5. Aimonomia
Aimonomia
Strach przed poznaniem
„dlaczego" w pewnych
sprawach.
Ostatnie dnie wakacji nie były dla Jeremy'ego proste, mimo że morderca Danicy postanowił pozostać w ukryciu, a życie na wyspie zdawało się powoli wracać do normalności. Pani Devy przestała być obiektem codziennych plotek, Corę Lynn nie posądzano już dłużej o kłamstwa, a coraz więcej osób zaczęło wychodzić z domów bez wyraźnego powodu.
Tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego południe minęło Jeremy'emu niezwykle szybko. Słońce wyszło zza chmur, sprowadzając na Phillip Island mordercze temperatury. Jeremy słuchał wycia ptaków zza otwartego okna w salonie i delektował się przebywaniem w klimatyzowanym pomieszczeniu. Siedział rozwalony na kanapie z komiksem w dłoniach, na zmianę czytając i słuchając rozgadanej Joey.
Rozświetlone wnętrze było przestronne i całkiem obszerne, mimo to Jeremy nie czuł się w nim tak swobodnie i spokojnie, jak powinien. Od zawsze był nerwowy i lekko paranoiczny, jednak starał się myśleć na trzeźwo. Wiedział, że aktualnie nic mu nie groziło, a jednak miał wrażenie, jakby świat stanął na głowie.
Być może chodziło o fakt, że bał się również za tych, którzy za nic mieli niebezpieczeństwo, i którzy chodzili do lasu po przygodę.
A może po prostu jego niepokój nakręcał się poprzez niepokój mamy i siostry.
Joey od dnia, gdy zabito Danicę, nie opuściła domu nawet na chwilę. Przestała chodzić do koleżanek, mimo że te mieszkały zaledwie kilka domów dalej. Nie przesiadywała już w ogrodzie. Wolny czas spędzała w salonie albo swoim pokoju – najlepiej w towarzystwie Jeremy'ego bądź rodziców.
Usłyszawszy dzwonek w telefonie, Jeremy oderwał wzrok od siostry. Odebrawszy przychodzące połączenie, wyprostował nogi, przywarł plecami do oparcia kanapy i usiadł wygodniej.
— Hej — mruknął, witając się z Eden, która zaledwie kilkadziesiąt godzin temu wróciła do domu z Nowej Zelandii. Mimo że jej nie widział, mógł przysiąc, iż leżała właśnie na podłodze, nudząc się bez reszty.
— Hej, co robisz? — usłyszał jej niewyraźny głos.
— Siedzę w domu.
— Chodźmy na plażę — zaproponowała. — Za piętnaście minut na skrzyżowaniu. Pasuje?
— Co? Czekaj, musiałbym zapytać mamy.
Eden wydała przeciągły jęk.
— Czyli za dwadzieścia minut na skrzyżowaniu?
— Co, Eden, co ty gadasz? Nie jestem pewny, czy pójście na plażę to dobry pomy...
— Oj, Holden, nie daj się prosić. Nie widziałam cię i Elia od pięciu tygodni. I z tego, co wiem od ojca, plaża jest pełna ludzi. Pójdziemy środkiem miasta, okej? I to jeszcze na plażę przy molo. Tam to już w ogóle będą tłumy.
Jeremy przygryzł wargę, bijąc się ze sobą w myślach. Z jednej strony pragnął zachować się rozsądnie i zaproponować Eden oraz Eliowi przyjście tutaj – do jego domu. Z drugiej z kolei... Czuł, że jeśli nie wyjdzie z domu choć na chwilę i nie pokaże sobie, iż nie miał powodów do obaw, popadnie w prawdziwą paranoję.
A tego z pewnością nie chciał.
— Okej — rzucił ostatecznie. — Zapytam mamę.
— Świetnie. To do zaraz — powiedziała, po czym się rozłączyła.
Jeremy, odłożywszy telefon, ponownie westchnął i przetarł twarz dłonią.
— Idziesz gdzieś? — zapytała Joey.
— Możliwe — odpowiedział Jeremy krótko, po czym dźwignął się z kanapy i skierował do sypialni rodziców.
Sadie – co okazało się dla Jeremy'ego dość zaskakujące – zgodziła się zadziwiająco szybko. Nie była tym pomysłem co prawda zachwycona, jednak również starała się myśleć na trzeźwo i nie pozwolić strachowi wygrać.
