Rozdział V
Rozdział V
Akrobatka
Pewnie nie raz byłeś o coś zazdrosny. To uczucie towarzyszy nam przecież od czasów dzieciństwa. Co czułeś, gdy koleżanka chwaliła się najnowszą lalką Barbie? A gdy kolega jako pierwszy strzelił gola przeciwnej drużynie w podwórkowym meczu? Potem najlepsza przyjaciółka zaczęła chodzić z chłopakiem, do którego zawsze wzdychałaś, a kumpel zdał egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem, kiedy ty po raz siódmy wymusiłeś pierwszeństwo na ostatnim skrzyżowaniu. Czujesz, jak coś w tobie buzuje? Gotuje się, bulgocze, jak wrząca woda w czajniku. Czyżbyś się na kogoś pogniewał, zezłościł? Tupiesz nogą, łamiesz ołówek w ręce. Skąd masz tyle siły? A może pojawia się myśl: „ To nie fair!". A kto powiedział, że życie jest fair? Ktoś ci wspomniał, że w życiu zawsze osiągamy to, co chcemy? Gdzie te wszystkie idylliczne obrazy świata, które przed chwilą miałeś w swoim umyśle? Ten ład, porządek, przekonanie o własnej wartości i pewności siebie. Czujesz, że straciłeś coś ważnego? Odczuwasz niechęć do osoby, której zawsze ufałaś?
~*~
1999
Olinka bardzo lubiła chodzić do przedszkola. Codziennie wstała bladym świtem, gdy jej kuzyni jeszcze smacznie spali i na bosych stopach biegła do sypialni wujostwa. Ostrożnie wskakiwała na łóżko, aby po chwili, z głośnym krzykiem, zacząć skoki po miękkiej pościeli. Uważając na nogi cioci i masywne ramiona wujka, podskakiwała coraz to wyżej, w nadziei, że pewnego dnia dotknie dłonią śnieżnobiały tynk na suficie.
- Pobudka! Pora wstawać, śpiochy! - Z jej krtani wydobywały się piskliwe odgłosy, które stawiały człowieka na nogi skuteczniej niż melodie budzików. - Ciociu, wujku! Zbudźcie się!
- Boże! Pali się, czy co? - reagowała ciotka, za każdym razem, gdy dziewczynka wskakiwała na łóżko. - A to tylko, Olinka... - mamrotała po chwili, mając w myślach, wciąż świeże obrazy z marzeń sennych.
- Zejdź mi stąd, smarkulo! - reagował nieco ostrzej wujek pięcioletniego dziecka. Olinka już przywykła do tego, że rozbudzony Tomasz Lisiecki, w pierwszej chwili, bywał niezwykle drażliwy. Jednak potem przecierał ślepia i głośno ziewając szeptał parę słów, które ciocia nazywała „ brzydkimi słowami" i zaczynał tłumaczyć po raz setny raz, że to nieładnie, aby budzić kogoś w tak nieprzyjemny sposób.
- Ale ja chodzę do przedszkola, wujku! - tłumaczyła się Olinka - zapomniałeś? - wbijała w jego bladą twarz, pokrytą dwudniowym zarostem, swoje piwne oczy w kształcie migdałów. Mrugała szybko wachlarzem ciemnych rzęs i uważniej skupiała swój wzrok na krzaczastych brwiach pana Tomasza, które niemal zrastały się ze sobą pod bardzo wypukłą zmarszczką na czole.
- Olinko! - W tym momencie ciocia Helena ubierała zmechacony, wyblakły z kolorów szlafrok, który kiedyś był czerwony i spokojnym gestem zwiotczałej dłoni wskazywała na drzwi od sypialni. - Zaraz przyjdziemy do ciebie. Proszę, słoneczko... wróć do swojego łóżeczka.
Pięciolatka już automatycznie odwracała się na zmarzniętych piętach i cicho dreptała w stronę drzwi, po tym jak z hukiem zeskakiwała na puszty dywan. Za każdym razem zeskakiwała w innej pozie. Tym razem zacisnęła pięści i niczym waleczna Mulan z filmu Disney'a, wyciągnęła w locie lewą dłoń i prawą nogę do przodu. Łóżko nie było wysokie, ani lot zbyt długi, dlatego nawet nie zdążyła krzyknąć: „ Ha", a już musiała dotknąć lewą stopą puszyste frędzle od dywanu.
