6. Metanoia
Metanoia
Podróż, która zmienia
serca, umysły oraz sposób
patrzenia na świat.
— Cora — wyszeptał Chandler. — Spokojnie.
Cora nie zamierzała się uspokoić. Nie wiedziała nawet, czy byłaby do tego zdolna. Postukiwała nerwowo stopami o panele na ganku, a w głowie miała istny chaos. Pragnęła wyciszyć myśli i umieć cieszyć się przyjemną pogodą, szumem wiatru oraz dźwiękami przyrody tak jak kiedyś.
Ale i tego nie potrafiła.
Zostało odebrane jej tak wiele, że zwykłe codzienne myśli sprawiały, iż denerwowała się jak nigdy wcześniej.
— Jestem spokojna — rzuciła, ponieważ nie wiedziała, co odpowiedzieć. — Oaza spokoju, nie widzisz? — Wskazała na siebie.
Chandler siedział obok niej na ławce i tak jak ona spoglądał przed siebie – prosto na miejsce, w którym jeszcze do niedawna mieszkała Danica. Ulica, która dzieliła ich domy, była całkiem wąska, a okolica spokojna i cicha. Mieszkali na samych obrzeżach Cowes, tuż przy wejściu do lasu, gdzie rzadko kto niepotrzebnie się zapuszczał.
Pogładził wierzch dłoni Cory palcami.
— Nie chcę, abyś miała powód do strachu — wyszeptał.
Cora doskonale o tym wiedziała. Nie chciała się bać i nie chciała, aby Chandler musiał bać się wraz z nią. Ale co mogła poradzić? Morderca Danicy biegał na wolności, straszył nastolatków i przypominał o sobie, gdy zbyt wiele osób zdawało się zapomnieć.
Bała się, że i o nią zapragnie się niedługo upomnieć. W końcu i ona próbowała żyć, jak gdyby nigdy się na niego nie natknęła. A to widocznie go denerwowało. Tak jak niebycie wiecznie tematem rozmów i plotek na wyspie.
"Mam dość" — chciała powiedzieć. Gdy jednak otworzyła usta, inne słowa dotarły do uszu Chandlera:
— Znajdę go.
Chandler znieruchomiał – mocno zdziwiony i oszołomiony.
— Słucham?
— Znajdę go, zanim on znajdzie mnie. Nie dam się tak łatwo — rzuciła, w dziwnym sensie całkowicie swobodnie.
— Co masz na myśli?
Cora wstała i pozostawiła pytanie Chandlera bez jakiejkolwiek słownej odpowiedzi. Zanim ruszyła przed siebie, minęła pewna chwila, podczas której tylko stała, w milczeniu obserwując dom Danicy.
— Cze-czekaj! — zawołał Chandler, zerwawszy się z miejsca, gdy Cora postąpiła kilka kroków w przód. — Gdzie idziesz?
Nie odwróciła się do niego przodem.
— Do Danicy.
— Zamierzasz się włamać? — Przez głos Chandlera przebiegł niepokój.
Cora nie miała żadnego wyraźnego planu. Dom Danicy został przeszukany przez policję niejednokrotnie, dlatego Cora nie spodziewała znaleźć się w nim cokolwiek konkretnego. Mimo to w mgnieniu oka znalazła się przed nim, nie rozumiejąc, co robiła. Myśl, aby wejść do środka przez ogród, pojawiła się w jej głowie niespodziewanie i zupełnie nagle.
Stała tak, myśląc o tym, co zastanie w środku, gdy poczuła silny uścisk na ramieniu.
— Cora — wyszeptał Chandler. — Co robisz?
— Ja... — wybąkała, opamiętawszy się lekko.
Co właściwie robiła? Naprawdę zamierzała włamać się do domu Danicy, być może go przeszukać i utrudnić tym samym następne możliwe przeszukanie przez policję?
Przecież nie była na tyle głupia.
Potrząsnęła głową.
— Nie mam pojęcia — wyznała poruszona.
