2. Kuebiko

Kuebiko

Zmęczenie spowodowane
niepotrzebną przemocą.


Wiadomość o morderstwie Danicy Devy rozeszła się po całej wyspie szybciej, niż można by przypuszczać. Zaledwie trzy dni od samego zdarzenia na komisariacie zaczęli pojawiać się mieszkańcy Cowes i okolicznych miasteczek z informacjami na temat poszukiwanego. Najczęściej mówili, że tamtej nocy widzieli swoich sąsiadów, którzy bez wyraźnego powodu opuszczali dom. Znaleźli się jednak również i tacy, którzy przychodzili, aby powiedzieć co nieco o samej Danice oraz o wrogach, których rzekomo przysporzyła sobie za życia. Twierdzili, że nie była tak idealna, jak większości się wydaje, a tajemnice, które skrywała, tylko to potwierdzają.

Byli i tacy – Jeremy słyszał o nich od Elia, który mimo wszystko nie zawsze był najbardziej wiarygodnym źródłem informacji – co sądzili, że morderca został wymyślony przez Corę Lynn, która w rzeczywistości szukała jedynie atencji.

Jeremy'emu robiło się przykro, ilekroć słuchał opinii ludzi, którzy nie znali ani Danicy, ani Cory Lynn, a postanawiali się w tej sprawie wypowiedzieć. Miewał wrażenie, że wypierali możliwość zwykłego morderstwa, ponieważ oznaczałoby ono, iż nie byli na Phillip Island tak bezpieczni, jak mogli sądzić.

On z kolei – odkąd tata powiedział mu oraz Eliowi prawdę – nie wychodził z domu prawie w ogóle. Bał się pójść gdzieś dalej, choć nie zamierzał przyznawać tego na głos. Czas spędzał u siebie w pokoju na rozmyślaniu oraz czytaniu najnowszych informacji w sprawie morderstwa pani Devy, których wcale nie przybywało.

Jedyną nowiną, jaką otrzymał, okazało się oficjalne pożegnanie Danicy w ich liceum. Odbywało się sześć dni po jej śmierci.

Jeremy ubrał czarne spodnie oraz czarną koszulę, a własne odbicie w lustrze sprawiło, że poczuł mdłości.

Danica Devy uczyła go od zeszłego roku angielskiego. Nie była najlepszą nauczycielką, jaką mógłby mieć, ale zdecydowanie miała w sobie to coś. Mimo że nie zawsze mówiła o najciekawszych rzeczach, niesłuchanie jej było ciężkie. Przyciągała zainteresowanie uczniów swoim entuzjazmem i radością. Gdy się na nią patrzyło, nie miało się wątpliwości co do tego, że była właśnie w miejscu, w którym pragnęła znajdować się najbardziej na świecie.

Jeremy, będąc na jej lekcjach, zawsze zastanawiał się, czy i on znajdzie kiedyś takie miejsce.

Poprawił krawat, w dalszym ciągu obserwując swoje odbicie.

— No już, już — ponaglił go Eli. — Wyglądasz pięknie. Możemy iść?

— Chodźmy — mruknął Jeremy w odpowiedzi, usłyszawszy na podjeździe parkujący samochód.

Sięgnął po torbę, w której znajdowały się wcześniej kupione znicze, i wraz z Elim wyszedł z pokoju. Gdy wkładali w przedpokoju buty, Joey – dziesięcioletnia siostra Jeremy'ego – zbiegła do nich po schodach jak oparzona.

— Już wychodzicie? — wypaliła.

— Mama właśnie przyjechała — powiedział Jeremy, pragnąc uspokoić siostrę. Mimo że Joey uwielbiała mu dogryzać i mimo że rzadko kiedy dobrze się dogadywali, Jeremy nie zamierzał napędzać jej strachu.

Zwłaszcza że sam bezustannie się obawiał.

— Oh — wymamrotała Joey. — No to idźcie już — rzuciła, po czym wbiegła po schodach do swojego pokoju.

Zanim zdążyli włożyć buty, drzwi z drugiej strony zostały otworzone przez Sadie. Wróciła właśnie z pracy. Na jej twarzy malowała się niepewność pomieszana z roztargnieniem.

— Może będzie lepiej, gdy was zawiozę? — zapytała zaniepokojona.

— Daj spokój. — Eli machnął dłonią. — Droga to dwa kilometry wiodące przez środek miasta.

