Epilog

Þetta reddast

„Ostatecznie wszystko
się ułoży"


Uśmiech rozświetlił twarz Casey, gdy Dale zaparkował samochód pod jej nowym mieszkaniem. Zanim któreś z nich zdążyło sięgnąć po klamkę, drzwi bloku zostały otworzone, a ze środka wyłoniła się Audrey Bishop. W ciągu jednej chwili znalazła się na parkingu, a Casey posłała jej szeroki uśmiech.

— Wyglądasz na szczęśliwą — zauważył Dale, zgasiwszy samochód.

— Podekscytowaną — doprecyzowała Casey, spoglądając na tatę z ukosa. On sprawiał wrażenie spokojnego, będącego myślami gdzie indziej. — No daj spokój. Możesz już przestać udawać, że ci przykro.

Dale westchnął.

— Okej, okej, masz rację. — Uśmiechnął się. — Osiemnaście lat cierpliwego czekania i w końcu nie będę musiał słuchać twoich narzekań.

Casey powstrzymała śmiech.

— Wiedziałam — rzuciła ironicznie, ciesząc się, że odpuścili sobie z tatą łzawe pożegnanie, a następnie wysiadła z samochodu.

— Quill — odezwała się Audrey; rzucanie nazwisk było dla niej tym samym, czym „cześć" dla innych ludzi.

— Bishop — zawtórowała Casey. — Przyszłaś pomóc?

— Uznałam, że sobie beze mnie nie poradzicie.

Dale również wyłonił się z samochodu.

— Dzień dobry, Audrey.

— Dobry wieczór, Dale.

Już podczas pierwszego spotkania Casey zauważyła, iż Audrey była niezwykle pewna siebie i bezpośrednia. Uznała wówczas, że wspólne mieszkanie nie wyjdzie im na dobre, ponieważ będą kłócić się przy każdej okazji, ale – co zaskakujące – prawie od razu złapały wspólny język. Dla Casey, która nigdy nie miała najlepszej przyjaciółki, znajomość z Audrey okazała się fenomenem. Czuła przy niej spokój. Wiedziała, że mogła być sobą. Nie miała potrzeby, aby udawać kogoś lepszego, tylko po to, aby przypodobać się Audrey, skoro Audrey i tak akceptowała ją w pełni.

— To twoje ostatnie rzeczy? — zapytała Audrey, gdy Dale otworzył bagażnik.

— Tak — potwierdziła Casey.

Większość przywieźli już wcześniej, dlatego teraz wystarczyło zanieść do mieszkania ostatnie trzy pudła.

— Czy w takim razie mogę wreszcie zacząć nazywać cię moją współlokatorką?

— Obawiam się, że musisz.

— Wielka szkoda — rzuciła Audrey, sięgając po pierwsze pudło. — Miałam nadzieję, że w ostatniej chwili zmienisz zdanie, a ja będę mogła znaleźć na twoje miejsce kogo innego.

Casey wzięła do rąk drugą paczkę.

— Przykro mi, że cię zawiodłam.

W dziesięć minut dali radę się ze wszystkim uporać. Zanieśli na górę ostatnie rzeczy Casey, a następnie uporządkowali puste pudełka, które walały się po całym mieszkaniu.

— Powinienem się już zbierać — oświadczył Dale, gdy zauważył, że Casey i Audrey nie potrzebowały już niczyjej pomocy.

— Już? Tak szybko? — zapytała Casey, dźwignąwszy się na nogi i zaprzestawszy wypakowywania rzeczy z leżącego na środku jej sypialni pudełka. — Nie chcesz czegoś zjeść? Albo się napić herbaty? Albo rozprostować jeszcze nóg przed drogą?

— Nie, nie trzeba. Widzę, że świetnie się tu odnajdujesz. Nie potrzebujesz już mojej pomocy.

Casey uśmiechnęła się szczerze. Może jednak potrzebowali choć odrobinę łzawego pożegnania?

— Jesteś moim tatą — powiedziała. — Zawsze będę cię potrzebować.

Uśmiech, jaki pojawił się na twarzy Dale'a, oznaczał wiele, a Casey nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż w rzeczywistości został wymuszony.