- Ostrożnie! - wołała za nią ciotka, gdy zachwiała się na giętkiej kończynie.
- Nic mi nie jest - odpowiadała Olinka.
Potem zawsze przychodził najbardziej nieznośny czas, który nazywała „ porą czekania". Przez paręnaście minut wpatrywała się na wszelkie możliwe przedmioty w swoim pokoju, aby nie zanudzić się podczas czekania na ciocię lub wujka. Zaczynała dostrzegać wyraziste motywy kwiatowe na tapecie, warstwy kurzu na drewnianych półkach lub lepką ślinę, lecącą ukradkiem z ust którejś z jej kuzynek. Olinka dzieliła pokój z dwiema kuzynkami, które zawsze głośno chrapały i nigdy nie budziły się wcześniej, niż musiały. Tylko dźwięk z żółtego budzika w kształcie pokemona Pikachu potrafił obudzić śpiące dziewczynki. Po charakterystycznym: „ pika... pika" następował głośna melodyjka z czołówki ulubionej kreskówki. Dopiero po tym dźwięku dziesięcioletnia Marta i siedmioletnia Madzia przecierały oczy i szepcząc coś pod nosem, udawały się w stronę łazienki. Olinka mieszkała też z jedenastoletnim kuzynem Darkiem, który miał osobny pokój. Wstawał zazwyczaj o tej samej porze, co jego siostry, ale nie miał budzika. Czekał na rodziców, którzy niemal siłą zdzierali go z łóżka, w którym smacznie drzemał. Był największym śpiochem w rodzinie Lisieckich.
- Darek, pora do szkoły! Wstawaj! - jego matka wyraźnie traciła cierpliwość. - Spóźnisz się, a wiesz, że twoja wychowawczyni już nie chce słyszeć o usprawiedliwieniach, w których mowa o zaspaniu na lekcje. - Leniuchu, otwórz oczy! Tomasz!!! - Wydała rozpaczliwy krzyk. - Musisz mi pomóc go obudzić. Przez tego śpiocha spóźnię się do pracy. Czemu pozwalasz mu tak długo oglądać telewizję, a potem sam widzisz... Trzeba z nim siedzieć do nocy, by odrobił matematykę, a rano wstać nie może! Będzie kara, koniec z kablówką!
- Nie, mamo.. Dzisiaj nowy odcinek „Dragon Ball" na RTL7, proszę... - poderwał się z łóżka i błagalnie spojrzał na matkę.
- A ty, łobuzie! - syknęła matka. - Już do kuchni jeść śniadanie póki gorące! Tomasz! Zaprowadź Olinkę do przedszkola... A ja dopilnuję tego nicponia by zjadł całą zupę mleczną. Za godzinę podwiozę dzieci do szkoły.
Pan Tomasz kiwnął głową. Po chwili Olinka, gotowa do wyjścia z umytą buzią i w nowej, zielonej sukience w białe różyczki, była gotowa do wyjścia. Jeszcze tylko ciocia upięła włosy w dwa kucyki, a wujek nałożył granatowy płaszczyk i czerwony kapelusz wiązany pod brodą.
- Wglądam jak Madeline! - piszczała radośnie dziewczyna, przeglądając się w wielkim lustrze w przedpokoju.
To był dość ciepły październik, lecz zimny wiatr nie dawał ciepła wątpliwości o ochłodzeniu temperatury w ciągu kolejnych godzin. Poranek był rześki, a w powietrzu wirowały kolorowe liście. Topiły osiedle C.K Norwida w odcieniach żółci i czerwieni. Świat dla pięcioletniej Olinki wydawał się wówczas taki piękny i kolorowy. Mijała zatłoczone chodniki i ruchliwe skrzyżowania ulic. Co chwilę przed oczami miała czyjeś kolana lub szybkie kolorowe plamki. Codzienną drogę do przedszkola znała już niemal na pamięć. To zaledwie trzy ulice od jej osiedla. Duży morelowy domek, jak zwykła nazywać ten budynek w swoich myślach, już wyłaniał się po drugiej stronie parkowej alei. Rozłożyste korony drzew jeszcze przysłaniały jej widok, ale już słyszała w swojej głowie radosne piski rówieśników, a przed oczami wyobrażała sobie zajęcia z rytmiki, które tak bardzo lubiła.
