Rozdział 12

Dzień pierwszy na terenach

Klanu Ipori

Godzina 9:00

Kiedy dotarliśmy do osady, od razu zaprowadzili nas do namiotu, który miał być przeznaczony dla gości, w tym przypadku dla nas. Kilka minut po tym, jak się rozgościliśmy oraz ustaliśmy, kto gdzie śpi, usłyszeliśmy głośne dudnienie. Spojrzeliśmy na siebie, chyba każdy się domyślał, co robić i wyszliśmy wszyscy przed namiot, by zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Ten dźwięk okazał się rogiem, który daje znak, że czas na śniadanie, możliwe też na resztę posiłków dnia. Dołączyliśmy do reszty klanu, zajęliśmy miejsca, gdzie były wolne. Po posiłku córka wodza Flo're, bo tak miała na imię, zaprowadziła nas do namiotu, gdzie trzymali ubrania, bronie itp. z rozkazu głowy tutejszych. Ja wybrałam strój, który był cały czarny dodatkowymi złotymi elementami, na szyi miałam założony szal dopasowany kolorystycznie do reszty, włosy spięłam w wysoki kucyk, na twarzy założyłam maskę, na której były niebieskie symbole na ciemnym tle oraz podwójny pasek na biodra z dodatkowymi sakwą i pochwą na sztylet. Aryanna wybrała biały strój bardzo podobny do kimono, wiem co to jest z opowiadań cioci Zoie, włosy tak samo jak ja ułożyła w wysoki koński ogon. Na twarz założyła maskę ze stali, wyglądała na ciężką, ale nie była taka. Kelton wybrał czarną koszulę, chyba jest wielbicielem ich, na to zarzucił skórzaną kurtkę, czarne spodnie z dodatkiem paska z pochwą na sztylet i na sam koniec czarne buty, a od siebie dodałam do jego stylówki, srebrną biżuterię, która nie powinna mu przeszkadzać podczas walki. Zoie wybrała złotawą zbroję, do tego związała swoje dredy (przez te lata od tamtej walki mojej mamy i tej Raven zdążyła zapuścić) z tyłu głowy, a dwa zostawiła przodu twarzy. Glorianie przykuła uwagę czerwona suknia, z metalowymi elementami na rękach oraz pelerynę z futerkiem przy kołnierzu.

Gdy byliśmy już wszyscy gotowi, nadszedł czas rytuału oficjalnego dołączenia się do klanu. Cały ten proces miał się odbyć w największym namiocie. Wszyscy już na nas czekali, ubrani swoje chyba tradycyjne ubrania osłaniając przy tym tatuaże, które ozdabiają ciemną skórę, brązowe włosy były związane w różne warkoczyki. Podeszliśmy bliżej wodza, miał na imię Deo'wi. On się lekko uśmiechnął i wstał ze swojego tronu.

- Witajcie moi mili, dzisiaj jest moment, który każdy z was przeżył. Dzisiaj powitamy naszych nowego brata oraz siostry, więc zaczynajmy. Przynieście kielich! - głośnym i radosnym głosem, a złoty przedmiot pojawił się przed nami. - Teraz dostaniecie święty sztylet, którym zrobicie przecięcie w prawej dłoni.

Każdy po kolei to zrobił, trochę mnie zapiekło, a także czułam dziwną energię z tego sztyletu. Ciekawe skąd ona pochodzi oraz z czego jest zrobiony to ostrze.

- Dobrze, podejdzie bliżej do pucharu. Tak, dokładnie tak. Dajcie swoje dłonie nad nim i pozwólcie, by krew połączyła się zresztą braci. - zrobiliśmy tak, jak kazał, czerwona ciecz spadała kropelka po kropelce. - Doskonale, wróćcie do swoich poprzednich miejsc.

Wtedy stanął nad kielichem i wypowiedział po cichu jakieś słowa w języku, którego nikt z naszej piątki nie słyszał. Wtedy wszyscy zniżyli głowy, a ręce złączyli ze sobą, mając je w przodzie. Po tej modlitwie (chyba) przedmiot został zabrany przed naszych oczu, a został przyniesiony, rozgrzany do czerwoności metalowy pręt, gdzie na jednym końcu miał jakiś symbol.

- Dajcie przed sobą ta samą dłoń, która jest zraniona, teraz nadam wam znak, który będzie was definiować, że jesteście z tego klanu. - Tak zrobiliśmy. Szczerze strasznie się bałam, moja zraniona część ręki będzie jeszcze wypalana. Nie wiedziałam, że ten rytuał będzie aż tak brutalnym i nieprzyjemny.

Naszła moja kolej, przycisnęła powieki, kiedy poczułam, jak żar wypalał moją skórę, był to tak okropny ból, mogę nawet powiedzieć, że się popłakałam przez to, bo poczułam spływające po moich policzkach pojedyncze łzy. Było po wszystkich, moja dłoń strasznie piekła, tak się cieszyłam, że to już koniec i już nie będę cierpieć. Całe to wydarzenie trwało około dwóch godzin, dla mnie trwało to wieczność. Gdy już nasze części ciała w miarę podgoiły, dzięki Aryannie, poszliśmy na strefę treningów. Pokazali nam część sposobów, jaki oni walczą, dużo się nie różniło od tego co mnie uczyli od dziecka. W ten sposób minęło kilka godzin.

