Prolog
Moriturism
Nagłe, wywołane przez
bezsenność, przypomnienie, że
pewnego dnia opuścimy ziemię.
Tej nocy sen nie chciał nadejść. Przez długie godziny Cora Lynn kręciła się na łóżku, próbowała odpłynąć przynajmniej na chwilę i unikała myśli o pracy, którą zaczynała wraz ze wschodem słońca. Chłodne powietrze w tym czasie wlatywało do sypialni przez uchylone okno, a dźwięki szumiącego wiatru świszczały, denerwując Corę do granic możliwości.
Poddała się około trzeciej w nocy. Ściągnęła z siebie prześcieradło i usiadła na brzegu łóżka z zamiarem związania włosów. Niewyraźny, przytłumiony poduszką głos dobiegł do niej zza pleców:
— Gdzie idziesz? — zapytał Chandler z zamkniętymi oczami.
— Na spacer — wyszeptała Cora. — Śpij dalej.
Odpowiedział jej niewyraźny pomruk. Przeczesała włosy Chandlera dłonią i wstała z łóżka. Ubrała bluzę i dresy, rozplątała słuchawki, a następnie opuściła dom, kierując się w stronę najbliższego lasu.
Będąc nastolatką, często wybierała się na nocne spacery, mimo że będąc nastolatką, nie mieszkała na Phillip Island, a w Melbourne – w środku wielkiego miasta liczącego ponad pięć milionów ludzi. Tam nawet o trzeciej w nocy nie mogła liczyć na chwilę spokoju.
Tutaj, na wyspie, gdzie liczba mieszkańców nie przekraczała ośmiu tysięcy, a każdy żył z dnia na dzień, bez presji i stresu, wreszcie czuła się wolna. Chodziła, gdzie chciała, mieszkała z chłopakiem, którego kochała i zarabiała w sposób, dzięki któremu cały dzień mogła wsłuchiwać się w szum fal i oddychać świeżym powietrzem.
Nie zamierzała wrócić do Melbourne i pójść na studia, mimo że rodzina od trzech lat nie przestawała na nią w tej sprawie naciskać. Za każdym razem powtarzała im, że nie potrzebowała „szanowanej pracy", wielkich pieniędzy i że sami zrozumieliby, jaka jest szczęśliwa, gdyby tylko przestali naciskać i przyjechali w odwiedziny jak normalni ludzie. Zobaczyliby, że Chandler mimo groźnego wyglądu w rzeczywistości miał złote serce, a jej praca w porcie i podstawowe wykształcenie nie były żadnymi powodami do wstydu.
Weszła do lasu, rozkoszując się czystym powietrzem i pięknymi widokami, które nigdy miały jej się nie znudzić. Ścieżka, po której szła, była lekko wydeptana, a liście drzew tańczyły w rytm wiatru.
Straciła poczucie czasu. Dochodziła czwarta, jednak ona wcale nie myślała o pracy, którą zaczynała już za kilka godzin, a o tym, jakie miała szczęście, żyjąc życiem, które odważyła się wybrać.
Szła przed siebie, póki nie zauważyła stojącego na uboczu samochodu. Wtedy przystanęła, lekko zdziwiona. Dlaczego ktoś zapuścił się do lasu o takiej porze? I dlaczego wjechał do niego samochodem?
Gdy przyjrzała mu się dogłębniej, dostrzegła, że należał do Danicy Devy – jej sąsiadki mieszkającej naprzeciw.
Niewiele myśląc, zaczęła iść w jego kierunku, wyjmując z uszu słuchawki.
— Danica?! — wykrzyknęła, chcąc zwrócić na siebie uwagę kobiety.
W odpowiedzi usłyszała głośny szmer, w którego stronę zaczęła zmierzać, i zamarła. Wciągnęła powietrze przez nos, zasłoniła usta dłonią, aby nie krzyknąć, i natychmiast schowała się za najbliższym drzewem.
To nie była Danica.
Za samochodem stała ubrana na czarno postać, która dzierżyła łopatę. Kopała coś. Dół, z pewnością kopała dół. I z pewnością nie była ona Danicą Devy, którą Cora rozpoznałaby o każdej porze i w każdym, nawet najdziwniejszym stroju.
