8. Trasnochar

Trasnochar

Nie przespać
całej nocy.


Eden nie powiedziała nic szczególnego, gdy Jeremy i Joey o ósmej trzydzieści w ostatni dzień wakacji zapukali do drzwi jej domu z torbami pełnymi ubrań i oczami zaczerwienionymi od nieprzespanych nocy.

Wpuściła ich do środka bez słowa, a następnie mocno przytuliła i zaproponowała kawę oraz śniadanie. Mimo że ani Jeremy, ani Joey nie zasnęli tej nocy nawet na godzinę, nie zamierzali teraz odpocząć. Gdy tylko zamykali oczy, wątpliwości i różne przypuszczenia wracały, a tego żadne z nich przecież nie chciało.

— Zostawcie tu swoje rzeczy na razie — powiedziała Eden, wskazawszy przedpokój. — A ja zaraz wam coś przygotuję.

Jeremy mruknął ciche „dziękuję", a Joey pokiwała głową. Oboje skierowali się za Eden w kierunku kuchni, gdzie usiedli przy stole, całkowicie milczący i pogrążeni we własnych myślach.

* * *

Nie tylko Jeremy i Joey mieli za sobą nieprzespaną noc. Cora również nie potrafiła zmrużyć oka. Towarzyszył jej strach, którego w życiu by nie nazwała ani nie zdefiniowała. Przez ostatnie tygodnie bała się spać, ponieważ nie chciała stracić czujności. Musiała być gotowa, aby się w razie czego obronić.

Teraz gdy Holden siedział już w areszcie, bała się, że to jedno wielkie nieporozumienie; że w rzeczywistości to nie on stał za zabiciem Danicy, a prawdziwy morderca czyhał pod jej domem, czekając, aż Cora pójdzie na komisariat, twierdząc, iż Holden jest niewinny.

Dlatego całą noc spędziła, siedząc w łóżku z kijem baseballowym pod ręką. Chandler przysnął obok w pozycji siedzącej około czwartej nad ranem, mimo że zaręczał się, iż tego nie zrobi.

Rozbudził się trzy godziny później, przetarł twarz dłonią i rozejrzał dookoła. Wzrok zatrzymał na Corze.

— Już jasno — wymamrotał. — Spałaś?

Cora pokręciła głową.

— Nie.

— Zdrzemnij się na trochę.

— Już i tak trochę po siódmej. Nie ma sensu iść spać.

Chandler się oburzył.

— Słucham? Zmiana warty wygląda tak, że gdy jedna osoba wstaje, druga idzie spać. Nie możesz zaburzyć tak podstawowego porządku i definicji tego wspaniałego słowa.

Cora spojrzała na niego śpiącym wzrokiem.

— Słucham? Nie możesz podstawowym czynnościom nadawać nagle definicji i liczyć, że wszystko przebiegnie po twojej my... — urwała, ponieważ Chandler uderzył w jej twarz poduszką. Odsunęła ją od swojej twarzy i wrzasnęła: — Ile ty masz lat?!

— Idź spać i nie marudź.

Może gdyby tylko Cora nie była tak zmęczona, kłóciłaby się dalej. Brak snu zrobił jednak swoje. Zakopała się pod kołdrą i zamknęła oczy.

— Ale to w dalszym ciągu nie jest żadna głupia warta — wymamrotała.

Nie zauważyła szerokiego uśmiechu Chandlera oraz jego pełnego miłości spojrzenia na sobie.

* * *

Sadie Holden za wszelką cenę musiała zobaczyć się z mężem. Około godziny dziesiątej pojechała do aresztu śledczego, w którym aktualnie przebywał Stephen, mimo że znajdował się on od Phillip Island o dobre półtora godziny drogi, a ona miała za sobą całą nieprzespaną noc.

Myślała, że mają więcej czasu; że miną tygodnie, zanim policja zacznie podejrzewać Stephena. Albo przynajmniej, zanim go oskarży.

Ale nie! Okazało się, że nie mieli czasu.

Sadie zaklęła.

Jadąc, o mało nie spowodowała wypadku. Była wycieńczona i na skraju załamania, a złość praktycznie rozdzierała ją od środka. Chciała wrzeszczeć i przekonać każdego, że to nie Stephen, mimo iż wszystko wskazywało właśnie na niego.

Sadie była jednak pewna. Nie miała żadnych wątpliwości. Czego z resztą miałyby dotyczyć? Przecież znała prawdę.

