stwierdził odkrywczo, zerkając na okno. Mój mąż też tam spojrzał, po tym znów koncentrując się na mnie.
- Racja. Co w związku z tym?
- No na plażę mieliśmy jechać.
- Już późno, za ciemno jest. - westchnął, patrząc to na mnie, to na okno, to na zegar. Za szybą nie było już ani odrobiny słońca.
- No i co? Przecież mamy samochód, poza tym po drodze do Bostonu na pewno jest dużo latarni. Prooooszę. - uśmiechnąłem się słodko, składając ręce jak do modlitwy.
Sebastian westchnął, co było jasnym sygnałem, że wygrałem. Zawsze tak robił, kiedy miał się zgodzić na coś, na czym mi zależało.
- Dobrze, ale nie na długo. - powiedział, na co mocno go przytuliłem, jednak na zaledwie kilka sekund.
Perspektywa wyprawy do miasta była na tyle emocjonująca, że w ekspresowym tempie wziąłem się za doprowadzenie swojej osoby do porządku, na co dotąd nie miałem siły.
***
Jakieś pół godziny później byliśmy już na miejscu. Jak się okazało najkrótsza i najbezpieczniejsza o tej porze droga na plażę prowadziła przez promenadę pełną ludzi. Z ciekawością obserwowałem ten tłum pełen osób w różnym wieku, o różnym stylu, samotnych lub z paczką znajomych. Poza tym byli też ci, którzy mieli uatrakcyjniać turystom spacer. Sebastian nie kłamał, opowiadając mi kiedyś o najróżniejszych artystach, którzy w porze letniej zjeżdżali do miasta. Magicy, tancerze, piosenkarze, pełno ich było nawet o tej porze. Zatrzymywałem się co jakiś czas i obserwowałem skrawek tych niesamowitych występów. W trakcie spaceru udało mi się namówić mojego ukochanego na kupno waty cukrowej, przez co szedłem teraz z niebieskim obłoczkiem w dłoni.
- Sebastian. - mruknąłem, podsuwając mu pod usta kawałek słodkości.
Kiedy mężczyzna zjadł to, co mu dałem, uśmiechnąłem się i złapałem go za rękę. Czułem się dobrze i względnie beztrosko, rozleniwił mnie zapach waty i popcornu unoszący się w powietrzu. Są takie miejsca i sytuacje, które wyzwalają w nas radość godną dziecka.
- Naprawdę dobra. - powiedział, splatając razem palce naszych dłoni.
Pov.Sebastian
Uważnie obserwowałem Ciela, który od początku naszej wędrówki ani razu nie wydawał się smutny czy zaniepokojony. Wbrew moim obawom nie przestraszył się tłumu i nie zmęczył łażeniem, mimo że przez ostatnie tygodnie głównie przesiadywał w domu. Chyba brakowało mu jednak życia wśród społeczeństwa. Od zawsze mówił mi, że lubi ten zabiegany klimat, bycie jedną małą jednostką wśród tłumu pędzącego między wieżowcami. Być może za bardzo się martwiłem i ten wypad tak naprawdę dobrze mu zrobi.
Po około godzinie leniwego marszu przedarliśmy się w końcu na plażę. Przed nami rozpostarł się widok morza, lizało ono brzeg, na którym wypoczywali ludzie. Rzecz jasna nie było ich wielu, diametralnie mniej niż za dnia. Zaledwie kilka osób zdecydowało się nocne obserwowanie wody, siedzieli na kocach lub ręcznikach i w ciszy patrzyli w dal, na to, czego ludzkie oko nie może w całości ujrzeć, a umysł pojąć. Ocean.
W tafli odbijał się księżyc, przez co falująca woda wydawała się błyszczeć. Mieniły się też lampki zawieszone na pomoście, które emanowały przyjemnym, ciepłym światłem. Ciężko było oderwać wzrok, ten widok miał w sobie coś potwornie tęsknego i smutnego, ale mówiącego przy tym, że przecież jutro też jest dzień. Jest czas, aby wszystko zmienić.
