ROZDZIAŁ 6

MATTHEW

Właśnie mija tydzień od mojego ostatniego spotkania z Milesem. Po tym, co się wtedy między nami wydarzyło, myślę że śmiało mogę liczyć też od tamtego momentu zakończenie naszej przyjaźni. Z jednej strony strasznie mnie to boli, bo nie miałem tu nikogo oprócz Milesa, a z drugiej strony, trochę go rozumiem. Fakt, może celowanie do mnie z broni było lekką przesadą, ale nie wiem też, jak ja bym się zachował, gdybym dowiedział się nagle, że "bracia" mojego najlepszego kumpla to kryminaliści, a on może im pomagać. Nie mam pojęcia, w jaki sposób bym zareagował. Być może też chciałbym się bronić, nawet za wszelką cenę. Właśnie dlatego nie obwiniam Milesa za to, co się stało. Po prostu przestraszył się i spanikował. Mogę jedynie cieszyć się, że od razu nie nacisnął na spust, tylko dał mi szansę na wyjście z jego mieszkania, a tym samym na przeżycie.

Wzdycham cicho i sięgam do plecaka, gdzie schowałem kilka produktów, które udało mi się kupić tydzień temu za ostatnie pieniądze, jakie przy sobie miałem. Co prawda nie wydałem wszystkiego, ale musiałem zacisnąć pasa, bo w kieszeni miałem ledwo dwadzieścia dolarów. Kiedy poszedłem do sklepu po kłótni z Milesem, kupiłem najtańsze rzeczy, jakie tylko znalazłem. Głównie jest to suchy prowiant z długą datą ważności. Pewnie nie jest to zbyt zdrowe, ale innego wyjścia nie mam, więc muszę jakoś przetrwać. Poza tym, nawet mieszkając z "rodzicami" i "rodzeństwem" wcale nie żyłem w luksusach. Lodówka zresztą też nie zawsze była pełna. A we wcześniejszych latach zdarzało się nawet tak, że nie dostawaliśmy jedzenia za karę. Można więc powiedzieć, że jestem mniej więcej przyzwyczajony do takiego życia, a to znaczy, że dam sobie radę. Muszę tylko szybko wymyślić coś, żeby zdobyć więcej pieniędzy i uciec jak najdalej stąd.

Na razie nie mam jednak ani żadnych pomysłów, ani perspektyw. Od ponad tygodnia siedzę w opuszczonej fabryce zabawek, w małym pomieszczeniu zbudowanym niemal w całości z betonu. Jest mi zimno, jestem głodny i nie wiem, co dalej ze mną będzie. Wiem, że nie mogę ukrywać się w nieskończoność, bo prędzej czy później moja "rodzina" mnie namierzy. Z drugiej strony, jeśli teraz wyjdę, to pewnie szybko znajdzie mnie policja i oskarży o to samo, o co zostało oskarżone moje "rodzeństwo", a z tego szybko się nie wyplączę. Moi "bracia" i "siostry" są mistrzami kłamstw i manipulacji, więc nawet, jeśli powiem całą prawdę, nikt mi w to nie uwierzy. Wszyscy pomyślą, że też łżę, byle tylko wydostać się z aresztu i nie dostać wyroku. Nie mogę sobie na to pozwolić. Muszę coś wymyślić, bo inaczej skończę za kratkami, zza których nie wydostanę się przez długie, długie lata.

Potrząsam głową, wymazując z wyobraźni ten straszny obraz. Nie mogę iść na policję, ani liczyć na ich pomoc. Już wystarczająco dużo czasu zmarnowałem na zadawaniu się z moim "rodzeństwem". Prawda jest jednak taka, że nie miałem innego wyboru. Teraz dostałem od losu szansę, której nie zamierzam zmarnować. Jeśli wystarczająco szybko wymyślę jakiś plan i wszystko pójdzie po mojej myśli, to być może znów zacznę normalnie żyć bez przejmowania się kolejnymi przestępstwami mojej "rodziny".
Na początku muszę skupić się przede wszystkim na zebraniu pieniędzy, żeby móc wyjechać z Nowego Jorku. Jeśli mi się uda, to przez jakiś czas pokręcę się pewnie po Stanach, a kiedy uzbieram wystarczającą ilość funduszy na choćby najtańszy bilet, opuszczę kraj. Szkoda tylko, że łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nie mam przecież nawet opcji, żeby samodzielnie zarobić te pieniądze. I to nawet nie dlatego, że ktoś może skojarzyć mnie z rodziną pełną przestępców, bo nie ma takiej opcji, ale nie mam przecież żadnych kwalifikacji. Zwariuję...

