7. Fuchsteufelswild
Fuchsteufelswild
Ktoś, kto jest wściekły
i życzy innym źle.
Stephen Holden.
Jej były nauczyciel.
Mordercą.
Nie. Casey potrząsnęła głową i omal przez to nie upadła. Jak mogła nie zauważyć? Patrzyła na niego pięć razy w tygodniu przez kilka poprzednich lat życia. Jakim cudem nie zauważyła, że coś było z nim nie tak?
Wypiwszy ostatni łyk piwa, zamachnęła się butelką. Ledwo utrzymała równowagę, gdy szkło rozbiło się o krawężnik. Była taka głupia. A Cora jeszcze głupsza.
Przecież Holden był na pogrzebie! Najpierw w kaplicy, później na cmentarzu, a pod koniec w restauracji na stypie. Cora naprawdę okazała się taka ślepa? Nie dała rady połączyć tych kilku walonych kropeczek?
Casey chciało się aż śmiać z głupoty Cory. I właściwie nic ją przed tym nie powstrzymywało. Zrobiła to, jak nigdy dotąd i omal nie upadła. Utrzymanie równowagi nie należało aktualnie do najłatwiejszych rzeczy.
Casey na ogół nie stroniła specjalnie od alkoholu, jednak dzisiaj wypiła znacznie więcej, niż zazwyczaj. Kręciło jej się w głowie, a chodzenie równo naprawdę było wyzwaniem. Zapewne powinna wrócić do domu. Włóczenie się po ulicach zdecydowanie nie miało okazać się dobrym pomysłem, jednak z drugiej strony... czego miała się bać? Mordercy cioci, który kilkanaście godzin temu został aresztowany?
Dochodziła druga w nocy, jednak Casey naprawdę to nie obchodziło. Uliczki Cowes jaśniały nikłym blaskiem księżyca oraz przydrożnymi latarniami. Światła we wszystkich domach zostały pogaszone jakiś czas temu. Casey przechadzała się znajomymi trasami; zahaczyła o szkołę, plażę, a skończyła na posesji Holdenów, przy której zatrzymała się na dłuższą chwilę.
Nie wyróżniała się niczym znaczącym. Casey mijała ją w przeszłości wielokrotnie, mimo to ani razu nie zwróciła na nią żadnej uwagi. Ogrodzona płotem, jakich wiele, przyciągała wzrok jedynie nielicznych. Casey się do nich nie zaliczyła. Dom, na jaki teraz tak uważnie spoglądała, był zwykłym domem. Niemałym, ale również niedużym. Całkowicie pospolitym i przeciętnym aż do bólu.
Casey zachciało się od tego widoku wymiotować.
W prawej dłoni dzierżyła drugą butelkę piwa, niedopitego jeszcze do końca. Zmrużyła powieki i zastanowiła się, czy znalazłaby w sobie siłę, aby rozbić tą butelką którąś z szyb.
Ledwo trzymała się na nogach. Nie była w stanie wystukać nic na telefonie, więc szczerze w to wątpiła. Mimo to spróbowała. Przy mocniejszym wymachu straciła jednak równowagę i poleciała na ziemię. Jej gołe kolana uderzyły o bruk, a usta otworzyły się szeroko do krzyku.
Oparła się dłońmi o chodnik i wzięła głęboki wdech. Resztka piwa rozlała się po ziemi, a butelka przeturlała o kilka metrów.
— Kurwa — wykrztusiła Casey i z trudem spróbowała się podnieść.
Jej wysiłek szybko spełzł na niczym. Ostatecznie oparła czoło o krawężnik drogi, a powieki przymknęła. Zmęczenie, które zaczęło dawać o sobie znać już dwie godziny wcześniej, było niesłychane – mięśnie okazały się potwornie ciężkie, a potrzeba drzemki ogromna.
Wystarczyło odłożyć wszystkie niechciane myśli na bok i odpocząć; na chwilę przestać się zadręczać i poczuć jak niegdyś – całkowicie zwyczajnie i dobrze.
Aktualnie jednak Casey wszystko wydawało się niezwykle skomplikowane. Nic nie było proste, a każda myśl sprawiała, że czuła w podbrzuszu nieprzyjemne kłucie.
— Kurwa... — powtórzyła cicho. Nie potrafiła zdobyć się na głośniejszy ton.
W głowie kręciło jej się tak mocno, że odpłynięcie było jedynie kwestią czasu. Tkwiąc na skraju świadomości, postanowiła odpuścić. Przysnęła niedługo później, mimo to nie odpoczęła należycie.
Po kilkudziesięciu minutach obudził ją przejeżdżający samochód. Gwałtownie otworzyła oczy i dźwignęła się do siadu. Ból głowy eksplodował w jednej chwili.