Jeremy w drodze do własnego pokoju napisał Eden szybką wiadomość. Włożył do plecaka trochę przekąsek, koc i pieniądze, a następnie – po raz pierwszy na tak długo od śmierci pani Devy – opuścił dom.
Chłodne powietrze smagnęło go po twarzy. Od razu zaczął iść żwawo. Skręcił w lewo. Wzrok zaczął kierować na przydrożne domy. Jak zaczarowany obserwował stojące na podjazdach samochody oraz okna, w których niekiedy dostrzegał sylwetki sąsiadów, i zastanawiał się, o czym aktualnie myśleli.
Często tak robił. Patrzył na ludzi, których nie znał, i głowił się, do czego dążyli albo co aktualnie leżało im na sercu. Nigdy nie stwierdzał, że zaprzątały ich złe myśli, dlatego teraz spuścił wzrok. Świat zaskoczył go swoją brutalnością, a on chcąc nie chcąc, zaczął wychodzić ze swojej bańki, która zawsze podpowiadała mu, że każdy przechodzień i mijany człowiek marzył tylko o tym, aby wrócić do domu do rodziny albo odpocząć po ciężkiej pracy.
Dostrzegł Eden, podniósłszy wzrok znad własnych butów. Siedziała na krawężniku z telefonem w dłoniach i plecakiem przewieszonym przez prawe ramię. Na jej głowie Jeremy zauważył czapkę z daszkiem, a na twarzy – nie do końca rozsmarowany krem z filtrem.
— Holden! — wykrzyknęła, podniósłszy się z ziemi i mocno przytuliwszy przyjaciela. — Aaa, nie widziałam cię tyle tygodni.
Jeremy uśmiechnął się szeroko. Byli sąsiadami, odkąd tylko sięgali pamięcią, i zawsze spędzali ze sobą jak najwięcej czasu. Jeremiah i Eli mieszkali obok siebie, Eden – po drugiej stronie ulicy. Znali się od małego i tak to już zostało, że tęsknili za sobą, ilekroć nie widzieli się dłużej niż tydzień.
— Stęskniłeś się, co? — zapytała, odsunąwszy się od Jeremy'ego. — Przyznaj, że się stęskniłeś. — Dźgnęła go palcem w bok.
— Przestań!
— Oj no to po prostu przyznaj, że...
Wypowiedź Eden przerwał spóźniony, wpadłszy na nich biegiem Eli.
— Jestem! — wykrzyknął zdyszany.
Eden przywitała się z nim z wielkim entuzjazmem, a Eli szczerze się uśmiechnął. Kilka lat temu dość mocno się w niej podkochiwał, jednak Jeremy nigdy nie sądził, aby Eden była zdolna do spojrzenia na któregoś z nich kiedykolwiek pod tym kątem.
Niedługo później ruszyli w kierunku plaży, a Jeremy zauważył ciekawskie spojrzenie Eden, które przenosiło się z domu na dom. Wróciła ona z Nowej Zelandii lekko niedoinformowana, jednak nie tak swobodna, jak zawsze. Jeremy i Eli przez ostatnie dwa tygodnie mówili jej wszystko, opowiadając o nowych plotkach na bieżąco.
I mimo że Eden z ich trójki była najbardziej uzależniona od adrenaliny oraz życia na krawędzi, również bała się nie na żarty. Niepokój mieszkańców wyspy udzielił się jej od razu po przylocie, mimo to ewidentnie nie zamierzała popaść w paranoję.
— Chodźmy najpierw na kawę — zaproponowała, gdy dotarli już na plażę. Obok pomostu, na którym faktycznie było całkiem sporo ludzi, znajdowała się kawiarnia, do której przeważnie chodzili.
Rozsiedli się na miejscach, a wiatr szarpnął ich włosami, omal nie porywając czapki Eden.
— No to opowiadajcie — powiedziała dziewczyna swobodnie w trakcie czekania na zamówienia. A raczej na zamówienie – tylko ona jedna coś kupiła. — Od początku wakacji. Plotki i nowiny, przyjmę właściwie wszystko, co ciekawie i nudne. Co mnie ominęło, a czego nie raczyliście mi powiedzieć?