- Dzisiaj będziemy uczyć się liczyć - powiedziała do wujka, który przez całą drogę, kurczowo trzymał jej drobną dłoń w swoim mocnym uścisku.
Tomasz Lisiecki nigdy za dużo się do niej nie odzywał podczas drogi do przedszkola. Od czasu do czasu wydawał tylko komendy typu: „ Stój! Popatrz w prawo, lewo, znowu prawo, nigdy nie przechodź na czerwonym świetle, czekaj na zielone." Ewentualnie nakazywał swojej siostrzenicy, by grzecznie mówiła „ Dzień dobry " innym mieszkańcom bloku, którzy o tej porze śpieszyli się do pracy.
Pan Lisiecki nie dosłyszał słów dziewczynki. Był czymś zamyślony, może strapiony. Jego posępny wyraz twarzy umiał okazywać tylko takie emocje podczas codziennego marszu przez ulice miasta. Był to dla niego najlepszy czas na rozmyślanie, dokonywanie pewnych procesów w umyśle, które miały na celu dojść do jakiś wniosków. Po prostu to był jego czas na zadumę.
- Wujku! - Olinka potrząsnęła jego dłoń.
- No... - oderwał się od własnych myśli. - Co się stało?
Pięciolatka powtórzyła wcześniej wypowiedziane zdanie, po czym wykrzywiła drobne, popękane wargi w nieznaczny uśmiech. Jej policzki były zimne, a nos wyraźnie zaczerwieniony. Od paru dni dręczył ją katar.
- To chyba dobrze... - odparł lakonicznie wujek dziewczynki. - Każdy powinien umieć liczyć - dodał po chwili zamyślenia, a w myślach dodał: byle nie na innych.
~*~
2024
Iwo niepewnie spojrzał na budynek przedszkola przy ul. Podwórkowej. Stare, odrapane ściany, z których sypał się tynk, wciąż czekały na remont. W tym roku nareszcie ktoś pomyślał, że należy coś z tym zrobić. Mozaika z kolorowych szkiełek już dawno została zniszczona i tylko wielkie, białe dziury w morelowych ścianach świadczyły o jej dawnym istnieniu. Tuż, przy wejściu do budynku, stało rusztowanie. Chyba z dwa miesiące temu ktoś namalował wielki czerwone graffiti o wulgarnej treści.
- Wandale! - wycedził przez zęby Iwo. Ile razy sam podziwiał ich twórcze dzieła pod swoim oknem na budynku bloku. Ile razy klął w myślach na nich.
W środku przywitała go pomarszczona staruszka. Lubiła swoje porcelanowe zęby w protezie, dlatego uśmiechała się chyba przez cały czas, od kiedy mężczyzna w ciemnej kurtce i znoszonych dżinsach przekroczył próg jej gabinetu.
Kobieta o bardzo nieprzyjemnym, skrzeczącym głosie, po całkiem miłym „ Dzień dobry" wskazała na fotel naprzeciwko biurka.
- Proszę siadać, pan pewnie chciałby zapisać dziecko do przedszkola.
Iwo pokręcił głową. Nie miał żadnych dzieci, a już najmniej chciałby, aby przychodziły do tego przedszkola, w którym nota bene sam spędził kilka lat swojego życia. Do dziś miał przed oczami niemiłą postać przedszkolanki. Pani Bożenka z natapirowanymi włosami o barwie szafranu nigdy nie reagowała, gdy przezywały go inne dzieci. Nie dostrzegała dzieciaka, które mówiło łamaną polszczyzną i tylko płakało gdzieś w kącie łazienki. Siniaki po kuksańcach i obraźliwe słowa na zawsze zostawiły ślad w jego psychice.
- Nie, ja w innej sprawie - rzucił szybko, gdy usiadł na miękkim obiciu w błękitne groszki. - Chciałbym zadać tylko parę pytań...
- A! - Kobiecie zaiskrzyły się oczy. - Pan chciałby się dowiedzieć czegoś o naszej placówce, zanim zapisze dziecko. Dobrze pan trafił...