Chandler pogłaskał ją po plecach i objął ramieniem.
— Chodź. Wrócimy do domu.
Cora podniosła wzrok do góry, obróciła się i napotkała niezrozumiałe spojrzenie sąsiada mieszkającego tuż obok Danicy. Preston Bradford stał przy bramie, uważnie obserwując Corę oraz Chandlera, którzy z jego perspektywy musieli wyglądać nietypowo. Czaili się pod wejściem do domu Danicy, nie robiąc nic konkretnego; tkwiąc w miejscu praktycznie nieruchomo i rozmawiając przyciszonymi głosami.
Nic dziwnego, że teraz on stał przy swoim płocie, spoglądając na nich podejrzliwie.
Cora spuściła wzrok w dół i wraz z Chandlerem udała się na drugą stronę ulicy.
— Może obejrzymy jakiś film? — zaproponował Chandler, gdy przekroczyli próg.
„Tak, proszę".
Cora tak bardzo miała już dość rzeczywistości i myślenia.
— Jasne — wymamrotała jakby od niechcenia.
Nienawidziła, że takimi drobiazgami zaczęła oddalać swoje prawdziwe wnętrze od Chandlera, ale uznała, że jeśli da radę oddalić swoje prawdziwe wnętrze również od siebie – przestanie się bać i zacznie żyć jak wcześniej.
* * *
Nocą, podczas której Cora i Chandler oglądali filmy, a Preston Bradford z dystansem myślał o sąsiadach, Victor Bailey i Charlie Higgins udali się do lasu na romantyczny spacer, który romantyczny okazał się jedynie z nazwy.
Przez cały czas mówili sobie miłe słówka, trzymali się za ręce i cieszyli własnym towarzystwem, na które nie zawsze łatwo było im się zdobyć.
Las ich nie przerażał. Nie tylko dlatego, że będąc razem, starali się odłożyć myśli o morderstwie na bok. Po prostu zaszyli się w jego innej części; kilometry od miejsca, gdzie ponad dwa tygodnie temu pewien mężczyzna próbował zakopać ciało pani Devy i zabić Corę Lynn.
Nie sądzili, że mieli powody do obaw, mimo że rodzice nie raz powtarzali im, aby trzymać się od lasu z daleka. Nie udali się na miejsce morderstwa, poszli jedynie na zwykły spacer. Myśleli rozsądnie.
Tak przynajmniej im się wydawało.
Rozmawiali na błahe tematy, póki Victor nie zwolnił kroku.
— O co chodzi? — zapytał Charlie.
Victor się zawahał.
— Tam chyba coś jest — powiedział niepewnie, wskazawszy palcem na coś sporego i metalowego, prawie całkowicie przykrytego ściółką.
Podeszli do tego obaj; zaciekawieni, zszokowani i – chyba nawet trochę – przerażeni. Odgarnęli liście butami, starając się nie dotknąć przypadkiem przedmiotu, który szybko okazał się niewielką łopatką ogrodniczą – ewidentnie często używaną i lekko zniszczoną.
W głowach chłopaków pojawiły się myśli i fakty, które bezzwłocznie ze sobą połączyli.
Miejsce śmierci Danicy Devy było nieznane. Narzędzia zbrodni w dalszym ciągu poszukiwano.
— Czy... czy to... — wybąkał Charlie, nie odrywając wzroku od łopatki. Bał rozejrzeć się dookoła. Myślał, że gdy to zrobi, dostrzeże więcej; zauważy liście pobrudzone krwią, skrawki ubrań.
— Trzeba zadzwonić na policję — wyszeptał Victor, w dalszym ciągu stojąc obok Charliego nieruchomo. — Tak. Trzeba zadzwonić.
Charlie pokiwał głową.
Minęła chwila, zanim naprawdę odważyli się to zrobić.
* * *
Dwudziestego pierwszego stycznia rozpoczął się ostatni tydzień letnich wakacji, mimo to ani Jeremy, ani Eli, ani tym bardziej Eden nie mieli nastroju na wykorzystanie go w pełni.