O pani Devy wiedziała już praktycznie wszystko. Była informowana na bieżąco telefonicznie przez wszystkich – przez Jeremy'ego, Elia, rodziców i innych znajomych ze szkoły.
Jej obecne pytanie dotyczyło czegoś innego.
— Maraton Gwiezdnych Wojen oraz wszystkich filmów Marvela — powiedział Eli bez zastanowienia, całkiem z tego dumny. — Oraz wielkie starcie naszych rodzin w karty. Nie żeby coś, nie chcę się chwalić, ale wasze przegrały z kretesem.
Eden zmarszczyła brwi.
— Czy moja w ogóle wzięła w tym udział?
Eli wzruszył ramionami.
— Czy to coś zmienia?
— Wiecie, ja chyba jednak nie jestem ciekawa waszych wakacji.
Jeremy spojrzał na Eden przenikliwie. Mimo iż spędziła ona pięć tygodni w Nowej Zelandii, z pewnością nie wypoczęła. Trwała w miejscu oddalonym od rodziców i najlepszych przyjaciół, podczas gdy oni przeżywali na wyspie tragedię, która zmieniła w nich pewien ciężki do określenia aspekt.
— Więc opowiedz o swoich — poprosił Jeremy.
Eden wykrzywiła usta w uśmiechu, który mówił, że właśnie na takie słowa czekała od dłuższego czasu.
— No cóż, skoro nalegasz, to nie dam się prosić.
Następna godzina upłynęła przyjaciołom na przepychankach słownych, słuchaniu monologu Eden o ludziach, których Eli i Jeremy nie znali, oraz o miejscach, jakich mogli jej tylko zazdrościć. Eli nie byłby sobą, gdyby powstrzymał się od narzekania, marudzenia i powtarzania co chwila, że Nowa Zelandia wcale nie brzmiała tak fajnie, i bardzo dobrze, że nigdy nie miał okazji do niej polecieć.
Gdy Eden wypiła drugą kawę, a Jeremy zdążył przyzwyczaić się do przebywania poza domem, podnieśli się ze swoich miejsc i skierowali na pomost. Usiedli na jego krańcu. Nogi zwisały im ku morzu, które co jakiś czas przywoływało silniejsze fale.
Minęły długie minuty, zanim odpuścili sobie niezobowiązujące dialogi i przerzucanie się głupimi faktami.
— Ciekawe, jak to będzie, gdy zacznie się szkoła — powiedział ostrożnie Jeremy. Nie chciał psuć wesołego nastroju przyjaciołom, ale do rozpoczęcia roku pozostał zaledwie tydzień z hakiem, a jego myśli już i tak od kilku dni nie chciały opuścił rozważania na ten temat.
— Będzie smutno — mruknęła Eden, spoglądając w toń. Zasób jej słownictwa nie tkwił na najwyższym poziomie. — I smętnie. I pewnie dziwnie przez jakiś czas. Myślicie, że niektórzy boją się na tyle, aby nie przyjść?
Jeremy przypomniał sobie początkową panikę mamy oraz wielki strach, który i on przecież jeszcze do niedawna bez przerwy odczuwał.
— Tacy też się pewnie znajdą — uznał.
Eden westchnęła ciężko, a Eli położył się na plecach. Jeremy w dalszym ciągu wpatrywał się w horyzont. Kilka minut później usłyszeli wysoki, dziewczęcy głos.
— Eden!
Wołana obejrzała się przez ramię, a zaledwie chwilę później dźwignęła na nogi i mówiąc pospieszne „zaraz wracam", podbiegła do koleżanki z klasy.
Jeremy i Eli nie ruszyli się ani o krok. Atmosfera między nimi zrobiła się napięta.
— Jesteś dzisiaj dziwnie cichy — zauważył Jeremy, kątem oka zerkając na leżącego przyjaciela.
Eli przytaknął. Na nic więcej nie było go stać.
— O co chodzi? — zapytał Jeremy.
Eli wyprostował się, również zapatrzył na horyzont i zaczął skrobać wystający kawałek drewna na barierce.
— Nie mogłem spać tamtej nocy — wyszeptał drżącym głosem. Rzadko kiedy odzywał się w taki sposób. Przeważnie, gdy mówił, był głośny, pewny siebie i żądny uwagi. — Więc siedziałem przy komputerze do późna.
Okno w pokoju Elia znajdowało się tuż przy biurku i wychodziło na dom Jeremy'ego. Po plecach Holdena przebiegł zimny dreszcz.