- Nie, pani dyrektor. Mi chodzi o konkretną osobę...
- Pana dziecko zostało źle potraktowane? A może to jakaś przedszkolanka w czymś zawiniła? - Wyraz twarzy natychmiast uległ zmianie. Kobieta zrobiła bardzo strapioną minę, a zmarszczki na jej twarzy stały się jeszcze bardziej wyraziste.
- Nie, pani dyrektor mnie nie zrozumiała. Ja jestem dziennikarzem i potrzebuję informacji na temat dziecka, które tutaj uczęszczało - powiedział szybko, widząc, że kobieta już machnęła kościstą dłonią, aby znów mu przerwać.
- Wykluczone. To wymaga zgody rodziców lub opiekunów tego dziecka. Czy ma pan zgodę od kogoś?
Mężczyzna zasępił się, po czym wyciągnął z kieszeni od kurtki paczkę papierosów. Gdy siedząca za biurkiem kobieta wyraziła swoje niezadowolenie, schował papierosy z powrotem do kieszeni i rzekł:
- To sprawa życia lub śmierci... Niewinny człowiek siedzi w więzieniu. A to dziecko zginęło niedawno jako młoda kobieta.
- Chodzi o tą badaczkę, tak? Jej nazwisko nie schodzi z pierwszych stron gazet! Pan też chciałby poznać jej sekret?
- Myli się pani, ja już go znam - odparł stanowczo. - Chcę tylko poznać opinię innych...
- Znał pan ją? Wszyscy dziennikarze tak uważają... Każdy wyskakuje z nowymi informacjami na jej temat. Podobno pochodziła z Narewna. Nikt jednak nie był tutaj przed panem... Chciałby się pan czegoś dowiedzieć, tak? Jeśli gazety dobrze podają jej wiek to musiała tu uczęszczać w latach 1997 - 2001. Prowadziłam zajęcia we wszystkich grupach w latach 1999-2001. W archiwalnych dokumentach znalazłam jej imię i nazwisko. Rodzina zapisała ją, gdy miała pięć lat. - Staruszka podeszła w stronę półek z białymi, papierowymi teczkami. - To naprawdę ciekawa sytuacja... Zabił ją mężczyzna...
- Który także, jako dziecko, był w tej samej grupie, co ona - dokończył Iwo. - Pani dyrektor, ja też tam byłem...
~*~
1999
W szatni zrobiło się tłoczno. Zabiegani rodzice w pośpiechu żegnali się ze swoimi pociechami i podprowadzali je do odpowiednich grup. Niektóre dzieci bardzo płakały, inne z radością dołączały do rówieśników.
Olinka na początku też płakała, ale potem nabrała odwagi i coraz śmielej wchodziła do swojej sali, gdzie czekały na nią uśmiechnięte przedszkolanki.
- Dzień dobry, Olu - witała ją w progu postać chudej blondynki, która zawsze mówiła na nią Ola. Miała bardzo miły uśmiech i dołeczki w policzkach, które zawsze rozśmieszały wszystkie dzieci.
- Pani Asia ma dziury w twarzy, widzisz? - szeptały dzieci, jedno przez drugie, podczas wspólnych posiłków.
Stolik Olinki był najbliżej biurka przedszkolanek, dlatego często słyszała takie rozmowy. Natomiast niczym nie urażona pani Asia zawsze wybuchała śmiechem.
- Bożenko? A nie mówiłam, że znów rozmawiają o moich dołeczkach?
Po pysznych śniadaniu, które zazwyczaj składało się z kanapki i szklanki mleka, przychodziła pora na zabawę. Dzieci wyciągały z półek ulubione pluszaki, lalki lub gry planszowe. Chłopcy najczęściej robili wyścigi samochodzików lub konstruowali olbrzymie budowle z klocków lego. Tylko dwoje chłopców było nieco innych od reszty. Jeden z nich, o płowej czuprynie i pulchnej twarzy, zaszywał się w ciemnym kącie, bo nikt nie chciał się z nim bawić.
- To Ruski, wszyscy Ruscy dziwnie mówią i są niemili - mówiły do siebie dzieci, spoglądając na pięcioletniego Iwanka.
