...admire and fear...
Baśń - Włochate serce czarodzieja.
************
Harry zmusił swoje ciało do wstania, wszystko go bolało po kolejnej długiej i wyczerpującej wizji, jaką zafundował mu Voldemort. Ostatnio był dość spokojny więc nie spodziewał się, że znowu wciągnie go w swoje chore gierki.
Wziął ubrania i poszedł się odświeżyć, tego dnia nie czuł się lepiej niż wczoraj. Cały czas chodziła za nim myśl, że komuś się coś stanie. Nie był na tyle głupi, aby latać po całej szkole i szukać osoby, za którą podąża widzialny tylko dla niego cień. Ludzie by pomyśleli, że oszalał do końca.
W tym roku Ronald proponował mu wyjazd na Finał Mistrzostw Świata w Quidditch'u, ale grzecznie odmówił wiedząc, że będzie się czuć jeszcze gorzej.
Ron nie przyjął tego najlepiej, ale nie obchodziło go to. Chłopak zachowywał się jak dwunastolatek, który zazdrości wszystkim dookoła.
Gdy miał zamiar wyjść z łazienki zgiął się wpół jęcząc cicho, całe jego wnętrzności były w płomieniach, wiedział, że ktoś właśnie przegrał swoją walkę z losem, ale nie zamierzał lecieć na ratunek. Od pewnego czasu tego nie robił... Zmienił się i dobrze o tym wiedział, zresztą nie tylko on. Poczucie winy pewnie i tak go dopadnie po jakimś czasie, zawsze tak się dzieje. Nie ważne, że człowiek, który zginął jest tym najgorszym z możliwych, nadal będzie go to nękało w snach, a pewnej nocy zabije.
Nie przepadał za kontaktami fizycznymi, dotyk innych ludzi odrzucał go. W większość dlatego, że ten dotyk po prostu był zły.
Nienawidził jak ludzie go okłamywali, a szczególnie wtedy, gdy byli oni jego przyjaciółmi. Raz... Dwa... Trzy... Może liczenie go uspokoi? Liczenie do dziesięciu, jak to zazwyczaj Snape ma w zwyczaju. Od pewnego momentu oprócz losu, który zaczął go prześladować robiły też to myśli innych osób, które wżynały się w jego głowę na siłę i żadna moc nie mogła ich odciągnąć, ale podejrzewał, że była to jego wina.
**********
Gdy słuchał tych bzdur, które oznajmiała Hermiona miał naprawdę dość, jednak, mimo że jego wnętrze było całe zirytowane to na twarzy pozostał mu ten sam zaciekawiony uśmiech. Podczas wakacji udało mu się nabyć większą kontrolę nad swoim ciałem. Teraz Snape nie miałby już takiej satysfakcji z dokuczania mu.
Pożegnał się z gryfonami i poszedł w jedno miejsce, które powstrzymywało go przed skończeniem wszystkiego. Raz na zawsze. Komnata Tajemnic, cicha, spokojna, pełna magii. Tam zawsze konwersował z nim na różne tematy.
Przechadzał się jak zwykle wszerz komnaty, a w jego głowie krążyły słowa, które powiedział mu pewien mieszkaniec zakazanego lasu. „Samotny na zawsze i więcej, ale nigdy sam." – słowa, które były zagadką jego życia, jego los był aż tak okrutny, czy może to metafora, którą powinien zrozumieć? Nie miał pojęcia i to go denerwowało. Chciał dowiedzieć się prawdy, tylko nie miał pojęcia jak to zrobić. Ilekroć zbliżał się do rozwiązania one okazywało się bujdą lub kłamstwem, a przecież nie chciał okłamywać samego siebie, tak bardzo szukał tej prawdy, że kilka razy zgubił wątek podróżując w tę i z powrotem niczym niestabilny psychicznie.
Westchnął i stanął w miejscu, zmrużył oczy i znowu zaczął szukać dłonią jakiegoś przejścia w posągu. Tu musiało być więcej pomieszczeń, tylko ktoś nie chciał go wpuścić.
Jednak jak zwykle szukanie poszło na marne.
************
Wzdrygnął się, gdy ktoś dołączył do niego pod wielkimi drzwiami wejściowymi Hogwartu. Spojrzał na jak się okazało dyrektora, który ze zmieszaną miną przyglądał się zachodzącemu słońcu.
- Jak się czujesz? – Zaczął rozmowę.
- Bywało lepiej, bywało też gorzej – Mruknął chłopak, próbując zrelaksować swoje ciało.