Zaparkowała przed aresztem śledczym trochę przez dwunastą. Przejrzała się w lusterku i ciężko westchnęła. Wyglądała okropnie. Wyciągnęła z torebki korektor i szminkę, a włosy związała w kok, aby aż tak nie było widać, że ostatnio czesała je dwa dni temu.

Wzięła głęboki wdech, zapatrzyła się na budynek i... nie potrafiła wysiąść z samochodu. Jej dłoń zamarła w połowie drogi do drzwi, a ciało napięło się, jak przy wielkim stresie.

Nie posiadała szczególnej wiedzy na temat tymczasowego aresztowania. Wszystko, co wiedziała, przeczytała w Internecie dzień wcześniej, ale była wówczas tak roztrzęsiona, że mało co do niej docierało.

Wszystko wydało się nagle Sadie niezwykle pozbawione sensu. Czy naprawdę przyjechała tutaj z zamiarem wparowania do środka, pozyskania informacji, które równie dobrze mogła pozyskać z Internetu, i liczenia, że pozwolą bez żadnej zapowiedzi zobaczyć jej się z mężem?

Była durna. Prychnęła pod nosem, gdy w pełni to pojęła.

— Boże... — wymamrotała, chichocząc.

Minęła chwila, zanim się uspokoiła i dała radę unormować oddech. Ponownie przyjrzała się odbiciu w lusterku, a następnie wygładziła dłońmi wybrane na szybko ubrania. Nakazała sobie myśleć logicznie. Nie mogła dać ponieść się emocjom. Nie zamierzała wyjść na wariatkę, tylko na opanowaną kobietę, która wiedziała, że tymczasowe aresztowanie męża jest zwykłym nieporozumieniem, które niebawem się rozwiąże.

— Okej — wymamrotała, aby dodać sobie otuchy.

Wzięła głęboki wdech i wyszła z samochodu. Skierowała się ku wejściu, żałując jak nigdy, że miała takie problemy z panowaniem nad emocjami.

Samą rozmowę z funkcjonariuszem wspominała później jak przez mgłę. Dowiedziała się, że Stephen od razu po osadzeniu miał możliwość zadzwonienia do niej, albo do kogokolwiek innego, a to sprawiło, że cała pewność siebie, z jaką tu przyszła, wyparowała w ciągu jednej chwili. Z kolei, gdy usłyszała, że porozmawianie z mężem twarzą w twarz miało nie okazać się w najbliższych dniach takie proste, straciła nadzieję.

Stephen przebywał w celi przejściowej. Musiał poddać się badaniom lekarskim, jak i psychologicznym lub psychiatrycznym.

Sadie ledwo utrzymała emocje na wodzy, gdy zrozumiała, że już na samym początku zaczynały się schodki.

* * *

Około trzynastej Joey przysnęła na kanapie w salonie. Jeremy siedział obok, popijając drugą kawę, a Eden i jej dwunastoletni brat, Finley, krzątali się po kuchni, przygotowując gościom jedzenie. Cisza była nie do zniesienia.

— Idziesz jutro na rozpoczęcie? — wymamrotał Finley, przerywając milczenie, które stało się dla niego nie do zniesienia.

Eden siedziała skulona na podłodze, czekając, aż makaron się ugotuje.

— Nie mam pojęcia. — Wzruszyła ramionami. — Nie chcę, ale... cholera. Jeśli odpuścimy sobie jutrzejszy dzień, odpuścimy sobie kolejny, a potem następny, następny i jeszcze następny — powiedziała. — Ale nie wydaje mi się, aby Jeremy zamierzał na niego pójść, a samego przecież go nie zostawię.

Finley pokiwał niespiesznie głową. Wiedział, że nie tylko o to chodziło. Mieszkańcy Cowes byli świadomi aresztowania pana Holdena, a w szkole wielu uczniów orientowało się w relacjach, jakie Holdenowie mieli z kimkolwiek. Pewnie cała ich okolica przez wielu ludzi została już uznana za tę, którą należało omijać szerokim łukiem.

Coś mocno ścisnęło Finleya w brzuchu, gdy i on wyobraził sobie pójście do szkoły jak gdyby nigdy nic. Zaszycie się w domu na najbliższy czas nie było dobrym pomysłem, ale... powrót do normalności wydawał się taki nie na miejscu. Jakby kpił sobie ze śmierci pani Danicy, a o panu Holdenie nigdy nawet nie słyszał.

A przecież ta sprawa w żadnym stopniu nawet go nie dotyczyła!

Dlaczego więc się tak czuł...?