— Ja pierdole... — wymamrotała, po czym rozejrzała się dookoła. — Co do cholery...
Nie pamiętała przyjścia tutaj.
Usiadła na krawężniku, oparła czoło na kolanach i przymknęła powieki. Była tak potwornie zmęczona. Chciało jej się wymiotować. Co ona tu w ogóle robiła? Holden został przecież zabrany przez policję – to pamiętała doskonale. Ta myśl sprawiała, że czuła satysfakcję tak wielką, iż miała ochotę tylko krzyczeć i skakać.
Powoli, nie spiesząc się, szukała we wszystkich kieszeniach telefonu. Gdy go znalazła, przetarła twarz dłonią. Zauważyła dziewięć nieodebranych połączeń od taty, trzy od mamy i kilka innych od znajomych ze szkoły, których przez większość nauki miała w głębokim poważaniu.
Między nimi mignął jej numer Graysona Chestona – byłego chłopaka cioci, z którym od jakiegoś czasu bez skutku próbowała się skontaktować. Nie potrafiła powstrzymać ciekawości odnośnie dawnego życia Danicy, dlatego naiwnie liczyła, iż da radę pozyskać trochę informacji od człowieka, który przez trzy lata był dla cioci najważniejszy.
Nie natrafiła na wiadomości od znajomych, którzy do niej dzwonili. Czyli pewnie nie było to z ich strony nic wielkiego.
Casey się temu nie dziwiła. Niełatwo było się z nią zaprzyjaźnić – od zawsze o tym wiedziała. Odstraszała ludzi od siebie – specjalnie czy też nie, nie miało to żadnego znaczenia, bo efekt był przecież ten sam.
Westchnęła. Głowa potwornie ją bolała.
Weszła w konwersację z tatą i zaczęła przewijać. Zaczął wypisywać o dwudziestej drugiej, a skończył... ostatnią z nich wysłał zaledwie pół godziny temu – kilka minut przed trzecią.
Casey warknęła pod nosem zirytowana. Tak z reguły reagowała na zamartwianie się taty. Po prostu się wkurzała.
Jest ok — odpisała.
Nie spodziewała się, że zaledwie chwilę później przyjdzie odpowiedź.
Gdzie jesteś?
Casey zacisnęła pięści. Przecież napisała, że jest dobrze!
W Cowes.
Wróć do domu, proszę.
Prychnęła. Sama nie wiedziała dlaczego. Tata miał dobre – nawet bardziej niż dobre! – powody, aby się zamartwiać. A ona jak to zawsze odebrała wszystko niczym atak.
Spoko — odpisała, dodając w myślach głupie „kiedyś".
Jejku, była potworną córką.
Przed śmiercią cioci wcale nie zachowywała się lepiej. Jeszcze zanim Danica umarła, Casey wydawało się, że wszystko wie najlepiej. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy kiedyś – gdy była jeszcze małym dzieckiem – wyglądało to inaczej. Ale nie. Chyba nie. Już wtedy była przesadnie pewna swego i żądna uwagi.
A tata chyba nie miał serca, aby powiedzieć jej, że taka postawa była błędem.
Z trudem dźwignęła się na nogi i stanęła twarzą w twarz z domem Holdenów. W jej głowie zaczął płonąć. Wyobraziła sobie, że pożerają go płomienie, rozświetlając noc i uświadamiając wszystkim, iż na taki los ten dom zasłużył.
Z wizji otrząsnęło ją – ku ironii – światło. Na górnym piętrze w jednym z pokoi błysnął żyrandol. Firanka została powoli, częściowo odsunięta. Casey – pomimo ciemności i pewnej odległości – dostrzegła zza niej część dziecięcej twarzy. Nie miała wątpliwości co do tego, że należała ona do córki Holdena. Ani co do tego, że Joey wyglądała na przerażoną i całkowicie zdruzgotaną.
Mimo to nie zrobiła na Casey żadnego wrażenia. Dlaczego miała przejmować się smutkiem jakiejś dziesięciolatki, skoro to ojciec tej dziesięciolatki zabił Casey ciocię?
Popatrzyła Joey prosto w oczy. Dla dziewczynki było to za wiele. Pospiesznie zasłoniła okno z powrotem i zgasiła światło. Casey pozostała na swoim miejscu. Nie, aby ją straszyć. Po prostu... chyba nie potrafiła wrócić do własnego domu.
A może zbyt bardzo spodobała jej się wizja pożaru?
Tak czy inaczej – została. Miała wyciszony telefon, więc nie wiedziała, czy tata dalej się do niej dobijał. Nie wiedziała nawet, ile czasu tak już stała. Pochłonęły ją myśli oraz emocje, które były zbyt skomplikowane, aby potrafiła je odpowiednio nazwać.