- Myślałem dużo nad tym, co mi powiedziałeś – Wyznał nagle czarodziej – Jeszcze z niczym takim się nigdy nie spotkałem, jednak chcę ci pomóc i to jest mój obowiązek, aby ci pomóc. Jednak musisz mi zaufać, a wiem, że nie do końca tak jest teraz. Wiem, że to trudne dla ciebie i wiem, że ty nie jesteś jak inni uczniowie. Jednak proszę cię o zaufanie.
- Nie mogę niczego obiecać, ale spróbuję – Zgodził się cicho po raz pierwszy patrząc na Dumbledore'a.
**************
- Czytałam ostatnio ciekawą baśń – Oznajmiła nagle Luna.
- Czy mogę ją usłyszeć? – Zapytał zaciekawiony Potter, odłożył książkę na bok, aby skupić się na dziewczynie, która gdy usłyszała pytanie rozświetliła się niczym żarówka.
- Oczywiście – Odparła wesoło - Był raz pewien przystojny, bogaty i utalentowany czarodziej, który doszedł do wniosku, że jego przyjaciele głupieją, kiedy się zakochają. Tracą apetyt, stroją się cudacznie, podskakują, a nawet wywijają koziołki — jednym słowem, pozbywają się przyrodzonej im godności. Młody czarodziej postanowił nigdy nie stać się ofiarą takiej słabości. Wykorzystał do tego swoją moc magiczną i wiele skomplikowanych zaklęć. Nieświadoma tego rodzina czarodzieja naśmiewała się z jego nienaturalnej obojętności na kobiece wdzięki.
- Wszystko się zmieni — mówili — kiedy wreszcie wpadnie mu w oko jakaś piękna dziewczyna! Nic jednak nie wskazywało na to, by do takiej zmiany rzeczywiście miało dojść. Choć wyniosły, tajemniczy młodzieniec intrygował wiele dziewcząt, które sięgały po najbardziej wymyślne sekrety uwodzenia, by go usidlić, żadnej się to nie udawało. Czarodziej pozostawał obojętny na ich wdzięki, chełpiąc się w duchu z mądrości, która mu ową obojętność zapewniła. Mijały lata, a z nimi młodość czarodzieja. Jego rówieśnicy zaczęli się żenić i płodzić dzieci.
Mają serca jak strączki — szydził z nich w duchu — łuskane przez te nienasycone, wiecznie marudzące bachory! I po raz kolejny pogratulował sobie mądrości swojego wcześniejszego wyboru. W końcu zmarli jego sędziwi rodzice. Nie opłakiwał ich, przeciwnie, uznał to za błogosławieństwo losu. Teraz został jedynym włodarzem ich majątku i zamieszkał sam w wielkim zamku, pośród mnogiej służby spełniającej wszystkie jego zachcianki. Czarodziej był przekonany, że wszyscy zazdroszczą mu jego błogosławionej, niczym niezakłóconej samotności. Dlatego ogarnął go gniew, ale i wielki smutek, gdy pewnego razu podsłuchał rozmowę dwóch lokajów na swój temat. Pierwszy służący wyraził współczucie wobec ich pana, tak możnego i bogatego, a jednak nieobdarzonego niczyją miłością.
- A nie zastanawia cię, dlaczego człowiek posiadający tyle złota i okazały zamek nie jest w stanie znaleźć sobie żony? - zapytał drugi lokaj, a w jego głosie wyraźnie pobrzmiewało szyderstwo. Te słowa były dla czarodzieja niczym bolesny policzek wymierzony w jego dumę. Uznał, że musi natychmiast znaleźć sobie żonę i że musi to być żona, jakiej nikt nie ma i nigdy mieć nie będzie. Musi być najpiękniejsza, musi budzić zazdrość i pożądanie w każdym mężczyźnie, który na nią spojrzy, musi pochodzić z rodu czarodziejów czystej krwi, tak aby ich potomstwo odziedziczyło wyjątkową magiczną moc, musi też co najmniej dorównywać mu bogactwem, bo nie wyobrażał sobie, by założenie rodziny mogło w jakikolwiek sposób narazić go na konieczność wyrzeczenia się wystawnego i wygodnego życia, do jakiego przywykł. Znalezienie takiej żony mogło zająć czarodziejowi nawet pięćdziesiąt lat, zdarzyło się jednak, że już na drugi dzień po powzięciu przez niego takiego postanowienia w bliskim sąsiedztwie pojawiła się dziewczyna odpowiadająca wszystkim jego wymaganiom. Przybyła odwiedzić swoich krewnych. Była wyjątkowo utalentowaną czarownicą, miała też olbrzymi majątek. Porażała pięknością i wdziękiem serca wszystkich mężczyzn, którzy na nią spojrzeli — wszystkich prócz jednego. Serce czarodzieja pozostało obojętne. Uznał jednak, że takiej właśnie żony szukał, więc zaczął starać się o jej rękę. Wszyscy, którzy zauważyli zmianę w wyglądzie i zachowaniu czarodzieja, byli tym zdumieni i mówili dziewczynie, że udało się jej to, czego nie potrafiły przed nią dokonać setki dziewcząt. Piękną dziewczynę czarodziej ów fascynował i zarazem odpychał. Wyczuwała chłód pod jego pochlebstwami i umizgami, nigdy też nie spotkała człowieka tak dziwnego i skrytego. Jej krewni uważali jednak, że byłby to związek nadzwyczaj pożądany, a pragnąc jak najszybciej do niego doprowadzić, przyjęli zaproszenie czarodzieja na wielką ucztę wydaną na cześć owej dziewczyny. Była to uczta godna króla. Na stole lśniła złota i srebrna zastawa, podawano najlepsze wina i najbardziej wykwintne potrawy. Minstrele przygrywali tęsknie na lutniach o strunach z jedwabiu, śpiewając słodkie pieśni o miłości, której ich pan nigdy nie zaznał. Dziewczyna siedziała na tronie obok czarodzieja, który szeptał jej do ucha czułe słówka skradzione poetom, nie mając pojęcia o ich prawdziwym znaczeniu. Dziewczyna słuchała go zdumiona, aż w końcu powiedziała:
- Piękne to słowa, miły czarodzieju, i radowałaby mnie twoja ku mnie skłonność, gdybym tylko wiedziała, że masz serce!