Sadie bardzo niechętnie zgodziła się odpuścić. Pokiwała głową, mimo że w dalszym ciągu nie wyglądała na przekonaną.

— No dobrze, ale uważajcie na siebie.

— Jasne, mamo — rzucił Jeremy. — Do zobaczenia.

W drodze do szkoły – która nigdy wcześniej nie wydawała się taka obca – zahaczyli o kwiaciarnię. Jeremy idąc przed siebie, miał wrażenie, jak gdyby przemierzał te ulice po raz pierwszy w życiu. A przecież chodził nimi każdego dnia. Mijał stojące obok domy, nie przejmując się niczym. Teraz, przechodząc blisko nich, nie potrafił powstrzymać myśli, które sprawiały, że robiło mu się niedobrze.

No ale co jeśli w którymś z nich mieszkał morderca pani Devy?

Albo gorzej – co jeśli w którymś z nich mieszkała jego następna ofiara? A teraz, niczego nieświadoma, oglądała telewizję, myśląc, że miała przed sobą jeszcze wiele, długich lat?

— Słyszałeś to? — Ostrożny głos Elia przeciął ciszę w sposób, który przeszył Jeremy'ego na wskroś.

— Nie jestem pewny, czy aktualnie próbujesz mnie przestraszyć, czy masz może paranoję, ale nie, nie słyszałem i bardzo cię proszę, abyś przestał — powiedział to stanowczo. Na tyle stanowczo, że Eli się przymknął, a resztę drogi pokonali w zupełnym milczeniu.

— Oh — wyszeptał Eli, dopiero gdy zauważył stojące przy wejściu do szkoły kwiaty i znicze.

Jeremy'emu dreszcz przebiegł po plecach.

Zauważył przed wejściem tylu uczniów i tylu nauczycieli pogrążonych w żałobie, że dopiero w tej chwili zrozumiał, że pani Devy umarła naprawdę. Opuściła ten świat na dobre. Nie istniał sposób, aby do niego wróciła – nawet jeśli bardzo tego pragnęła.

— O cholera — wymamrotał Eli. — Kojarzysz Casey Quill?

Jeremy zmarszczył brwi.

— Czy to jakieś nawiązanie do Strażników Galaktyki?

— Nie, głupku. — Eli wywrócił oczami. — Casey Quill. — Wskazał palcem na dziewczynę stojącą nieopodal ołtarzyka pani Devy. — Siostrzenicę Danicy.

Jeremy otworzył usta w zdziwieniu i powiódł na Casey swoim zaciekawionym, współczującym spojrzeniem. Stała w grupie wielu dziewczyn i chłopców ze starszego rocznika, jednak sprawiała wrażenie, jak gdyby znajdowała się tam zupełnie sama. Swoim ubiorem nie wyróżniała się z tłumu (każdy bowiem tutaj przyszedł w żałobnej czerni) mimo to przyciągała spojrzenia. Najpewniej większość uczniów wiedziała, kim Casey była dla Danicy, i rzucała jej ukradkowe spojrzenia – tak jak robił to Jeremy – pełne współczucia i ciekawości.

Uczniowie, wśród których Casey stała, rozmawiali o czymś po cichu. Ona jednak milczała, wpatrując się w ich buty.

— Poważnie? — zapytał Jeremy. — Nie wiedziałem. W której jest klasie?

— Po wakacjach idzie do ostatniej — wyjaśnił Eli.

— Skąd to wiesz?

— Wszyscy to wiedzą, gamoniu. Jej ciocia właśnie umarła.

Jeremy nie wiedział, ale teraz, gdy poznał już prawdę, nie potrafił się na Casey napatrzeć. Nie przypominała z wyglądu pani Devy. Miała całkiem długie, jasno-brązowe włosy, odmienne od tych Danicy, które były zupełnie czarne. Sprawiała wrażenie również znacznie wyższej – pewnie górowała nad ciocią o dobre kilkanaście centymetrów.

— Nie gap się tak. — Eli szturchnął go ramieniem. — To wygląda dziwnie i jest chore.

Jeremy po prostu nie potrafił przestać zastanawiać się, jakby to było, gdyby i on stracił kogoś, kogo kochał.