Opamiętała się, gdy drzwi domu Holdena zostały otworzone, a ze środka wyszła jego nastoletnia podobizna i stanęła w pozycji obronnej.
— Czego? — warknęła Casey, spróbowawszy opanować złość i nie myśleć o tym, że właśnie stała przed synem człowieka, który zabił Danicę.
— Przestraszyłaś moją siostrę — powiedział cicho, niepewnie. — Podobno jesteś tu od dłuższego czasu. Od... godziny nawet. Co tu robisz?
Casey wzięła głęboki wdech. Zacisnęła pięści. Spojrzała mu w oczy. Wyglądał źle. Spokojnie mogłaby nawet powiedzieć, że tragicznie. Jak gdyby przepłakał całą noc i cały poprzedni dzień, co najpewniej naprawdę się wydarzyło. Taki umęczony wyraz twarzy tylko dodał mu kilku lat; sprawił, że jeszcze bardziej wyglądał jak ojciec.
— Stoję — rzuciła pewnie, próbując sprawić jak najlepsze wrażenie; nie pokazać, że głowa pękała jej niemiłosiernie i że najchętniej ponownie zasnęłaby tu i teraz.
Jeremy pociągnął nosem i powiódł wzrokiem gdzieś za jej ramieniem. Nie potrafił spojrzeć Casey w oczy.
„I dobrze" — przemknęło dziewczynie przez myśl.
— Dlaczego? — wyszeptał.
Casey skrzyżowała ramiona na piersi, przerzuciła ciężar ciała na prawą nogę i spojrzała na Jeremy'ego z góry. Przewyższała go chyba odrobinę, ale nie mogła być tego stuprocentowo pewna.
— Jak myślisz?
— Nie wiem. Taty tu nie ma. Przecież wiesz.
— No właśnie — prychnęła. — Gdyby tu był, nie stałabym sobie tak spokojnie na zewnątrz.
Jeremy oddychał urywanie. Przetarł twarz dłonią. Spuścił głowę w dół. Casey była zbyt zdenerwowana, aby poczuć względem niego żal albo cokolwiek podobnego.
— Nie... nie rób nic, proszę — usłyszała. — Idź do domu.
— Gdy moja ciocia próbowała wrócić do domu, twój ojciec jej to uniemożliwił. Co za ironia, że karzesz mi to teraz zrobić.
Chciała zabrzmieć podle. Nie wiedziała dlaczego, ale naprawdę tego potrzebowała.
— Nic nie zrobiliśmy. Ja, Joey i moja mama. Dlaczego tu jesteś?
— O — zdziwiła się Casey. Po części teatralnie, a po części na serio. — A więc przyznajesz, że twój ojciec zabił? Dość szybko. Będąc szczerą, trochę się tego nie spodziewałam.
Jeremy potrząsnął głową z pewnym wahaniem.
— Niczego takiego nie mówię. Po prostu go tu nie ma. Jestem tylko ja, Joey i mama. Dlatego, proszę, odejdź.
— Nie, nie, poczekaj jeszcze chwilę. Zaciekawiłeś mnie teraz. I bardzo chcę poznać twoje stanowisko w tej sprawie. Jak myślisz: zrobił to czy nie? Twój stary: tak czy nie?
Oddech Jeremy'ego stał się jeszcze bardziej nierówny. Casey to rozdrażniło. Sięgnęła po leżącą nieopodal butelkę piwa i rzuciła nią w najbliższe okno domu. Huk rozbrzmiał dookoła.
— TO NIE JEST KURWA SKOMPLIKOWANE PYTANIE! TAK CZY NIE?!
Jeremy przerażony utkwił wzrok w plamie na oknie.
— Idź stąd — zawyrokował, znacznie ostrzej niż poprzednio. Po chwili zwrócił się do niej przodem. — Słyszysz?! Idź sobie! Idź i nigdy nie wracaj albo zadzwonię na policję!
— Policją mnie będziesz straszył?! Ty... — wysyczała. — Nie chcesz mi podpaść! Ostrzegam cię!
— To ty jesteś na nie swojej posesji! A to, co przed chwilą zrobiłaś, ma swoją nazwę! Wandalizm, słyszałaś może kiedyś o nim?
— Tak chcesz się bawić? Dobrze! W takim razie powiedz mi, co to morderstwo! A może nie wiesz? Oh może, biedaczku, po prostu nie wiesz, co to znaczy. Chętnie ci wyjaśnię, bo ewi... — urwała, gdy Jeremy drżącą dłonią sięgnął po telefon. — Wydaje ci się, że co robisz?
— Dzwonię na policję — powiedział bezceremonialnie i pokazał jej ekran telefonu z wybranym numerem. Jego głos był nierówny, cichszy. Jeremy ewidentnie ledwo powstrzymywał łzy.