— Widziałem twojego tatę — kontynuował Eli. — Wychodził gdzieś między pierwszą a drugą.
Jeremy milczał przez dłuższą chwilę. Przełknął ślinę, nie spojrzał na Elia. Pokiwał powoli głową i postawił jedno ważne pytanie:
— Powiedziałeś to komuś?
— Nie.
— Dobrze — skwitował Jeremy głosem, który nawet jemu samemu wydał się dziwnie niski i poważny. — Nie rób więc tego.
— W porządku.
Gdy kilka minut później wróciła Eden, milczeli.
— Coś wy tacy cisi? — zapytała, usiadłszy obok Jeremy'ego na swoim poprzednim miejscu. Kiedy nie doczekała się żadnej odpowiedzi, wzruszyła ramionami. — Okej, nieważne. W każdym razie gadałam właśnie z Ash, która zapytała, czy przyjdę w sobotę na imprezę. No i powiedziałam, że jasne i że wy też.
Impreza na plaży przed rozpoczęciem roku była na Phillip Island tradycją. Podobno. Jeremy, Eli i Eden jeszcze nigdy się na nią nie wybrali, ale od poprzednich wakacji odrobinę się zmienili. Zwłaszcza Eden. W dziesiątej klasie zaprzyjaźniła się z większą ilością osób niż przez całe życie i przestała ograniczać się do towarzystwa Elia i Jeremy'ego. W dalszym ciągu byli oni jej najlepszymi przyjaciółmi, jednak już nie jedynymi.
— Że... my też? — dopytał Eli.
Eden pokiwała głową.
— Dokładnie tak — powiedziała. — No więc co wy na to?
Jeremy nigdy na tę imprezę nie poszedł, ponieważ zwyczajnie nie chciał. Nie znosił takich tłumów oraz głośnej muzyki.
Jego nienawiść do imprez można było porównać zresztą z jego brakiem asertywności. Wystarczyło jedno wyczekujące spojrzenie proszących oczu Eden, aby wiedział, że i tak zgodzi się przyjść.
— Niech będzie — westchnął.
Uśmiech Eden nie był jednak odpowiednią rekompensatą tego, co miało wydarzyć się na imprezie.
* * *
Była sobota, w poniedziałek pierwszy dzień szkoły, a na plaży dziesiątki uczniów świętujących koniec wakacji. Jeremy, ujrzawszy ten tłum, spiął się w sobie do granic możliwości. Eden poklepała go po ramieniu.
— Nie martw się — powiedziała. — Będzie fajnie, zobaczysz.
Jeremy zastanawiał się, czy nie przypomnieć Eden, że ich definicje fajnych rzeczy nieco się od siebie różniły, ale uznał, że lepiej będzie dać temu spokój. I tak już tutaj przyszedł. Mógł rozejrzeć się trochę, pogadać z Elim na spokojnie w pewnej odległości od reszty uczniów i zwyczajnie przywitać się z kilkoma osobami z klasy.
Bycie tutaj jednak wcale nie stało się przyjemniejsze. Powtarzanie w kółko uspokajających fraz niewiele dawało. Jeremy nie przestawał marzyć o powrocie do domu oraz unormowaniu sytuacji.
Znał wiele rodzajów stresu. Zbyt wiele według niego samego. Kilka z nich dotyczyło kontaktów międzyludzkich. Niektóre odnosiły się do poczucia, że nie był wystarczający. Miewał wrażenie, że bliscy, na których mu zależało, stali nad nim i oceniali wszystko, co mówił i robił.
Innych rodzajów stresu doświadczał w sytuacjach podobnych do tej. Kiedy muzyka bębniła mu w uszach, zagłuszając myśli, albo gdy nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że dziesiątki spojrzeń zostały w nim utkwione. Było to głupie przeczucie, na które nic nie mógł poradzić i jeszcze głupszy powód do stresu.
Włożył dłonie do kieszeni. Piętą zaczął drążyć w piasku dziurę, a wzrok pokierował na tłum uczniów, który kojarzył z widzenia tylko częściowo.
Wszyscy rozbili się na grupki. Rozmawiali w nich donośnie, zagłuszając po części muzykę. Dookoła nich stały lampiony. Wiele lampionów, które nadały temu widokowi niepowtarzalnego uroku.