- Wcale nie! - tłumaczył się chłopiec. - Bo powiem pani!
- Skarżypyta! Język lata jak łopata! - śmiały się dzieciaki, robiąc koło niego kółeczko.
- Przestańcie! - krzyknęła Olinka.
- Uuu! Zakochana para Jacek i Barbara! - piszczały dziewczynki w kolorowych sukienkach i wielkimi kokardami we włosach. - Cmok, cmok, cmok ślub za rok.
Olinka bardzo nie lubiła dziewczynek z przedszkola. Większość z nich śmiała się z niej lub próbowała kojarzyć jej imię z jakimś chłopcem, aby potem wyśpiewywać durne przyśpiewki o zakochanych parach i ślubie. To było bardzo denerwujące. Jedynie Iwanek i Wiktoś chcieli się z nią bawić. Tak, jak Iwan był bardzo wrażliwym i nieśmiałym dzieckiem, co niestety nie było zbyt akceptowane przez resztę jego rówieśników, tak Wiktoś był bardzo pewny siebie i lubił się przemądrzać. Z dala od innych dzieci siedział zawsze przy jednym ze stoliczków i czytał książki. Nie były to jednak bajeczki z obrazkami, lecz bardzo grube powieści. Tym razem zgłębiał ilustrowaną Biblię dla dzieci, gdzie było bardzo dużo słów. Większość dzieci jeszcze nie umiała czytać i tylko oglądała obrazki, a Wiktoś potrafił już składać literki i płynnie czytać całe zdania. Umiał też liczyć. Nie mówił, że wie ile to jest jedno jabłko dodać drugie jabłko, ale potrafił wykonywać w pamięci wszystkie podstawowe obliczenia do tysiąca.
- Dzisiaj będę liczyć, tak jak ty - powiedziała Olinka do swojego przyjaciela. - Pani nauczy nas określać, co jest większe, a co mniejsze.
- Phi..- mruknął Wiktoś - to nie takie trudne. Ja już to umiem. - Wzruszył ramionami. Był tak pochłonięty opowieścią o arce Noego, że nawet nie spojrzał na drobną postać dziewczynki, która usiadła przy jego stoliku.
- A wiesz, że umiem już na pamięć wierszyk o jesieni.
- Już od tygodnia potrafię go recytować...
- Recy.. co?
- Nic.. - burknął Wiktoś.
Po chwili pani przedszkolanka zawołała dzieci, aby tak, jak obiecała, nauczyć je liczyć. Oderwane od zabawy, natychmiast usiadły w kółeczku i z zaciekawieniem przyglądały się małej tabliczce z narysowanymi jabłkami.
- Kto wie ile tu jest czerwonych jabłek? - spytała pani Asia.
- Dwa! - krzyknął piegowaty chłopczyk.
- Dobrze, a zielonych?
- Trzy... - odezwała się nieśmiało dziewczynka z fioletowymi spineczkami we włosach.
- Brawo! Jak myślicie, których jabłek jest więcej czerwonych czy zielonych?
- Zielonych - stwierdziły dzieci chórkiem.
- Tak, dlatego rysujemy przy nich otwartą paszczę krokodyla. - To mówiąc, nakreśliła dwie białe kreski, które tworzyły rozwarcie przy zielonych jabłuszkach. - Pamiętajcie, że krokodyl musi dużo jeść, dlatego otwiera pyszczek tam, gdzie jest więcej owoców. Teraz każdy po kolei narysuje paszczę krokodyla obok większej ilości jabłuszek. Kto pierwszy?
- Ja! Ja! - krzyczały dzieci.
Gdy przyszła pora na Olinkę, pani przedszkolanka narysowały po jednym jabłku czerwonym i zielonym. Dziewczynka była bardzo zdziwiona, przecież jabłuszek było tyle samo, a krokodyl ma tylko jedną paszczę. W końcu, zdezorientowana, narysowała dwie, przecinające się paszcze, tworzące „X".
- Niestety, Olu. To nie będzie tak - pokręciła głową pani przedszkolanka. - Czy ktoś inny wie, co należy napisać pomiędzy jabłkami. Gdzie będzie paszcza?