— Chodź do mnie. — Dale otworzył ramiona, a Casey już w następnej chwili się do niego przytuliła.

— Zostań na kolację — poprosiła, a następnie się od niego odsunęła, aby spojrzeć mu w oczy. — Chyba że naprawdę musisz jechać. Śpieszysz się na randkę, co? — dodała z szerokim uśmiechem.

Dale parsknął.

— A żebyś wiedziała, że tak.

* * *

Dochodziła piętnasta, gdy Ben Ayers zauważył Chandlera nieopodal wejścia do muzeum.

— Hej! Idziemy na przerwę?

Chandler spojrzał na zegarek i pokiwał głową.

— Mam jeszcze dwadzieścia minut.

— Super. W takim razie chodźmy.

Usiedli w kawiarni przy stoliku znajdującym się na dworze, mimo że jesień nadchodziła wielkimi krokami, a temperatura regularnie zaczynała obniżać się o kilka stopni.

— Wiesz — zaczął Chandler, gdy zamówili już po kawie. — Jutro mija moje pół roku w tej pracy.

— Oh wow! Nie chwaliłeś się.

Wzruszył ramionami.

— To nic wielkiego.

W rzeczywistości to było coś wielkiego. Przez pięć miesięcy po samobójstwie Holdena Chandler nie miał pracy, ponieważ został zwolniony z rezerwatu przyrody na Phillip Island, który tak bardzo kochał i w którym poznał Corę. Utrata pracy nie zabolała go jednak aż tak, jak powinna. Właściwie Chandler poczuł swego rodzaju ulgę; pomyślał, że nie będzie musiał już więcej wstawać rano ani udawać szczęśliwego podczas rozmowy z turystami. Zrozumiał, że wreszcie ludzie dadzą mu spokój, a on bez zbędnych konsekwencji zaszyje się w domu na nieokreślony czas.

— Chyba jednak tak — powiedział Ben. — Mam wrażenie, że ta praca otworzyła ci oczy.

Chandler wiedział, że Ben nie mówił o Corze, ale to i tak nie przeszkodziło mu w myśleniu, iż właśnie o nią chodziło.

— To prawda.

To była prawda i to na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim – co naprawdę najważniejsze – nowa praca sprawiła, że Chandler zaczął wychodzić z domu i zyskał coś, co sukcesywnie przeszkadzało mu w myśleniu o Corze przez całą dobę bez przerwy. A po drugie: okazała się ona czymś, co zastąpiło Chandlerowi Phillip Island.

To było ważne, ponieważ dawniej Chandler miał dwie miłości: Corę i wyspę. Gdy Cora umarła, wyspa umarła wraz z nią, a Chandler stracił wszystko.

Aż nagle Coal Creek Community – muzeum, które zatrudniło Chandlera mimo marnego CV – pomogło mu wyjść na prostą i obudziło w nim nieznane wcześniej zamiłowanie do historii Australii.

— Pomogła i to nawet bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Naprawdę nie sądziłem, że kiedykolwiek zacznę rozważać studia.

— To tak jak ja — zaśmiał się Ben.

To właśnie Ben naprowadził Chandlera na kierunek i uczelnię, o której nie przestawał myśleć od ostatnich trzech miesięcy. Dawniej sądził, że studia nie były dla niego. Teraz – całkowicie tym zaskoczonym – naprawdę łaknął wiedzy, jaką mogły mu dać.

Nigdy nie sądziłby, że wyląduje w Melbourne na uczelni ani że myśli o Phillip Island zaczną zatruwać go od środka, ale życie to życie – ciężko było je przewidzieć.

* * *

Preston latami marzył o ucieczce z Australii na drugi koniec świata, dlatego zaaklimatyzowanie się w Amsterdamie nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Przed przeprowadzką do Holandii Preston nigdy nie był za granicą, ba! – nigdy wcześniej nie leciał samolotem, dlatego samo to doświadczenie pozwoliło mu mieć nadzieję na lepsze życie.

Mieszkanie, które początkowo wynajął, było niewielkie, stare oraz pełne usterek, ale Preston nigdy nie posiadał czegoś znacznie lepszego, więc specjalnie się tym nie przejął.

