11. Ya'aburnee

Ya'aburnee

„Pochowaj mnie".
Nadzieja, że umrze się
przed osobą, którą się kocha,
aby nie musieć żyć z jej stratą.


Po rozmowie z Jeremy'm Casey nie wróciła do szkoły. Opuściła ostatnią lekcję i zgodnie z tym, co powiedział jej tata, próbowała postawić zdrowie psychiczne nad ocenami i zwykłym siedzeniem w ławce. Wyniki z egzaminów nie były przecież tak ważny, jak żałoba i tęsknota. Mogła powiedzieć, że wręcz nieporównywalne. Na jakich studiach przydałyby się jej wysokie noty, jeśli ona zamiast na uniwersytecie trwałaby w myślach na wyspie pośród zagadek, tajemnicy i morderstwa?

Westchnęła i skierowała się na molo. Usiadła na pomoście z nogami spuszczonymi w dół i wyjęła z kieszeni telefon. Napisała tacie, że wróci do domu później i że ominęła ostatnią lekcję. Nie miała w zwyczaju informowania go o wszystkim, ale po tym, gdy zniknęła na całą noc, postanowiła być lepszą córką. Dale miał wystarczająco wiele zmartwień na głowie. Casey nie zamierzała być kolejnym z nich.

Jej palec zatrzymał się nad ekranem telefonu, gdy ciekawość ponownie nad nią zapanowała. Numer Graysona Chestona – wybrany przez Casey już niejednokrotnie – widniał na środku, zachęcając do kliknięcia.

Z ust Casey wydobyło się westchnienie. Nie sądziła, żeby Grayson zapisał sobie kiedyś jej numer, ale nawet jeśli faktycznie wiedział, że to ona dzwoniła – czemu nie odbierał? Odszedł od cioci niecały rok temu, tuż po tym, gdy uznał, że Australia jest nudna, a on czuje się jak w pułapce i musi wyjechać do Afryki. Dodał, że byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdyby Danica zechciała pojechać z nim, ale Casey i tak nie mogła przestać się zastanawiać, kogo próbował tymi słowami nabrać. Danica kochała uczyć i uwielbiała mieszkanie na wyspie.

Choć teraz Casey zaczęła zastanawiać się, w jak wielkim stopniu. Zawsze myślała, że ciocia za nic w świecie nie oddałaby możliwości, jakie miała; że nigdy by nie wyjechała i nie zrezygnowała z pracy w szkole. Ale może Casey tylko się wydawało, że ciocia była taka szczęśliwa, mając to wszystko?

Przecież chorowała. Nie czuła się tak dobrze, jak Casey zawsze myślała. Czegoś jej brakowało. Może własnej rodziny? A może Graysona, z którym tworzyła związek trzy lata? Dzieci? Stabilności?

Casey ponownie westchnęła i zapatrzyła się na morze. Fale rozbijały się o brzeg, wiatr tańczył w powietrzu, a ona nie potrafiła wyzbyć się ciekawości i od pytań, na które bez przerwy pragnęła poznać odpowiedzi. Chciała wiedzieć, czego Danica pragnęła, czy Casey zawiniła jako siostrzenica i dlaczego Grayson uznał, że Afryka była ciekawsza niż kobieta, z którą randkował przez trzy lata.

Po krótkim namyśle ponownie spróbowała się do niego dodzwonić, ale i tym razem nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu.

— Dlaczego musisz być takim palantem? — wysyczała przez zęby do telefonu.

* * *

W tym samym czasie, gdy Casey siedziała na pomoście, rozmyślając o Graysonie i Danice, a Jaremy walczył ze sobą i swoimi myślami na tej samej plaży, zaledwie kilometr na zachód, Cora Lynn próbowała zrozumieć, dlaczego traciła oddech.

W jednej chwili dopadło ją tak wielkie zmęczenie, że upadła, jeszcze zanim tak naprawdę zdążyła rozejrzeć się po garażu i zrozumieć, skąd dobiegł ten ogłuszający dźwięk. Oparła się o ścianę i przypomniała sobie huk, który zaledwie minutę temu dobiegł do jej uszu z góry. Zbiegła na dół jak oparzona, aby zobaczyć, co go spowodowało, a już chwilę później leżała na ziemi przy ścianie.