Jak na zawołanie ze szkoły wyszedł Stephen w towarzystwie kilku innych nauczycieli. Jeremy podążał za tatą spojrzeniem, gdy Eli ponownie szturchnął go ramieniem.

— Jest za dziesięć — wyjaśnił. — Zapalmy znicze i chodźmy do środka.

Zrobili, jak powiedział. Podeszli do ołtarzyka (Jeremy bardziej niepewnie niż Eli) i postawili swoje dwa znicze obok setek innych oraz dopiero co kupione kwiaty obok tysięcy innych.

Jeremy nie wiedział, w co wierzył. Czy w Boga, czy w pustkę, czy w reinkarnację. Nie zamierzał zrezygnować jednak z modlitwy.

Wiedział, że pani Devy uwielbiała ciekawostki, tajemnice oraz niejasności, w których potrafiła znaleźć nawet najdziwniejsze piękno, dlatego zamknął oczy i wziął głęboki wdech.

„Danico" — pomyślał, pełen współczucia. — „Liczę – tak jak i liczą setki osób znajdujących się aktualnie w szkole – że trafiłaś w miejsce, które sprawi, iż nigdy nie będziesz się nudzić. Mam nadzieję, że i w nim natrafisz na ludzi, którzy chętnie będą cię słuchać. Bądź szczęśliwa, ponieważ dokładnie na to zasługujesz".

Otworzył oczy.

Wierzący w Boga Eli modlił się w dalszym ciągu.

— Jest teraz w lepszym miejscu — wyszeptał, skończywszy.

Jeremy pokiwał powoli głową.

— Wiem.

Podczas pięciu ostatnich dni mało kto myślał o Danice, tak jak uczniowie jej liceum myśleli o niej ósmego stycznia. Początkowo wszyscy odczuwali normalny, ludzki strach, którzy przysłaniał im prawdziwe dostrzeżenie Danicy. Bali się biegającego po wolności mordercy oraz faktu, że mogli być następni.

Setki zniczy i tysiące kwiatów stojących przed wejściem do szkoły sprawiły, że niektórzy otworzyli oczy i serca. Pomyśleli o Danice tak, jak powinni byli pomyśleć w chwili usłyszenia o jej śmierci.

Jeremiah i Eli weszli do szkoły, która wydała im się równie obca, jak drogą, którą pokonali, aby się tutaj znaleźć. Chodzący po korytarzach uczniowie zachowywali się przyzwoicie. Wszyscy ubrani w żałobne kolory. Nie było słychać śmiechów, kłótni ani krzyków. Nikt nie biegał, nikt nie podpierał ściany z podręcznikiem w dłoniach. Słychać było jedynie szepty oraz powolne kroki uczniów zmierzających w kierunku sali gimnastycznej.

Jeremy poczuł się, jak gdyby trafił do alternatywnego wszechświata, którym rządziły kompletnie inne prawa i zwyczaje.

W ciszy – niezmąconej żadnymi niepotrzebnymi rozmowami – usiedli na rozstawionych w sali gimnastycznej krzesłach. Czekanie, aż wybije szesnasta, należało do jednego z bardziej posępnych w życiu Jeremy'ego. Gdy jednak czekanie to minęło, a wszyscy uczniowie i nauczyciele zajęli swoje miejsca, wcale nie poczuł ulgi. Wręcz przeciwnie – coś mocno ścisnęło mu podbrzusze, jak zawsze, gdy tylko odczuwał stres.

Zanim pani dyrektor podeszła do mikrofonu, mimowolnie przebiegł wzorkiem po sali w celu odszukania Casey Quill. Gdy wreszcie mu się to udało, nie potrafił spojrzeć w żadne inne miejsce. Siedziała w jednym z ostatnich rzędów, na samym rogu, ze skrzyżowanymi ramionami i nogą założoną na nogę. Nie wykazywała wielkiego zainteresowania dyrektorką, która właśnie weszła na prowizoryczną mównicę. Wręcz przeciwnie – Jeremy, obserwując Casey, mógłby powiedzieć, że wyglądała na znudzoną. Że myślami tkwiła w innym, ciekawszym miejscu.

Eli – już po raz trzeci – szturchnął Jeremy'ego łokciem. Posłał mu znaczące spojrzenie.

Jeremy (tym razem omijając Casey wzrokiem) spojrzał na panią dyrektor – prawie sześćdziesięcioletnią Pamelę Barkley, której żałoba odmalowała się na twarzy niezwykle wyraźnie.