Gdy już skończyliśmy i zamierzaliśmy wracać, usłyszeliśmy w pewnym momencie odgłosy walki. Podbiegliśmy od razu w stronę źródła o to tych dźwięków. Na miejscu byli żołnierze z Dreavorinu oraz Agazus. Jak nas tutaj znaleźli? Przecież nikt nie mógł im powiedzieć, chyba że ten staruszek, u którego nocowały ciocie. On niby był z nami, ale czułam, że coś nie za bardzo można by mu zaufać. Był zbyt łaskawy.

W moich rękach pojawił się łuk i zaczęłam strzelać ognistymi strzałami w ich stronę, wzmocniłam prędkość, która leciały za pomocą czarnego płomienia. Niestety mieli przewagę liczebną.

- Rose, moje marionetki powinny być gdzieś w pobliżu. Przenieść je tutaj, teraz! - krzyknęła z oddali Aryanna.

Nie odpowiedziałam jej, tylko wykonałam czynność, kukiełki jak się pojawiły, tak ruszyły na wrogów. Nigdzie nie widziałam Keltona, ale wierzę, że sobie poradzi. Teraz musiałam się bardziej skupić tutaj, strzelałam strzała za strzałą, a ich nie ubywało. Było źle, bardzo źle. Każdy z nas dawał siebie wszystko, ale to było nadal za mało, musimy dać ponad wszystko. Gdyby mama była z nami on by nie dała za wygraną, zrobiła, co by tylko mogła, żeby zwycięstwo było po jej stronie. Ja muszę wszystko zrobić, żeby nie przegrać i obronić klan. Bez namysłu pobiegłam do pierwszego, otoczyłam swoje ciało czarnym płomieniem, by było silniejsze oraz zwinniejsze. Uderzyłam z całej siły w jego twarz, aż obróciła w nie odpowiednim koncie i padł martwy na ziemie. Ciocia Zoie zmieniła się w gryfa i swoimi lwimi łapami rozszarpywała nieprzyjaciół, że zostały po nich tylko strzępy. Marionetki też nieżywej duszy po sobie, klan tak samo dawali wszystkie swoje siły. Nie mogę być w tyle.

Jakbym była, jak mama, to bym dawno ich pokonała.

Podbiegałam do każdego po kolei, zabijaliśmy ich, a ja nadal nie widziałam końca, a w końcu musi się zjawić. Walka była bardzo wyczerpująca, nawet nie zwracałam uwagi, ile godzin minęło od rozpoczęcia jej. Na szczęście udało nam się obronić osadę od napastników. Było kilka rannych, wliczając mnie do tej grupy. Nadal nie widziałam Keltona, muszę go znaleźć, co jeśli stało mu się coś poważnego. Szybko pobiegłam do miejsca, gdzie ostatnio byliśmy wszyscy razem, bo wtedy się rozdzieliśmy. Chodziłam dookoła, krzycząc jego imię.

Proszę, bądź cały.

Szukałam wszędzie, aż znalazłam się w środku lasu. Już miałam lekkie wątpliwości, że go w ogóle znajdę. Wtedy zauważyłam czyjąś sylwetkę opartą o pień drzewa, od razu ruszyłam, by zobaczyć czy może jest Kelton. To był on. Miał ogromną plamę krwi na brzuchu, oddychał, ale był nieprzytomny. Przysunęłam go do siebie, oszacowałam mniej więcej lokalizację Aryanny i tam się z nim teleportowałam. Białowłosa widząc, w jakim stanie znalazłam chłopaka, zawołała medyków z klanu i zabrała go ze sobą do namiotu, który był przeznaczony do leczenia. Stałam przed wejściem, tak się bałam o niego, pomimo tego, że krótko się znamy, to zdołałam się z nim zżyć przez chwile, które z nikim innym nie przeżyłam niż z nim. Zaczęłam chodzić tam i z powrotem, winiłam siebie za to co się mu stało. Gdybym go nie zostawiła. Gdybym razem z nim poszła, nie doszłoby do tego.

Moja wina, to moja wina. To wszystko przeze mnie. Powinnam go bronić, być przy nim. Ja jestem winna temu! Ja!

Nie wytrzymałam tego i po prostu się rozpłakałam, medycy wchodzili i wychodzili na przemian. Kucnęłam przy wejściu, nadal wylewając łzy, aż tak, że tworzył się wodospad na moich policzkach. Błagałam pierwotnego, żeby pozwolił mu dalej żyć.

Musi żyć, będzie żyć! Pierwotny utrzymaj go przy życiu.

Powtarzałam w kółko te słowa, jakby miały w czymkolwiek pomóc. Godzina, godzinę goniła, nawet nie wiem, ile minęło czasu od dostarczenia go tutaj. Usłyszałam, jak ktoś wychodzi, od razu wstałam, czekając na wiadomość, dobrą lub to złą. Musiałam wiedzieć, w jakim stanie jest Kelton. Aryanna uśmiechnęła się i powiedziała, że jest już dobrze, zdołali zapanować nad krwawieniem, aktualnie śpi. Ulżyło mi, kamień spadł z serca. Byłam tak szczęśliwa, jednak pierwotny mnie wysłuchał. Tylko czekać, jak się obudzić.    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top