Zauważyła przed sobą przewróconą szafkę; leżała na samym środku garażu, a rzeczy, które były w niej przechowywane, rozsypały się po całym pomieszczeniu. Gdzieniegdzie Cora zaczęła zauważać również niewielkie, białe kuleczki. Jedna z nich znajdowała się nieopodal jej lewej dłoni, dlatego spróbowała po nią sięgnąć. Gdy tylko jej palce zetknęły się z tą drobinką, krzyknęła z bólu.

Pokręciła głową i spróbowała wymacać w kieszeni spodni telefon. Dała radę go wyciągnąć, jednak nie starczyło jej sił na wybranie jakiegoś numeru. Powoli zaczęła odpływać, a ostatnie myśli, jakie pojawiły się w jej głowie, dotyczyły jutrzejszego dnia.

Mave, Brooke i rodzice wreszcie mieli przyjechać w odwiedzinach. Cora miała plan, aby oprowadzić ich po wszystkich swoich ulubionych miejscach i przekonać do Chandlera, który przez brak wyższego wykształcenia nie był w oczach rodziców tym, kogo ona widziała, gdy tylko na niego patrzyła.

Chandler.

Nie.

Nie.

"Będzie się martwił, jeśli wróci do domu i zobaczy, że leżę nieprzytomna" — pomyślała i spróbowała się podnieść, jednak na staraniach się skończyło. — "Nie może... nie znowu".

Przecież mieli być szczęśliwi. Beztroscy. Pełni energii, motywacji i chęci próbowania nowych rzeczy.

Wieczni.

Nieśmiertelni.

I na zawsze razem.

Przecież mieli...

* * *

Chandler nie znalazł Cory nieprzytomnej w garażu, ale wcale nie martwił się przez to mniej. Był w pracy, którą miał skończyć za niecałe pół godziny, gdy zadzwoniła do niego sąsiadka.

— Cześć, co tam? — przywitał się swobodnie, nie wiedząc, że były to ostatnie słowa, jakie miał wypowiedzieć w najbliższej przyszłości tak beztrosko.

— Ja... — wydukała Rory słabym głosem. — Poszłam do ciebie i Cory piętnaście minut temu, gdy usłyszałam jakiś dziwny wybuch.

Te słowa wystarczy, aby Chandler zamarł.

— C... co?

— Znalazłam Corę nieprzytomną w garażu i od razu wezwałam pogotowie. Natychmiast gdy weszłam do pomieszczenia, zrobiło mi się strasznie słabo, dlatego... — Chandler usłyszał przełknięcie śliny. — Dlatego wyszłam na zewnątrz i stamtąd zadzwoniłam. Operator dał mi do zrozumienia, że musiało dojść do jakiegoś... uh, przepraszam, byłam strasznie zdenerwowana, wszystko działo się tak szybko. Ale powiedział, że to pewnie zatrucie dwutlenkiem węgla. Pomyślałam tylko, że to dlatego zrobiło mi się tak słabo i że trzeba jak najszybciej wynieść Corę na zewnątrz, więc otworzyłam garaż i położyłam ją przed waszym domem. No a kilka minut później przyjechała karetka.

Chandler nie czekał, aż Rory skończy mówić. Gdy tylko dał radę się opamiętać i złapać oddech, dźwignął się na nogi i pognał w kierunku parkingu.

— Jesteś tam? — zapytała Rory, gdy jej wypowiedź nie doczekała się odpowiedzi.

— Jestem — wydyszał Chandler w biegu. — Gdzie ją zabrali?

— Do Wonthaggi. Odjechali spod waszego domu jakiejś dziesięć minut temu.

Chandler spróbował sobie przypomnieć, czy słyszał odgłosy karetki, ale zbyt zaaferowany pracą i własnymi myślami mógłby nie zwrócić na coś takiego uwagi.

— Dziękuję, że zadzwoniłaś tak szybko — powiedział pospiesznie i zmusił się do spokoju oraz niewybiegania w przyszłość. Spekulacje w żaden sposób nie mogły mu się teraz przysłużyć. — Czy medycy powiedzieli coś jeszcze?

— Nie, od razu ją zabrali.