Od kilku dni snuli się jedynie po swoich domach – razem albo osobno – nie potrafiąc znaleźć zajęcia, które skutecznie odciągnęłoby ich myśli od imprezy na plaży. A raczej jej finału, który rozpamiętywali wszyscy zgromadzeni.
Zadręczanie się nim nie należało do najprzyjemniejszych, dlatego wieczorem do Jeremy'ego przyszli Eli i Eden, z plecakami, w których znajdowały się ubrania na następny dzień oraz kilka innych rzeczy, aby mogli zadręczać się wspólnie.
Atmosfera nie była najweselsza, ale żadne z nich nawet na taką nie liczyło. Wylegiwali się w pokoju Jeremy'ego; na łóżku, podłodze i krześle, rozmawiając na tematy, które nie schodziły z ust mieszkańców Phillip Island w ostatnich dniach.
Eden siedziała oparta o brzeg łóżka z telefonem w dłoniach, co jakiś czas marszcząc czoło i przeklinając po cichu pod nosem.
Była jedną z nielicznych osób, które miały okazję ujrzeć podczas imprezy zakapturzoną postać. Od momentu, w którym to przyznała, nie przestawała otrzymywać coraz to nowszych wiadomości od ludzi, jakich w niektórych przypadkach nawet nie znała.
— Jaki to niby ma sens, co? — warknęła przeciągle, pocierając lewą, wolną dłonią zmiętolony materiał spodni. Po chwili zaczesała nią swoje niedługie włosy do tyłu. Zawsze, gdy się denerwowała, wykonywała wiele gestów. — O co im niby w ogóle chodzi? „Hej, Eden, wiem, że się nie znamy, ale..." — przeczytała, wgapiając się w ekran komórki. — No jaki to ma sens? Skoro wiesz, że się nie znamy, to nie pisz i tyle!
Eli obrócił się wokół własnej osi na ruchomym krześle Jeremy'ego, a po chwili przeniósł wzrok na zdenerwowaną przyjaciółkę.
— Kto to tym razem?
— A ja wiem? Jakaś Tammy Saylor. Chyba ze szkoły, bo mamy sporo wspólnych znajomych, ale co do cholery? Mogę odpisać jej coś niemiłego? — zapytała z nadzieją, spoglądając błagalnie na Jeremy'ego. — Proszę.
Jeremy westchnął i podparł brodę na dłoni.
— Może lepiej nie.
— Tylko kilka nieuprzejmych słów. Obiecuję. Napiszę, zanim się zorientujesz, a później odłożę telefon i o wszystkim zapomnimy.
Eli – ponownie kręcąc się na krześle – uniósł rękę do góry.
— Jeśli chcecie znać moje zdanie, to głosuję za napisaniem czegoś niemiłego. Tylko tak wiecie – w granicach rozsądku.
Jeremy ponownie westchnął. Ukrył twarz w dłoniach.
— Ona chce tylko wiedzieć, czy słusznie ma się obawiać wychodzenia z domu. Zaraz zaczyna się szkoła, a trzy osoby twierdzą, że widziały w sobotę domniemanego mordercę. To niedziwne, że otrzymujesz tyle wiadomości. Wszyscy chcą się upewnić, czy to prawda. Czy naprawdę muszą się bać — powiedział, wyprostowawszy się. — Naprawdę chcesz być, Eden, dla niej za to niemiła? Za to, że się boi i jest dręczona przez niepewność?
Spojrzenia Eden i Eliego podpowiedziały Jeremy'emu, że wyraził swoje myśli odrobinę zbyt dobitnie, ale naprawdę chciał, aby je zrozumieli. Nie sądził, by w wiadomościach, które dostawała Eden, było coś złego. Ludzie się bali i tyle. Sam się bał, a na miejscu kogoś, kto osobiście nie znał ani jednej z tych trzech osób, może zrobiły to samo.
— To... odpisujemy jednak coś miłego? — zagadnął Eli.