Niewierząca w Boga Cora zaczęła się modlić, w dalszym ciągu przylegając plecami do drzewa. Powinna uciekać. Musiała uciekać! Dlaczego więc jej nogi trzęsły się tak bardzo, a strach nie pozwalał ruszyć z miejsca? Tu mogło chodzić o jej życie! Dlaczego znalezienie odwagi okazało się tak trudne?
Nagle kopanie ustało – Cora była tego pewna. Nie słyszała nic poza szumem wiatru i... dobry Boże, nic poza szumem wiatru i krokami.
Postać szła w jej kierunku. Dlaczego Cora okazała się tak głupia, aby o czwartej w nocy, w środku ciemnego lasu wykrzyczeć imię sympatycznej nauczycielki, która z pewnością powinna znajdować się od dawna w łóżku?
„Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?" – pytała sama siebie, nie potrafiąc ruszyć z miejsca.
Łzy paliły ją pod powiekami, a gdy odważyła się wyjrzeć zza drzewa, zobaczyła postać w czarnej kominiarce, która szybkim ruchem zamachnęła się na nią łopatą.
Wrzasnęła, odskakując do tyłu, a gdy poczuła na rękawie bluzy mocny uścisk, zamachnęła się ramieniem tak mocno, że omal nie poleciała do tyłu, na plecy.
Nie czekała już na żaden ruch z drugiej strony. Odwróciła się i zaczęła biec tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd.
Jej usta chciały wzywać pomocy, jednak ona wiedziała, że na nic by się to zdało. W lesie znajdowały się tylko dwie osoby. Cora oraz goniąca ją postać. Nikt nie mógł jej uratować. Tylko ona sama i trzęsące się nogi, na których uciekała, umierając ze strachu o własne życie.
Wspomnienia zaczęły przelatywać jej przed oczami, a ona uświadomiła sobie, że za nic w świecie nie mogła umrzeć.
Chandler nie mógł obudzić się w pustym łóżku.
Jej młodsze siostry nie mogły następnym razem przyjechać do Cowes na pogrzeb.
Ona nie mogła pokazać rodzicom, że lepiej by było, gdyby została w znienawidzonym Melbourne i żyła wbrew sobie, nie podążając za własnymi marzeniami.
Nie mogła stracić szansy na ślub i dzieci, które wychowałaby tak, jak sama pragnęła zostać wychowana.
Łzy wypłynęły z jej szeroko otwartych oczu.
Nie mogła umrzeć!
Poleciała twarzą na ziemię, gdy ktoś mocno popchnął ją z tyłu.
— Nie! — wrzasnęła, obracając się na plecy. — Nie, proszę! Nie!
Mężczyzna – teraz była tego pewna – ponownie zamachnął się na jej głowę łopatą. Odsunęła się, jednak nie w czas. Ból w czaszce eksplodował. Ponownie upadła na plecy. Poczuła ciepłą ciecz spływającą po czole.
Mężczyzna ponownie uniósł nad jej twarzą łopatę.
Z oczu Cory zaczęło wypływać więcej łez.
Nie. To nie miało się tak skończyć. Miała uciec z dala od gwaru miasta, zamieszkać na wyspie wraz z Chandlerem, może już niedługo wziąć ślub i założyć rodzinę.
Nie miała umrzeć w wieku dwudziestu dwóch lat sama w ciemnym lesie, zabita przez mordercę, który może nigdy nie doczeka się sądu i sprawiedliwości.
Ostatkiem siły zrobiła wymach nogą, uderzając w krocze mężczyzny. Z jego ust wydobył się przeciągły jęk. Łopata upadła na ziemię. Cora sięgnęła po nią, wiedząc, że od najbliższych kilku sekund zależało całe jej życie.
Uderzyła mężczyznę ostrą krawędzią w głowę, a następnie rzuciła się do ucieczki, nie spojrzawszy w tył. Biegła, nie zważając na zawroty głowy, drżące nogi, ciężar łopaty ani nawet na fakt, że ten człowiek w każdej chwili mógł podnieść się z ziemi i ponownie zacząć ją gonić.
Zatrzymała się dopiero na krótki moment, dobiegłszy do klifu. Odwróciła się do tyłu. Nikogo nie widziała i nic nie słyszała. To była jej szansa. Niewiele myśląc, rzuciła się do lodowatej wody. Wypłynęła na wierzch i ukryła się pod skarpą, dygocząc z zimna i strachu. Fale okazały się spore, jednak ona poprzednie trzy lata spędziła w morzu. Woda była jej bliższa niż powierzchnia, dlatego błędnie założyła, że będzie mogła w niej przeczekać. Nie wzięła tylko pod uwagę jej temperatury ani bólu głowy oraz tego, że ją osłabiał.
