Rozdział 5

Wypisałam się ze szpitala, a teraz chodzę bezczynnie po mieście. Nie chcę wracać do domu, bo ojciec wrócił z pracy pod moją nieobecność. Będzie wściekły, że mnie nie zastał. Nie zniosę dziś kolejnej dawki bólu. Muszę się ukryć.

Nienawidzę go. Nienawidzę. Nienawidzę. Nienawidzę.

Luke nie pokazał mi się od kiedy wygoniłam go ze szpitala. Jest to jedna z lepszych rzeczy, która mnie tego pięknego dnia spotkała. Nie rozumiem czemu się mną przejmuje. Przecież mną gardzi, jesteśmy najzagorzalszymi wrogami, niszczy mi życie w szkole, a rodzina poza nią. Nigdzie nie jestem bezpieczna.

Powolnym krokiem udałam się do parku, a tam usiadłam na ławce.

- Co teraz? - szepnęłam w przestrzeń.

- Idź na przód. - powiedział głos koło mnie.

Przerażona podskoczyłam na miejscu. Nie zwróciłam uwagi, że ktoś przysiadł się do mnie. Byłam zbyt zakopana w myślach, aby rozglądać się dookoła.

Z mojej prawej strony siedział starszy mężczyzna. Na oko mógł mieć z sześćdziesiąt lat. Biała broda od razu przyciągała uwagę, ale nie tak jak oczy. Błękit przykuwający wzrok, jak wzburzone morze. Wydaje mi się, że już kiedyś widziałam u kogoś takie same spojrzenie. Jednak teraz nie mogłam przypomnieć sobie gdzie.

- Co? - zapytałam.

- Jak nie wiesz co robić idź na przód. To cię dokądś zaprowadzi. Zawsze. - odpowiedział tajemniczo.

- A skąd pan bierze takie mądrości? Od mnichów? - parsknęłam.

- Nie. Nauczyłem się tego z biegiem lat dziecinko. Starość nie radość, ale daje jakieś przywileje.

- To było akurat mądre. Co pan tu robi?

- Siedzę obok pięknej, ale smutnej młodej damy.

Po usłyszeniu jego słów zarumieniłam się. Był starszym panem, ale widać, że uroczym.

- Dziękuję. Nie jestem smutna.

- Jesteś, da się zauważyć. Tylko kto zranił takie słodkie serduszko?

- To nic takiego. Wyszłam właśnie ze szpitala i przechodzę lekkie załamanie nerwowe. Nie chcę wracać do domu.

- No to masz problem. Zaproponowałbym Ci nocleg u mnie, ale moja żona znowu by marudziła, że zapraszam ludzi tylko po to, aby móc jeść mięso. - powiedział.

- Słucham? - parsknęłam śmiechem.]

- No bo to jest tak. Gdy mamy gości, moja kochana Ginnie zawsze przygotowuje mięso i ziemniaki z masełkiem. A jak jesteśmy sami to faszeruje mnie warzywami. Nienawidzę tego zielska. To jest dla królików, a nie mężczyzn.

Nie mogłam powstrzymać śmiechu. Ten facet jest niewyobrażalny.

-  O Boże. Już dawno się tak nie śmiałam. - rzekłam. - Dziękuję panu. Jestem Katya Snow. - przedstawiłam się.

- Nie ma za co dziecko. Jestem Nathan Hemmings.

Kiedy tylko padło nazwisko Luke'a skamieniałam. Teraz już wiem dlaczego oczy staruszka tak bardzo mi kogoś przypominały.

- Czy jest pan spokrewniony z Luke'iem Hemmingsem? - zadałam pytanie.

- Tak. To mój wnuk. Znacie się?

- Można tak powiedzieć. Nie jesteśmy przyjaciółmi. Ani nawet znajomymi, co  ja mówię ledwo tolerujemy to, że musimy korzystać z tego samego powietrza. - wyrzuciłam z siebie.