Nikt się nie odezwał. Żadne z dzieci nie miały takiej sytuacji do rozstrzygnięcia. Każde z nich dobrze wiedziało, gdzie ma być paszcza krokodyla.
- Ja wiem! Ja wiem! - wyrwał się Wiktoś.
Chłopiec wziął do ręki kawałek kredy i namalował dwie krótkie kreski ułożone do siebie równolegle.
- To jest taka sama ilość jabłek, dlatego będzie znak „ równa się".
- Tak, masz rację. Bardzo dobrze, Wiktorku.
Bardzo zadowolony z siebie pięciolatek wrócił na swoje miejsce. Olince nie spodobało się to, co zrobił jej przyjaciel. Jak on śmiał tak ją zawstydzić przy wszystkich dzieciach? Przecież dobrze wie, co to jest „ równa się". Pisali przecież ten symbol przy ćwiczeniach z dodawania i odejmowania. W jednej chwili poczuła niechęć do Wiktosia.
- Nie lubię cię, Wiktoś! - zrobiła obrażona minkę i wystawiła język.
- A to czemu? - spytał chłopczyk.
- Bo tak..
Chwilę później dzieci wyszły na plac zabaw obok budynku przedszkola. Tam to dopiero mogły sobie dokazywać. Wirowały na karuzelach, bawiły się na zjeżdżalniach i lepiły babki z piasku w piaskownicach. Oczywiście najbardziej wszyscy chcieli iść na huśtawki lub drabinki. Tam było prawdziwe pole do popisu. Dzieci robiły zakłady, kto wyżej odbije się na huśtawce, a potem, kto dalej z niej zeskoczy. Natomiast na drabinkach dziewczynki robiły zawsze konkurs na najciekawsze akrobacje.
Chłopcy bardzo lubili przyglądać się dziewczynkom, które gimnastykowały się na szczeblach drabinek. Były prawdziwymi artystkami. Mogłyby być gwiazdami cyrkowych przedstawień. Najlepsza z nich była Olinka. Dziewczynka robiła niesamowite szpagaty i piruety. Dochodziła do najwyższego szczebelka, by zawisnąć na chwilę, a potem zeskoczyć w ciekawej pozie. Przedszkolanki tysiąc razy ją napominały, że to niebezpieczne i złamie sobie nogę lub rękę, ale ją to nie obchodziło. Dla niej było ważne, że widziały ją wszystkie dzieci i szczerze zazdrościły, że nie potrafią być tak odważne, jak ona.
Tego dnia, gdy Wiktoś ją zezłościł, nabrała dużej motywacji, by udowodnić, że to ona najlepiej wspina się po drabinkach. Weszła na największego „ ślimaka " i szczebel po szczeblu przesuwała się do jego końca. Gdy zawisła na najwyższy, zielonym, postanowiła zeskoczyć, tak jak rano, w pozie walecznej Mulan.
Wszystko szło zgodnie z jej planem, wokół niej zebrał się tłum dzieciaków. Wśród nich byli też Wiktoś i Iwanek.
- Uważaj, spadniesz! - dosłyszała głos przyjaciela, który nikł w głośnym krzyku innych dzieci.
- Skuś babo na rogi! Na żydowskie pierogi...
Olinka rozhuśtała się, po czym skoczyła na ziemię w swojej bardzo zjawiskowej pozie. Jednak grunt okazał się zbyt śliski, dlatego nie mogła utrzymać się na lewej nodze i wkrótce znalazła się na trawie pod drabinkami.
Dzieci zaczęły się śmiać. Nie udało się, a to znaczyło, że została ostatecznie upokorzona. Nie dość, że wyszła dziś na głupią, to jeszcze niezdarną. Wiktoś, jako jedyny, podał jej dłoń.
- Zakochana para Jacek i Barbara!!!! - dzieci znów zaczęły się z nich nabijać.
- Najgłupsza i najdziwniejszy! To dopiero para! - krzyknęła jakaś dziewczynka. - Wiktoś i Olinka! To takie słodkie... Cmok, cmok, cmok, ślub za rok!
Olinka nie przejęła się tym, tylko jeszcze bardziej zapałała nienawiścią do Wiktosia. Osoba, którą najbardziej lubiła w jednej chwili stała się jej wrogiem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top