— A... — Chciał zadać wiele pytań, ale na żadne z nich Rory nie znałaby odpowiedzi. — Nie rozumiem. Jakie zatrucie dwutlenkiem węgla? O co chodzi? Jak do tego doszło?

Jeśli Rory miała w tej kwestii własne zdanie, postanowiła się nim nie dzielić. Chandler dobiegł do samochodu, a w słuchawce zapanowała chwilowa cisza.

— W waszym domu znajduje się policja — oświadczyła, gdy Chandler zapiął pasy i odłożył telefon na siedzenie pasażera. — Prawdopodobnie będą chcieli zadać ci kilka pytań. Ostrzegam.

— Jasne. To wszystko?

— Tak. Przykro mi, Chandler. Jeśli będziecie potrzebowali jakiejkolwiek pomocy, to wiecie, gdzie mnie znaleźć.

— Pewnie — wydukał. — Dzięki.

Nie do końca zrozumiał swoją decyzję, ale zamiast do Wonthaggi pojechał najpierw do domu. Dłonie trzęsły mu się potwornie, a wzrok co chwila kierował w stronę telefonu. Chandler zaczął wątpić, aby był w stanie samodzielnie dojechać do szpitala, który znajdował się czterdzieści kilometrów dalej.

Drgnął, gdy ulica, na której mieszkali, wyrosła jak spod ziemi. Ich posesja została ogrodzona. Na podjeździe znajdowały się dwa samochody policyjne i jeden wóz strażacki. Przez okna innych domów wyglądali zaciekawieni sąsiedzi. Chandler dostrzegł Rory w towarzystwie funkcjonariusza. Miała na twarzy maskę, przez którą łatwiej było jej oddychać. Dopiero po chwili Chandler zauważył, że oni wszyscy mieli maski.

Wysiadł z samochodu i podbiegł do nich jak oparzony.

— Co się stało? — wykrzyknął, zwróciwszy się do dwóch, stojących najbliższej drzwi wejściowych funkcjonariuszy. — Proszę mi powiedzieć! Mieszkam tutaj.

Funkcjonariusz przywołał do siebie policjantkę, która znajdowała się w progu domu. Mimo iż Chandler nie miał problemu z rozpoznaniem jej (Cowes nie było bowiem duże) podszedłszy do niego, przedstawiła się z imienia oraz nazwiska i podała stopień. Zaczęła zadawać proste, formalnościowe pytania, na które odpowiadanie okazało się niezwykle ciężkie. Słowa z trudem przechodziły Chandlerowi przez gardło, a jedno nie dawało mu spokoju.

— Czy Corę próbował ktoś zabić? — wypalił przerażony odpowiedzią, którą mógł uzyskać.

— W garażu doszło do wybuchu pojemnika ze znacznymi ilościami suchego lodu.

— Co? — wydukał.

— Najprawdopodobniej za jedną z szafek zostały umieszczone szczelnie zamknięte pojemniki, w których znajdowało się wiele kilogramów suchego lodu. Gdy doszło w nich do sublimacji, uwolniony dwutlenek węgla spowodował rozerwanie pojemników i wybuch, po którym zostały wezwane służby.

Chandler potrząsnął głową i w milczeniu usiadł na krawężniku. Nie mieli powodów z Corą, aby kupować takie ilości suchego lodu. Nikt normalny by ich nie miał, prawda? Czy to znaczyło, że ktoś doskonale wiedział, co robił? Ale nie... przecież Cory równie dobrze mogło nie być w domu. To on mógł zejść do garażu – nie ona.

— Mogę pojechać już do szpitala? — zapytał policjantki, dźwignąwszy się z krawężnika.

— Poczekaj — usłyszał. — Zadam ci jeszcze kilka pytań.

Na wszystkie z nich odpowiedział mechanicznie. Nie skupił się na nich odpowiednio, ale myślenie o tym, że ktoś właśnie próbował zabić jego oraz Corę było paraliżujące.

Kilka minut później, gdy stanął przed samochodem, został opanowany przez strach. No bo co gdyby suchy lód nie był jedyną pułapką? Jeśli ktoś naprawdę właśnie próbował ich zabić i jeśli nie zamierzał poddać się po jednej nieudanej próbie?

— Dobrze się czujesz? — usłyszał nagle, a serce omal nie wyskoczyło mu z piersi.