Jeremy westchnął, zebrał się w sobie i ruszył do przodu. Podszedł do niewielkiej, zaledwie czteroosobowej grupy, w której dał radę wypatrzeć trzy osoby ze swojej klasy.
— Hej! — przywitał się zestresowany, próbując sprawiać wrażenie jak najbardziej rozluźnionego oraz swobodnego.
Odpowiedzieli wesołym „cześć" w taki sposób, że Jeremy poczuł ulgę. Ich radość nie wydała się wymuszona, a on wcale nie odniósł wrażenia, że był tutaj w stu procentach niechciany.
Rozmawiał z nimi przez chwilę. W głównej mierze tylko słuchał, ale w pewnym momencie złapał się na tym, że czuje dziwny spokój. Na ogół nienawidził takich scenerii oraz sytuacji, ale – aż sam się tym zdziwił – w tamtej chwili nie odczuwał wielkiego stresu.
Zasmakował trochę normalności. Oderwał się od myśli o pani Devy. Na moment zapomniał o jej mordercy, który czaił się gdzieś w pobliżu.
Rzeczywistość jednak szybko postanowiła się o siebie upomnieć, a to głupie „gdzieś w pobliżu" już po chwili nabrało większego, potworniejszego znaczenia.
Zaczęło go nabierać, gdy Jeremy postanowił znaleźć Elia. Jego przyjaciel również nie zawsze czuł się w takich sytuacjach najbardziej swobodnie, dlatego przeważnie wspólnie wychodzili w połowie większych spotkań.
Zauważył go rozmawiającego na uboczu z dziewczyną, której nie kojarzył. Pomachał do niego i chwilę później stanął obok, tuż przy brzegu.
Z następnych sytuacji niewiele pamiętali, choć wydarzyło się przecież tyle rzeczy.
Początkowo, stojąc jeszcze na piasku, Jeremy chyba zapytał Elia o tamtą dziewczyną, choć nie był tego później taki pewien. Wszystko, co wydarzyło się po dwudziestej drugiej, wspominał jak przez mgłę.
Choć krzyk zapamiętał bardzo dobrze.
Był piskliwy i donośny, a strach sprawił, że również przeszywający. Jeremy wyraźnie zapamiętał, co wtedy pomyślał.
"To niemożliwe".
Zagapił się. Pozwolił poczuć bezpiecznie i swobodnie. Zapomniał o czającym się nieopodal zagrożeniu. Zapomniał. Naprawdę zapomniał.
A teraz tego pożałował.
Strach sprawił, że omal nie upadł. Serce zabiło mu niezwykle mocno, a pot od razu zrosił czoło. Wszystko stało się niewyraźne.
Krzyk się ponowił. Tym razem wydobył się z gardła innej osoby. A później z jeszcze innej. I kolejnej. Następnej. Wszyscy krzyczeli, nie wszyscy wiedzieli dlaczego, ale wszyscy ogromnie się bali.
— UCIEKAJCIE! — ktoś krzyknął.
Jeremy nie wiedział, co się dzieje. Obraz mu się rozmazał. Niektórzy nastolatkowie dookoła zerwali się ze swoich miejsc i pobiegli w kierunku miasta. Inni upadli na ziemię porażeni przez strach oraz zaskoczenie. Część pozostała na swoim miejscu – całkowicie nieruchoma i niezdolna do ucieczki.
Jeremy i Eli należeli do tych pierwszych. Zerwali się od razu i rzucili w kierunku wyjścia z plaży, mimo że nie wiedzieli, przed czym uciekają.
Dowiedzieli się zaledwie kilka godzin później. Niejaka Nora Driscoll twierdziła, iż wśród drzew niedaleko plaży zauważyła zakapturzonego mężczyznę w kominiarce. Podobno stał nieruchomo i wpatrywał się w nastolatków uważnie przez dłuższą chwilę.
Kilka osób potwierdziło słowa Nory. Między innymi Eden. I ona wyznała, że go tam dostrzegła. Że stał tam, gdzie jako pierwsza zauważyła go Nora, i że chwilę później zniknął.
Jeremy od zawsze wierzył Eden na słowo.
Dlatego bez wątpliwości uwierzył jej również w tej sprawie. I ponownie zaczął żyć w strachu.
Zresztą – już nie tylko on.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top