- Ładnie. O wiele lepiej niż w Nowym Jorku. Chociaż... Może po prostu inaczej. - powiedział, przez co zwróciłem na niego wzrok. On nie zrobił tego samego, wciąż wpatrywał się w miejsce, w którym Bóg połączył nieco i wodę.
- To prawda. - przyznałem, po tym słysząc już jedynie szum fal, które znikały chwilę przed rozbiciem się o brzeg. Były naprawdę delikatne.
Wydawało mi się, że mój mąż bardzo się na czymś koncentrował, grzebał w umyśle jakby chciał zachować ten widok w iście fotograficznej dokładności, lub przypomnieć sobie, czy nie widział tego już wcześniej. Potem zdjął buty i nie kłopocząc się z podwinięciem nogawek spodni, wbiegł do wody.
- Ciepła! - krzyknął, a potem zaśmiał się, najwyraźniej mając z tego prostego ruchu bardzo dużo uciechy.
Ja jedynie stałem i patrzyłem, mając wrażenie, że to się już kiedyś zdarzyło. I po chwili doszło do mnie, że faktycznie, to samo widziałem podczas wakacji, które śniły mi się w trakcie pobytu Ciela w szpitalu, chwilę po tym, kiedy zmyłem z posadzki jego zaschniętą krew. Teraz byliśmy po wielu ciężkich doświadczeniach i próbach, jakie los nałożył na naszą miłość, ale on śmiał się tak jak wtedy, jakby i teraz wszystko było dobrze.
Widząc, że cały czas stoję w jednym miejscu, odwrócił się, wyciągając dłonie. Wydawał się aniołem, który wyciąga do mnie dłoń i tym samym obiecuje, że już na zawsze uwolni mnie od wszystkiego, co złe i bolesne. Tym razem na pewno tak nie będzie, bo cierpienie jest w życiu, szczególnie naszym, nieodłącznym elementem, lecz mimo to ruszyłem przed siebie.
- Chodź chodź! - powiedział roześmiany, ciesząc się jak głupi, że do niego dołączę.
Po chwili wpadłem mu w ramiona i wspólnie mogliśmy cieszyć się czymś tak prostym, jak stanie w wodzie, wiele kilometrów od domu, pracy i życia, jakie dotąd wiedliśmy. O dziwo pomyślałem wtedy, że mimo to czuję się tak, jakby to było moje miejsce. To Ciel sprawiał, że jakiekolwiek miejsce na ziemi było ''moje''.
Pov.Ciel
- Było wybornie. - przyznałem, kiedy wracaliśmy wspólnie do auta.
Obaj byliśmy mokrzy, moczenie kostek skończyło się nurkowaniem w słonej wodzie. Wydawaliśmy się tym jednak nie przejąć, przemoczone ubrania to mała cena za chwilę szaleństwa.
- Racja. - przyznał, czochrając mi włosy, które i tak nie były w najlepszym stanie.
Było całkiem ciepło, więc po drodze do auta obeschliśmy na tyle, aby nie przemoczyć siedzeń. Byłem bardziej zmęczony, niż gdy tu szliśmy, lecz przeżyłem kolejny spacer promenadą, i tak rozczulając się nad całą otoczką tego miejsca, która nie zmieniła się jakoś bardzo w czasie, w którym nas nie było. Mimo to chciałem zapamiętać ją, obejrzeć ten kawałek świata z każdej strony i zachować jako dobre wspomnienie. Chyba zacząłem właśnie znowu zbierać radosne chwile.
Witam moje jelonki. I oto nowy rozdzialik. Ogólnie cały rozdział był mocno poprawiany z uwagi na godziny, jak jednak osoba zauważyła w komentarzu. Chociażby zachód słońca o dwudziestej drugiej, co jest niemożliwe :P
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top