Obrócił się przodem do Elliota Rossa – sąsiada w podeszłym wieku, którego od domu Danicy dzieliła jedna niewielka posesja należąca do Prestona Bradforda.

— Nie.

— W takim razie pozwól, że cię zawiozę — zaoferował Ross. — Nie wyglądasz najlepiej.

— Ja... ee — wymamrotał Chandler. — Tak. Dziękuję. Do Wonthaggi.

Mężczyzna pokiwał głową i już kilka minut później jechali do szpitala, w którym Cora – choć Chandler jeszcze tego nie wiedział – prawdziwie walczyła o własne życie.

— Słyszał pan wybuch? — zagadał Chandler Elliota, który od razu pokręcił głową.

— Nie — przyznał. — Ale moja żona, która znajdowała się wówczas w ogródku, już tak.

Chandler był mu wdzięczny za brak pytań i ciszę. Gdy wyjechali z Phillip Island, wyciągnął telefon i zaczął czytać o zatruciu dwutlenkiem węgla oraz samym suchym lodzie, o którym właściwie nic specjalnego nie wiedział.

Gdy tylko na ekranie wyskoczyły słowa „hiperkapnia", „obrzęk mózgu" oraz „zgon", Chandler omal nie wyrzucił telefonu przez okno. Wolną dłonią potarł materiał spodni, a następnie przeczesał włosy. Wziął głęboki wdech i zaczął czytać dalej.

Duże stężenie dwutlenku węgla w powietrzu było w stanie doprowadzić do śmierci natychmiast albo w ciągu kilkunastu minut, ale w ich garażu przecież nie mogło dojść do tak drastycznych ilości. Rory dała radę zadzwonić stamtąd na numer alarmowy, wynieść Corę na zewnątrz i nie potrzebować hospitalizacji. Chandler uznał, że w takim razie Cora musiała mieć się lepiej, niż początkowo pomyślał.

To nie mogło być nic poważnego.

Inaczej Rory również zostałaby zabrana do szpitala.

Gdy wjechali do Wonthaggi, serce Chandlera omal nie wyskoczyło z piersi. A gdy zatrzymali się przed szpitalem, doznał wrażenia, jak gdyby jego ciało należało do kogoś innego.

— Dziękuję — zwrócił się do Elliota, zanim wyszedł z samochodu.

Będąc na zewnątrz, wziął głęboki wdech i od razu pognał w kierunku wejścia. Później nie potrafił przypomnieć sobie drogi, jaką pokonał od parkingu do recepcji, w której dowiedział się, że jest za wcześnie, aby mógł zobaczyć Corę, a więcej informacji uzyska później.

Przez następną godzinę chodził po korytarzu w tę i we w tę, zastanawiając się, czy powinien zadzwonić do rodziców Cory i co mogło kierować osobą, która... próbowała ich zabić? A może zwyczajnie zastraszyć? Jeśli naprawdę próbowała sprowadzić ich na drugi świat, czemu wybrała tak niepewny sposób posiadający tak wiele dziur?

I kto to do cholery zrobił?! Holden siedział przecież w areszcie.

Chandler wziął głęboki wdech, poszedł do łazienki, opłukał twarz wodą i zebrał się w sobie, aby zadzwonić do rodziców Cory. Gdyby to on znalazł się na jej miejscu, chciałby, aby tak postąpiła.

Wyszedł na zewnątrz, usiadł na pierwszej lepszej ławce, wybrał numer Jane – mamy Cory i omal się nie zachłysnął powietrzem, gdy odebrała.

— Halo? — zapytała, gdy Chandler milczał.

— Dzień dobry — wypalił.

— Dzień dobry — odparła skonsternowana. — Czy coś się stało?

Słowa "ktoś chyba właśnie próbował nas zabić" nie brzmiały najlepiej, a i tak nie chciały przejść Chandlerowi przez gardło, więc i po tym pytaniu nastała chwilowa cisza.

— Jestem w szpitalu — zaczął z trudem, a dalsze słowa okazały się zadziwiająco gładko wypływać z jego ust.

Gdy skończył, opowiedziawszy wszystko, co wiedział, od momentu, w którym zadzwoniła do niego Rory do chwili, w której znajdował się teraz, natrafił na milczenie Jane.