Jak skończyłam swoją odpowiedź, od razu przyłożyłam dłoń do ust w celu zatrzymania reszty, która cisnęła mi się na usta.

- Bardzo przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć.

- Nic się nie stało dziecko. Znam mojego wnuka. Nie jest ideałem. Można go nie lubić. - odparł i poklepał mnie po dłoni. - Naprawdę miło mi się rozmawiało, ale żona na mnie czeka z sałatką. - westchnął. - Dlatego muszę już iść, bo zadzwoni po policję, że mnie porwano. A gdyby tak się stało, to nawet nie zapłaciłaby okupu, tak mi ostatnio powiedziała, gdy się spóźniłem na kolację. Życie z tą kobietą z biegiem lat jest coraz ciekawsze. Do zobaczenia następnym razem.

Nathan powolnym tempem oddalał się ode mnie. Przyglądałam się jak znika za zakrętem i zastanawiałam się nad jego słowami.

W parku przesiedziałam jeszcze około godziny. Zaczęło już zmierzchać i wiedziałam, że powinnam wstać i pójść do domu. Wzięłam się w garść i udałam się w kierunku mieszkania. W chwili gdy stanęłam pod drzwiami sparaliżował mnie strach. Musiałam tam wejść i stanąć twarzą w twarz z potworem. Czeka on tam na mnie i zapewne rozmyśla jak mnie ukarać.

Nacisnęłam klamkę i przekroczyłam próg. Nasłuchiwałam czy nic nie kryje się za zakrętem. Gdy nie dobiegł mnie żaden dźwięk wypuściłam powietrze, które najwyraźniej wstrzymywałam. Zdjęłam buty, płaszcz i torbę, a następnie weszłam do salonu. Widok jaki tam zastałam był okropny. Wszędzie walały się papiery, rozbite szkło, poduszki i koce.

- Co się tu stało. - powiedziałam do siebie.

- Gdzieś ty do cholery jasnej była ! - wydarł się głos za mną.

W mgnieniu oka obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz przede mną stał tata. Była najwyraźniej wściekły, wyglądał jakby chciał mnie zabić. Nie zdziwiłabym się gdyby się do tego posunął.

- J... ja? - wychrypiałam.

- A kto inny? Może Maria? TAK TY PIEPRZONA DZIWKO?! GDZIEŚ TY BYŁA?! DAWAŁAŚ KOMUŚ DUPY, PRAWDA?! PRZYZNAJ SIĘ, KIM JEST TEN SKURWYSYN Z KTÓRYM SIĘ BZYKASZ ! - wykrzyczał i uderzył mnie w twarz.

- Nikt ! Przysięgam. Byłam w szpitalu. - powiedziałam szybko przerażona.

Po chwili zrozumiałam swój błąd.

- W SZPITALU !!! SZPITALU! CO TY DO CHOLERY TAM ROBIŁAŚ!?

- Zemdlałam w szkole i mnie tam zawieźli. - szepnęłam z łzami w oczach.

- TO CZEMU SZKOŁA MNIE NIE POWIADOMIŁA, CO?!

Milczałam. Nie mogłam powiedzieć, że błagałam o to. On by skończył ze mną w jednej sekundzie.

- CZEMU!!! - ryknął.

Gdy nie usłyszał odpowiedzi, po prostu zaczął mnie bić. Rany zadane w ostatnich dniach otworzyły się. Czułam jak kolejne żebra się łamią.

Nie mogłam już wytrzymać. Straciłam przytomność, gdy poczułam jak zdejmuje ze mnie ciuchy, albo raczej je zdziera.


******************************************************************

No więc...

Kolejny rozdział dla Was :*

Nie jest najlepszy, chociaż ja tak uważam :D

Przepraszam za wszystkie błędy i niedociągnięcia :*

Przepraszam również za to, że tak dawno nie było rozdziału :)

Zostawcie coś po sobie <3

Pozdrawiam,

Klaudia :*


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top