— Na to wychodzi — odpowiedziała ochoczo Eden, po czym zaczęła wystukiwać Tammy odpowiedź. — No. Zrobione. To co teraz? Jakiś film, gry czy plotki?
— Głosuję za wszystkim po kolei — oświadczył Eli.
Jeremy tylko mu przytaknął.
Zamiast nocnego spaceru po plaży, wybrali zerwanie nocy na rozmowach i oglądaniu. Położyli się spać około czwartej, ciesząc wakacjami i myślą, że mogli wstać, kiedy tylko chcieli.
Żadne z nich nie spodziewało się bowiem, że policja o dziewiątej rano obudzi wszystkich domowników i gości głośnym pukaniem. Nawet przez głowę by im to nie przeszło.
A jednak to właśnie ich pukanie obudziło Jeremy'ego, Eden i Elia.
— Jezu... Co się dzieje? — wymamrotała Eden, przetarłszy twarz dłonią. Szturchnęła Elia, nie podnosząc głowy z poduszki. — Która godzina?
— Hee... — wybąkał Eli, po czym obrócił się na drugi bok i ponownie poszedł spać.
Jeremy dźwignął się pospiesznie z łóżka, założył na siebie bluzę i zbiegł po schodach. Zastał na dole rodziców. Byli zmartwieni. Stali nieopodal zamkniętych drzwi, rozmawiając ze sobą po cichu i ewidentnie się uspokajając.
— O co chodzi? — zapytał Jeremy, ponieważ żadne z nich nie zauważyło nawet jego obecności. — Kto przyszedł?
Mama przełknęła ślinę. Tata powiódł spojrzeniem na drzwi. Pukanie stało się jedynie bardziej natarczywe.
— To policja — wyjaśnił Stephen. — Otworzę.
Jeremy doznał wrażenia, jak gdyby ktoś bardzo brutalnie zgniótł mu płuca. Słowo „policja" uderzyło w niego tak, że nie dość, iż stracił oddech, to omal nie upadł.
Spojrzał pospiesznie na mamę, licząc, że ujrzy na jej twarzy rozbawienie albo spokój, którym mogłaby przekazać mu, że nie było powodów do obaw, i że wiedzieli o tej wizycie.
Nic takiego jednak na niej nie dostrzegł. Wręcz przeciwnie – poczuł się, jak gdyby spojrzał w lustro. Zobaczył na twarzy mamy strach, który i on odczuwał. Niepokój, którego nie potrafił się wyzbyć oraz niezrozumienie.
Ona również nie wiedziała, dlaczego policja postanowiła zawitać do ich domu przed dziewiątą rano we wtorek.
Gdy drzwi zostały otworzone, wszystko stało się jasne.
Przyszli aresztować tatę.
A przy okazji oskarżyć go o zamordowanie Danicy.
To stało się tak szybko, że Jeremy nawet nie zauważył, gdy wyprowadzili tatę z domu, a mama wybiegła za nimi, awanturując się i wykrzykując coś o niewinności.
W dalszym ciągu stał w miejscu, zupełnie nieruchomo, wpatrując się w jeden punkt i myśląc, że po prostu jeszcze nie zdążył się obudzić.
Nie wiedział, ile czasu minęło. Mama nie wróciła. Tata był nie wiadomo gdzie, a on wzdrygnął się, poczuwszy na ramieniu czyjś dotyk.
— Co się stało? — zapytał Eli z przejęciem. — Słyszeliśmy jakieś krzyki.
Jeremy otworzył usta do odpowiedzi dwa razy z rządu, ale nie potrafił nic powiedzieć. Przecież... śnił. Spał w dalszym ciągu. Co takiego się niby wydarzyło?
— Jeremy... — wyszeptała Eden. — O co chodzi?
Jeremy ponownie spróbował coś powiedzieć, jednak i tym razem nie okazało się to łatwe. Dał radę dopiero za piątym razem.
— Nie wiem — powiedział zgodnie z prawdą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top