— Bawisz się w konfidenta? Dobrze. Chcesz wojny? Proszę bardzo. Policzymy się później.
Gdy Casey zniknęła za zaułkiem, a Jeremy został sam – stracił czucie w nogach. Kolana się pod nim ugięły, a on upadł na chodnik. Łzy popłynęły od razu, a z gardła zapragnęło wyrwać się tyle dźwięków, że Jeremy musiał zagryźć dłoń do krwi, aby nie zbudzić całej okolicy.
* * *
Nie zmrużył oczu podczas tej nocy nawet na chwilę. Ani on, ani Joey, ani nawet mama, która o ósmej rano wyglądała, jak gdyby nie spała od co najmniej trzech dni. Włosy miała potargane, oczy przekrwione, a wyraz twarzy tak nieobecny, że Jeremy w pierwszej chwili jej nie poznał.
Ona przecież zawsze była silna. Stanowcza, pewna siebie i zdecydowanie zbyt opiekuńcza. Nie... nie taka smutna i zrozpaczona. Nawet gdy tata miewał się źle, Sadie była twarda.
— Mamo... — wyszeptał, dosiadłszy się obok niej na kanapie w salonie. — Mamo.
Minęła dłuższa chwila, zanim zdała sobie sprawę z jego obecności.
— Wiedzieliśmy, że to się stanie — powiedziała dziwnie stanowczym, spokojnym głosem. — Że w końcu go aresztują. Było za dużo... przesłanek, które wskazywały na Stephena, aby tego nie zrobili.
Jeremy zdębiał. Lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach. Przełknął ślinę.
— O czym ty mówisz? Jak to... wiedzieliście? Jakie były przesłanki?
— Powiedział mi. — Sadie patrzyła przed siebie – prosto na ścianę, na której kilka lat temu zaczęli wywieszać rodzinne zdjęcia. — Powiedział mi to od razu. Zapewnił, że to nie on, mimo że wszyscy będą myśleć inaczej.
— Ale... wreszcie znaleziono narzędzie zbrodni — powiedział to tak cicho, że liczył, iż mama tego nie dosłyszała. Ale nie. Usłyszała. I bardzo ją to zdenerwowało.
— Po czyjej stoisz stronie, co?! — rzuciła oskarżycielsko, wreszcie na niego spojrzawszy. — Może myślisz, że to zrobił, co? No powiedz. Przyznaj. „Myślę, że mój tata jest mordercą i zabił Danicę". Powiedz to.
Jeremy pokręcił głową. Te słowa nigdy nie przeszłyby mu przez gardło.
— Nie krzycz — wymamrotał. — Jeszcze Joey cię usłyszy.
— Pewnie — prychnęła mama. — Zasłaniaj się siostrą i udawaj szlachetnego! A za plecami spiskuj wobec własnych rodziców.
Gdy Jeremy nie potrafił już złapać tchu, a wszystko przez łzy stało się niewyraźne, ponownie pokręcił głową i – nic nie mówiąc – wstał z kanapy. Wybiegł z salonu jak najszybciej i skierował się ku schodom prowadzącym na górę. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami Joey.
Wziął głęboki wdech i upewnił się, że mama nie pobiegła za nim. Następnie przetarł twarz, oczy i unormował oddech. Dopiero wtedy był gotowy, aby zapukać po cichu do pokoju siostry.
— Proszę — usłyszał.
Gdy znalazł się w środku, zauważył Joey zakopaną pod kołdrą i zwróconą w kierunku ściany. Usiadł na skraju łóżka. Joey w przeciągu chwili poderwała się do siadu i przylgnęła całym do niego ciałem.
— Jestem tu — wyszeptał jej do ucha. Wolał nie mówić, że „wszystko jest dobrze" i że „nie trzeba się martwić", ponieważ nie była to prawda. A Joey nie była głupia. — Możesz na mnie liczyć. Zawsze. Wiesz o tym, prawda?
Joey pociągnęła nosem i pokiwała głową. Jeremy poczuł na koszulce łzy i sam zapragnął najzwyczajniej w świecie schować się w czyichś ramionach i rozpłakać jak nigdy dotąd.
— Nie zostawię cię — mówił dalej. — Jeste... jestem przy tobie. I będę, jeśli tylko zechcesz, a nawet częściej, okej?
— Okej — wydukała Joey. — Ja też. Też będę przy tobie.
— Dobrze. Dobrze — stwierdził Jeremy, po czym odsunął od siebie Joey na nieznaczną odległość. Schylił się na jej wysokość. — To... to spakujemy się teraz, okej? Weźmiemy najpotrzebniejsze rzeczy i pójdziemy do Eden.
Joey pokiwała głową, ale nic nie powiedziała. Jeremy nie mógł oprzeć się wrażeniu, że słyszała co nieco z jego kłótni z mamą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top