— Wszystko gra? — zapytał niepewnie.

— Tak — odparła Jane pospiesznie, po czym zdała sobie sprawę z tego, co właśnie powiedziała i szybko zmieniła zdanie. — Nie. Nie. Ale... daj mi chwilę. Muszę porozmawiać z mężem. I poinformuj mnie, gdy pozwolą ci ją zobaczyć.

— Dobrze — zgodził się szybko, zrozumiawszy, jak długo tu siedział i ile w tym czasie mogło wydarzyć się u Cory. — Dam znać. Do widzenia.

Gdy tylko Chandler z powrotem znalazł się w środku, Cora leżała nieprzytomna na oddziale intensywnej terapii, nie wiedząc nawet, że zatruła się dwutlenkiem węgla, a jej stan zdecydowanie odbiegał od stabilnego.

Został o tym poinformowany przez lekarza, którego nazwiska nie zapamiętał i zaprowadzony do sali, gdzie Cora walczyła o życie.

Omal nie upadł, gdy wreszcie ją zobaczył. Leżała przy oknie, na łóżku, które znajdowało się najdalej wejścia, i może wyglądałaby spokojnie, jak w normalnym śnie, gdyby nie urządzenia pomagające jej w oddychaniu.

Huk wybuchu pojemnika z suchym lodem rozbrzmiał w głowie Chandlera, mimo że ten nigdy go nie słyszał.

Podszedł do Cory jak w transie. Spróbował chwycić jej rękę, ale szybko spanikował i obie dłonie ułożył na ramie łóżka.

— Hej — wyszeptał, zastanawiając się, czy istniała możliwość, aby Cora to usłyszała. — Drugi raz w szpitalu w przeciągu sześciu tygodniu, co? Całkiem dobry wynik, ale jeśli chcesz mnie pobić, musisz się bardziej postarać.

Chandler, będąc nastolatkiem, pragnął być sportowcem. Uwielbiał wysiłek fizyczny, kochał uczucie zmęczenia oraz satysfakcji, jaka się ze zmęczeniem wiązała, ale nie potrafił się zdecydować. Ojciec uczył go surfować, w szkole grał w siatkówkę, a z przyjaciółmi w piłkę nożną. Gdy mógł, biegał, a gdy nie mógł – odpoczywał i nabierał sił. Drugim problemem, tuż po niezdecydowaniu, okazało się jego ignoranckie podejście do ryzyka i konsekwencji, a trzecim – nieumiejętność uczenia się na błędach. Żadna kontuzja nie potrafiła sprawić, aby zastanowił się nad sobą. Cora, słuchawszy tych historii po raz pierwszy, śmiała się tak długo, że i on nie potrafił pozostać poważny.

Tym razem Chandler nie spanikował i czubkiem palców przejechał po prawej dłoni Cory.

Próbował przypomnieć sobie ostatnie słowa, jakie do niego wypowiedziała i jakie on wypowiedział do niej. Nerwowo przygryzł wargę. Ponownie znalazł się w sypialni, gdzie obudzeni o siódmej przez budzik musieli wstać z Corą do pracy. To wtedy, będąc jeszcze w półśnie, powiedzieli sobie ostatnie słowa. Cora zaczynała pracę godzinę wcześniej, dlatego wyszła z domu, jeszcze zanim Chandler podniósł się z łóżka.

I teraz znów – ledwie po kilku godzinach – znaleźli się przy łóżku.

Chandler wziął głęboki wdech i utkwił w Corze spojrzenie pełne miłości. Zaczął żałować tego, kim był, zanim ją poznał. Póki nie stali się CorąiChandlerem, a byli zwykłym Chandlerem i zwykłą Corą, Chandler nie do końca wiedział, jak okazywać emocje. W początkowym stadium ich związku – jeszcze trzy lata temu – nie mówił jej otwarcie, że gdyby mógł, patrzyłby na nią już zawsze.

Ani tego, że boi się, iż kiedyś znów będzie musiał stać się zwykłym Chandlerem, którym był, zanim ją poznał.

Przetarł oczy, umęczony tą myślą.

Tak bardzo pragnął pamiętać tamte słowa.

Na wypadek, gdyby miały okazać się tymi ostatnimi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top