Czarodziej uśmiechnął się i odpowiedział, że może łatwo zaspokoić jej ciekawość i uśmierzyć obawy. Powstał, wyciągnął do niej rękę i poprosił, by za nim poszła. Poprowadził ją do lochu, gdzie trzymał swój najcenniejszy skarb.
Tutaj, w kryształowej szkatułce, spoczywało bijące serce czarodzieja.
Dawno temu odłączone od oczu, uszu i palców, nigdy nie uległo czarowi piękna, melodyjnego głosu i dotyku jedwabistej skóry. Dziewczynę przeraził ten widok, bo serce było wyschnięte, skurczone i pokryte długimi czarnymi włosami.
- Och, nieszczęsny, cóżeś uczynił! - zawołała. - Błagam cię, włóż je z powrotem tam, gdzie jego miejsce! Widząc, że nie sposób odmówić jej błaganiom, czarodziej wyciągnął różdżkę, uniósł wieczko kryształowej szkatułki, otworzył swoją klatkę piersiową i umieścił włochate serce w pustej jamie, którą niegdyś zajmowało.
- Teraz zostałeś uzdrowiony i poznasz prawdziwą miłość! - krzyknęła dziewczyna, po czym go objęła. Dotyk jej gładkich, białych ramion, tchnienie jej oddechu w jego uchu, woń jej ciężkich, złotych włosów — wszystko to przeszyło przebudzone serce strzałami niezrozumiałej emocji. Podczas długiego uwięzienia w ciemnym lochu stało się bowiem ślepe i głuche, odrętwiałe i zdziczałe, pożądając tego, co samolubne i przewrotne.
Tymczasem w wielkiej sali goście zaniepokoili się tak długą nieobecnością gospodarza i pięknej dziewczyny. Kiedy mijały godziny, a oni nie wracali, zaczęto przeszukiwać cały zamek.
W końcu odnaleziono ich w lochu, a był to zaiste straszny widok.
Dziewczyna leżała na podłodze martwa, z rozciętą piersią, a przy niej klęczał czarodziej, trzymając w okrwawionej ręce wielkie, gładkie, szkarłatne serce, które lizał i gładził, ślubując zamienić je na własne.
W drugiej ręce trzymał różdżkę, którą próbował wywabić ze swojej piersi skurczone, włochate serce. Ono jednak było silniejsze od niego i tkwiło w jego rozwartej klatce piersiowej, odmawiając uwolnienia go spod swojej władzy lub powrotu do kryształowej trumienki, w której tak długo było uwięzione.
I oto na oczach struchlałych ze zgrozy gości czarodziej odrzucił różdżkę i chwycił srebrny sztylet. Wołając, iż nigdy się nie zgodzi, by rządziło nim jego własne serce, wyciął je sobie z piersi.
Przez chwilę klęczał z wyrazem triumfu na twarzy, ściskając po jednym sercu w każdej dłoni, a potem padł na ciało dziewczyny i wyzionął ducha.
- I jaki jest tego morał? – Spytał gryfon, marszcząc lekko brwi.
- Myślę, że ta baśń odwołuję się do mrocznych głębi naszych osobowości – Wyszeptała przejęta – Nie ma ludzi dobrych i złych.
- Prawda każdy robić to, co uważa za słuszne i nie zawsze jest to dobre z perspektywy innych – Zgodził się Harry.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top