* * *

Jeremy, wypiwszy kawę do końca, położył się na kanapie obok Joey. Potrzebował snu. Nie dlatego, że jutro zaczynała się szkoła, a on nie spał od dwóch dni. Potrzebował go, ponieważ miał serdecznie dość rzeczywistości, a sen był jedynym sposobem, aby przynajmniej na chwilę uwolnić się od okropnych myśli.

Gdy zamknął oczy i spróbował się rozluźnić, przypomniał sobie, dlaczego nie spał w nocy. Ilekroć dążył do tego, nie potrafił odgonić wspomnień. Wracały do nie ze zdwojoną siłą. Głównie te najgorsze, całkowicie skrajne, o których nie chciał myśleć, ponieważ wiedział, że nigdy nie powinny się wydarzyć, i że w normalnych okolicznościach wcale by się nie wydarzyły.

Tak jak na przykład jego ostatnia rozmowa z mamą.

Gdyby nie strach o tatę i zmęczenie, ta wymiana zdań nigdy nie pokierowałaby w tym kierunku. Żadne z nich nie podniosłoby głosu, a on i Joey zamiast w salonie rodziny Eden znajdowaliby się we własnych pokojach.

Dlatego zamierzał o tej rozmowie w najbliższym czasie zapomnieć. Gdyby miał zadręczać się podobnymi sytuacjami, za żadne skarby nie cieszyłby się z życia, tak jak to robił.

Bo... no bo mimo bycia szczęśliwą rodziną, mieli ich na koncie całkiem sporo.

Mama wychowała się w wielkiej rodzinie. Miała piątkę młodszego rodzeństwa, dlatego czuła się przez rodziców ignorowana. Rzadko kiedy z nimi rozmawiała i rzadko kiedy mogła zwierzać im się ze swoich problemów. Chyba dlatego nie zawsze wiedziała, w jaki sposób porozmawiać z nim albo Joey. Zamiast prosić, przeważnie rozkazywała, a gdy rozkazy nie były wykonywane od razu – odrobinę się wściekała.

Z tatą było jeszcze inaczej. Ciężej. I bardziej niestabilnie.

Nie bywał agresywny. Jeremy w życiu nie pomyślałby, że ktoś może kiedyś oskarżyć go o coś tak potwornego. On po prostu – tak jak mama, choć w zupełnie inny sposób – łatwo dawał ponosić się emocjom. Nie umiał ich kontrolować, a czasami zdarzały się nawet momenty, w których uznawał, że nie potrzebuje leków.

I po których to oni wszyscy przekonywali się, że nie była to prawda.

Ale mimo wszystko tata zawsze się starał, by być dobrym ojcem, mężem, nauczycielem i po prostu – dobrym człowiekiem. Być może starał się nawet bardziej niż inni ludzie, tylko dlatego, aby nie zostać zdefiniowanym przez chorobę, na którą nie miał żadnego wpływu.

Nawet gdy przychodziło do tych mniej przyjaznych momentów, a tata kupował bilet na najbliższy lot poza Australię, albo wsiadał w samochód i jechał jak najdalej. Nawet wtedy się starał – Jeremy nie miał co do tego wątpliwości.

Wziął głębszy wdech i mocniej zacisnął powieki.

Tata się starał, nawet jeśli za często zdarzało mu się wyjść na nocny spacer.

„Śpij, śpij, śpij, śpij, śpij..." — Jeremy zaczął powtarzać w głowie jak mantrę.

Nie minęła chwila, a wrócił myślami do ojca.

Gdy usłyszał od Elia, że tata był tamtej nocy poza domem, poprosił przyjaciela o milczenie, ponieważ – jak wtedy Jeremy myślał – jego wyjście nie miało żadnego znaczenie. Przecież on wychodził prawie co drugiej nocy! Nie potrafił spać, potrzebował powietrzna i otrzeźwienia, więc wychodził.

Tylko... Jeremy zawsze myślał, że tata, gdy nie mógł spać, szedł przed dom na krótki spacer. Nie przypuszczał, że w rzeczywistości mógł spotykać się z kimś po przeciwnej stronie Cowes.

Ani że mógł być zdolnym do tak potwornych czynów.

Jeremy westchnął ciężko pod nosem i dźwignął się do siadu. Nie chciał pozwolić sobie na wspominanie. Bał się, że jeśli to zrobi, stwierdzi, iż nie była to prawda – że od dawna podświadomie sądził, iż tata mógł być zdolny do takich czynów.