Cieszył się z tego, co miał, zwłaszcza że terapia, na którą uczęszczał, naprawdę działała cuda, a on mógł zasypiać spokojnie, wiedząc, iż życie wreszcie się do niego uśmiechnęło.

Właśnie szykował się na spacer, który – miał szczerą nadzieję – w rzeczywistości był randką, i nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

Człowieka w lustrze, którego oglądał, nie znał za dobrze, ale spokojnie mógł powiedzieć, iż sprawiał wrażenie szczęśliwego. W jego oczach czaiło się podekscytowanie, którego nie potrafił opanować, a Preston z dumą zauważył, iż były to oczy, które zaglądały jedynie w przyszłość.

* * *

Dochodziła dwudziesta, a Joey grała w siatkówkę z Chelsea, Phoebe oraz Finleyem na podwórku, gdy Sadie zaczęła wynosić na taras pierwsze miski z jedzeniem.

— Hej, mamo, potrzebujesz pomocy? — krzyknęła, złapawszy piłkę w obie dłonie.

— Na razie nie, grajcie dalej — odpowiedziała. — Ale skonfiskuję ją, gdy tylko przeleci obok stołu, jasne?

— Jak słońce!

Joey kochała temperaturę, jaka występowała w Australii pod koniec lata. Była miłą odmianą i cudownym wytchnieniem po gorącym grudniu i upalnym styczniu. Wreszcie dało się uprawiać sport na zewnątrz albo poza klimatyzowanymi pomieszczeniami i chodzić na długie, niemęczące spacery.

Kilka minut później Sadie ponownie wyszła na taras i przywołała córkę dłonią.

Joey odbiegła od przyjaciół i już w następnej chwili stanęła przed Sadie zmęczona, ale z szerokim uśmiechem na ustach.

— Pomóc ci?

— Na blacie w kuchni leży wszystko.

— Okej.

Pobiegła do środka, gdzie Dinah kończyła przygotowywać ostatnią potrawę. Joey aż zakręciło się w głowie od tych wszystkich cudownych zapachów.

— Wygląda niesamowicie! — powiedziała, zajrzawszy babci przez ramię. — I jeszcze ten zapach!

— Już prawie skończyłam — odparła Dinah, posyłając wnuczce wielki i szczery uśmiech.

— Nie mogę się doczekać — odpowiedziała Joey i sięgnęła po leżące na blacie talerze.

W drodze na taras minęła się z mamą.

— Jeremy już wrócił? — zapytała Sadie.

Joey obejrzała się za siebie, w stronę wejścia do domu, gdzie nie zauważyła butów brata.

— Chyba jeszcze nie.

Sadie zaczęła kręcić głową.

— No jak zawsze — westchnęła. — Nieważne. Zanieś, proszę, jeszcze sztućce i szklanki, a ja do niego zadzwonię.

* * *

Dokładnie w tym samym czasie Jeremy, Eli i Eden docierali powoli do domu, gdzie czekały na nich rodziny oraz przepyszna kolacja.

Jakiś czas temu, chyba właśnie wtedy, gdy upalne temperatury zaczęły zachodzić im za skórę, upodobali sobie wieczorne spacery. Czuli się podczas nich niezwykle swobodnie, ponieważ oto przechadzali się po Cowes w czasie lata zupełnie bez celu, nie szukając zaginionej Joey ani nie uciekając od problemów. Rozmawiali o wszystkim i niczym, zastanawiając się nad studiami oraz rozważając wspólne mieszkanie w Melbourne, a wiatr huczał im w uszach, owady cykały, a fale rozbijały się o brzeg.

Dźwięk przychodzącego połączenia przerwał wypowiedź Elia.

— Hej, mamo — powiedział Jeremy, odebrawszy telefon. — Już wracamy.

I rzeczywiście wracali. Skręcili właśnie w ostatnią uliczkę, a do przejścia zostało im niecałe czterysta metrów.

Gdy chwilę później dotarli na miejsce, Jeremy otworzył drzwi, a do ich uszu dobiegła muzyka oraz głośne rozmowy i śmiechy.

— Już jesteśmy!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top