Powieki same zaczęły się jej zamykać. Kończyny sprawiały wrażenie niezwykle ciężkich. Utrzymywanie ciała na powierzchni nie przychodziło im łatwo.
Cora sięgnęła wolną dłonią do kieszeni po wodoodporny telefon, którego... którego nie dała rady znaleźć. Zapłakała głośniej. Zgubiła go. Nie mogła zadzwonić. Nie mogła wezwać pomocy.
Zaczęła stękać zębami. Woda była zbyt zimna, a ból głowy taki silny. Nie mogła czekać. Musiała zanurkować, dopłynąć na brzeg, a następnie udać się do domu i... cholera.
Wyspa była niewielka. Liczyła siedem tysięcy mieszkańców z hakiem. Jej powierzchnia wynosiła sto kilometrów kwadratowych. A Cowes – w którym mieszkała i Cora, i Danica – mimo bycia największym miastem na Phillip Island, wcale nie było takie duże.
Istniało prawdopodobieństwo – wielkie prawdopodobieństwo – że goniący ją mężczyzna wiedział doskonale, kim Cora była. Mógł zrezygnować z szukania jej po lesie i udać się prosto do domu, w którym niczego nieświadomy Chandler spał w najlepsze.
Cholera.
Nawet jeśli morderca nie wiedział, gdzie Cora mieszkała i kim była, to wszystko musiało okazać się jedynie kwestią czasu. W jednej chwili Cora przeklęła swoje niebieskie włosy oraz fakt, że zawsze lubiła wyróżniać się swoim wyglądem z tłumu, po czym pokręciła głową.
Nie.
Nie miał czasu, aby jej szukać, a tym bardziej nie miał czasu, aby iść pod jej dom. Musiał wrócić do samochodu oraz do kopania dołu, i zniknąć z tamtego miejsca jak najszybciej.
Była bezpieczna. Musiała być.
Wzięła głęboki wdech i zanurkowała. Wypływała na powierzchnię, aby zaczerpnąć świeżego powietrza jak najrzadziej. Mimo uporczywego bólu głowy i ogólnego zmęczenia nie zamierzała się zatrzymać. Od brzegu dzieliła ją odległość, której przepłynięcie zależało od tego, czy przeżyje.
Od tego, czy wróci jeszcze do domu i powie Chandlerowi, że nie wyobraża sobie spędzenia życia z kimkolwiek innym. Czy ponownie będzie surfować, pływać statkiem na morzu, spać pod gwiazdami i łowić ryby.
Wypełzła z wody na brzeg wycieńczona. Z trudem wstała na nogi i – w dalszym ciągu dzierżąc w dłoniach łopatę – rzuciła się biegiem w stronę posterunku. Nie obracała się do tyłu. Nie mogła. Nie miała czasu. Prawdopodobnie nawet by nie potrafiła – zbyt bardzo się bała.
Księżyc rzucał na miasteczko swój matowy, wypłowiały blask. Gwiazdy – które Cora kochała całym sercem – zdobiły niebo. Cowes było piękne. Cora nie zamierzała jeszcze go opuszczać. Była młoda, miała przed sobą długą, piękną przyszłość.
Te myśli dodały jej otuchy. Wystarczyło dotrzeć na komisariat i wysłać policję w miejsce, gdzie morderca jeszcze do niedawna zakopywał ciało.
Zaledwie kilka kilometrów dzieliło ją od tego, aby odetchnąć i przestać się bać. To sprawiło, że droga okazała się mniej straszna. A obraz Chandlera w głowie sprawił, że zmieniła punkt widzenia. Nie chodziło już o to czy dobiegnie, a kiedy.
Musiała.
Dla siebie, dla niego, dla Danicy i dla wszystkich mieszkańców Cowes musiała dotrzeć na komisariat.
Drzwi posterunku pchnęła stanowczo, zostawiając na klamce plamę świeżej krwi. Znalazła się w środku cała mokra, wycieńczona i obolała. Trudem utrzymała się w pionie.
— W lesie... — zaczęła, zwróciwszy na siebie uwagę wszystkich policjantów. — W lesie jest morderca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top