Jeremy nie potrafił powiedzieć, kiedy ostatnim razem widział tę kobietę nieuśmiechniętą. Pani Barkley była zupełnie jak Danica – wiecznie uśmiechnięta i całkowicie usatysfakcjonowana swoim życiem.

— Nie potrafię odnaleźć słów, jakimi mogłabym opisać tragedię, która spotkała Danicę Devy — wyznała, omiatając uczniów swoim spojrzeniem. — Jedno jest pewne: nie zasłużyła na to. Była kochającą nauczycielką, która każdego z was traktowała niczym swoje własne dziecko.

Te słowa sprawiły, że niespojrzenie na Casey okazało się zbyt trudne. Ona pozostała na nie jednak niewzruszona. W dalszym ciągu sprawiała wrażenie znudzonej.

— Przyjęłam ją do tej pracy osiem lat temu — kontynuowała pani Barkley. — Miała wówczas dwadzieścia trzy lata i dopiero co skończone studia. Podczas naszej pierwszej rozmowy powiedziała, że nauczanie było jej skrytym marzeniem, odkąd tylko sięgała pamięcią. Zawsze pragnęła być w miejscu, w którym znajdowała się do tej pory. Jej życie – mimo że trwało zaledwie trzydzieści jeden lat – było pełne sukcesów, radości oraz ukochanych ludzi, którymi do końca nie przestała się otaczać.

Jeremy spuścił wzrok na podłogę.

Pani Barkley miała rację we wszystkim. Danica nie powinna umrzeć. Nikt nie powinien umrzeć w ten sposób. Nikt nie powinien nigdy nikogo zabić w taki sposób. Jeremy nie potrafił tego zrozumieć. Wiedział, czym była nienawiść, jednak w dalszym ciągu nie rozumiał. Dlaczego ludzie zabijali? Czemu ktoś miałby pragnąć czyjejś śmierci? Z jakich powodów?

— Mam nadzieję, że Danica pozostanie w naszych sercach na zawsze, ponieważ wierzę, że i my jesteśmy głęboko w jej sercu – gdziekolwiek się aktualnie znajduje. — Słowa dyrektorki rozbrzmiały w całej sali. Jeremy nie miał wątpliwości co do tego, że faktycznie każdy ze zgromadzonych po usłyszeniu ich znalazł w swoim sercu część, którą oddał Danice.

Po pani Barkley parę osób wygłosiło przemowy, a kilkadziesiąt minut później wszyscy wyszli ze szkoły, aby wspólnie stawić się przed ołtarzykiem. Jeremy, który wraz z Elim stanął nieco na uboczu, powtórzył w myślach swoją modlitwę, mając nadzieję, że zostanie przez kogoś usłyszana.

— Nigdy tego nie zrozumiem — wyszeptał po chwili. — Dlaczego ją zabił.

— Ciesz się z tego powodu, Jeremy — odpowiedział Eli po cichu. — Ponieważ to znaczy, że masz dla tego świata zbyt dobre serce.

Jeremy nie czuł się szczęściarzem. Nie chciał być zbyt dobrym dla świata. Wolał, aby to świat okazał się zbyt dobry dla niego.

— Szkoda, że nie jest na odwrót.

— Ja też żałuję — wyznał Eli, spojrzawszy przyjacielowi prosto w oczy.

A gdy słońce powoli zaczęło zbliżać się do horyzontu, rzucili kwiatom oraz zniczom ostatnie, długie spojrzenie, i odeszli.

Eli Enríquez, znalazłszy się w domu, zapłakał przez ciążące na jego sercu tajemnice oraz przez fakt, że w rzeczywistości był okropnym człowiekiem.

Jeremiah Holden, znalazłszy się w domu, zapłakał nad brutalnością tego świata.

Stephen Holden, znalazłszy się w domu, podszedł do ukochanej żony, którą pocałował tak, jak gdyby świat miał się jutro skończyć. Następnie oparł swoje czoło o te jej. Dłonie splótł z nią w silnym, pełnym troski i miłości uścisku.

— Sadie — wymamrotał załamany. — Będą mnie podejrzewać. Pewnie już niedługo.

Sadie położyła na jego policzku dłoń.

— Wiem — powiedziała równie cicho. — Ale jakoś sobie z tym poradzimy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top