Mimo potwornego zmęczenia wstał z kanapy i wyszedł z salonu. Nie słyszał z kuchni odgłosów rozmowy, dlatego skierował się schodami na górę, gdzie Eden miała swój pokój. Drzwi do niego były otwarte, a światło zapalone. Mimo to, stanąwszy na progu, zapukał.

Eden siedziała na podłodze oparta plecami o łóżko z telefonem w dłoniach. Podniosła głowę do góry, gdy usłyszała na korytarzu kroki.

— Nie śpisz? — zapytała, wskazując przyjacielowi wolny kawałek podłogi obok siebie.

— Nie... — zaczął Jeremy, po czym usiadł tuż obok Eden. — Wiesz, że Eli widział mojego ojca tamtej nocy?

Eden milczała przez dłuższą chwilę.

— Ale czy on nie wychodzi tak często?

— Wychodzi — potwierdził Jeremy szeptem.

Eden przeczesała dłonią włosy, a następnie przełknęła ślinę.

— Myślisz, że... no wiesz, ktoś może go przez to wrabiać?

Jeremy oparł brodę na kolanach i pokręcił głową.

— Nie wiem — powiedział, po czym szybko się zreflektował. — Może.

Bał się poznania odpowiedzi, ale chyba jeszcze bardziej bał się życia w niewiedzy. Tego, że mógłby podejrzewać tatę, który w rzeczywistości byłby niewinny. Albo tego, że broniłby mordercy.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta.

— Powinienem pójść do domu po koszulę na jutro — wymamrotał.

Eden spojrzała na niego z ukosa.

— Idziesz do szkoły?

Jeremy pokiwał głową.

— Tak.

— Czujesz się na siłach?

— Nie — odparł momentalnie. — Ale tym bardziej nie czuję się na siłach, aby zostać.

Gdyby nie poszedł do szkoły, miałby masę wolnego czasu, aby myśleć i spekulować. Nie chciał tego.

Dźwignął się na nogi, zanim Eden zdążyła powiedzieć coś więcej.

— Zaraz wrócę.

— Pójść z tobą?

— Nie, nie ma potrzeby. Zostań.

Gdy tylko Jeremy przekroczył próg domu, usłyszał podniesiony głos mamy. Rozmawiała przez telefon w salonie. Praktycznie krzyczała do słuchawki. Nawet nie zauważyła, że ktoś wszedł do środka. Jeremy wszedł na górę niezauważony. Zanim znalazł odpowiednie ubrania na rozpoczęcie roku i kilka innych rzeczy, które wcześniej zapomniał zabrać, minął kwadrans, a mama zakończyła rozmowę.

Siedziała przy stole, gdy Jeremy zszedł na dół.

— O, Jeremy! — wykrzyknęła, gdy tylko go zauważyła. Wstała z krzesła i podeszła do niego. — Wiesz, pojechałam wcześniej do aresztu, ale nie pozwolili mi się z nim zobaczyć. Ale to nic. Jestem właśnie w trakcie szukania prawnika. Będzie dobrze, naprawdę. Cała ta sprawa z narzędziem zbrodni brzmi podejrzanie dla wielu osób. Las był przeszukiwany wielokrotnie. Przez psy, policjantów, każdego śmiałka. A narzędzia nigdzie nie było. Rozumiesz, Jeremy? Nie brzmi to dla ciebie dziwnie?

Jeremy przełknął ślinę.

— Brzmi — wyszeptał, gdy mama złapała go za ramiona.

— Dobrze, dobrze... Pojedziesz ze mną go odwiedzić, gdy tylko będzie taka możliwość — stwierdziła. Nie zapytała. — Na przesłuchanie też pewnie będziemy musieli się zjawić. — Spojrzała na torbę, którą miał przewieszone przez ramię. — Co tam masz?

— Ubrania na jutro.

— Do szkoły?

— Tak.

Sadie się ożywiła.

— O, bardzo dobrze. Tak, tak. Pójdź do szkoły. Super pomysł. Zachowuj się, jakby nic się nie wydarzyło, okej? Musisz pokazać wszystkim, że to nieporozumienie. Mają ci uwierzyć, dobrze?

Jeremy milczał. Pokiwał tylko głową, a po chwili został przez mamę przytulony.

Gdy stali tak pośrodku jadalni, w długim uścisku, Sadie co chwila szeptała Jeremy'emu do ucha zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, że tata jest niewinny i że już niedługo ich życie wróci do normy.

A Jeremy'emu chciało się płakać, ponieważ bał się, że nie była to prawda.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top