Czując, że głowa zaraz mi pęknie, czym prędzej zbieram swoje rzeczy i wychodzę z opuszczonej fabryki. Muszę się przewietrzyć i pomyśleć. Przez chwilę chcę nawet pójść do Central Parku i znów usiąść na ławce naprzeciwko fontanny, żeby móc choć trochę się uspokoić. Szybko jednak zmieniam zdanie, kiedy uświadamiam sobie, jak blisko parku jest mój dotychczasowy dom. Nie chcę ryzykować spotkania z policją, która prawdopodobnie wciąż pilnuje budynku, gdzie znaleziono moje "rodzeństwo". Zaczynam po prostu przechadzać się więc po mieście.

Jak zawsze zatłoczony, Nowy Jork wydaje mi się dzisiaj głośniejszy niż zazwyczaj. Każdy dźwięk mnie rozprasza. Nie słyszę swoich myśli, a spacerowanie ze spuszczoną głową jest cięższe niż zwykle. Cały czas czuję na sobie czyjś wzrok, chociaż wiem, że to tylko moja paranoja. Przynajmniej mam taką nadzieję. Teoretycznie istnieje przecież szansa, że "rodzice" wrócili do miasta, kiedy dowiedzieli się o aresztowaniu, ale to tylko teoria. W praktyce, gdyby zobaczyli mnie gdzieś na ulicy, już dawno by mnie stąd zgarnęli, zamiast śledzić. Nie zawahaliby się nawet zrobić to na środku ulicy, bo Nowy Jork jest tak zatłoczony, że nikt nie zauważyłby mojego zniknięcia. A jeśli już ktoś by się zorientował, to i tak nic by nie zrobił, żeby samemu nie wpaść w kłopoty.

Tutaj każdy żyje swoim życiem i zajmuje się własnymi problemami. Obcy ludzie raczej nie pomagają sobie nawzajem. Mieszkam tu od 15. roku życia i naprawdę na palcach jednej ręki mógłbym policzyć bezinteresowne gesty pomocy, których przez ten czas byłem świadkiem. Zdarza się to niezwykle rzadko. W zasadzie, nie dziwię się w tej kwestii ludziom. Znając swoją "rodzinę", pewnie sam byłbym ostrożny, jeśli chodzi o pomoc. Fakt, sumienie pewnie by mnie zjadło, ale z drugiej strony nigdy nie wiadomo przecież, w jakim towarzystwie obraca się człowiek w tarapatach, ani dlaczego w nie wpadł. Jestem tego doskonałym przykładem, a moje "rodzeństwo" jest przykładem tego, kogo spotkałby na swojej drodze jakikolwiek człowiek, który zdecydowałby mi się pomóc. A gdyby jeszcze dowiedzieli się o tym „rodzice", mógłby już kopać sobie grób. Dosłownie.

Oczami wyobraźni widzę już „rodziców", śmiejących się cynicznie po dokonaniu kolejnej zbrodni, kiedy nagle czuję mocne uderzenie w ramię. Rozglądam się nieprzytomnie.

— Jak leziesz, baranie?! — wrzeszczy jakiś mężczyzna, na którego chyba przypadkiem , wpadłem.

— Przepraszam, nie chciałem — mamroczę, ale niewiele to daje.

Facet, z którym się zderzyłem, zaczyna jeszcze bardziej się drzeć. Obraża mnie i moją rodzinę na pięć pokoleń wstecz, a przy tym ma w oczach jakiś dziwny  obłęd. Nie chcę więcej kłopotów, więc przepraszam jeszcze raz, a potem czym prędzej odchodzę. Staram się nie zwracać uwagi na kolejne krzyki mężczyzny. Skręcam w pierwszą, lepszą ulicę, żeby tylko się go pozbyć. Kiedy jednak zauważam, gdzie jestem, niemal natychmiast zamieram.
Wygląda na to, że nogi poniosły mnie w jedyne dotychczas bezpieczne miejsce, czyli tam, gdzie mieszka Miles. Chłopak akurat wychodzi z budynku, w którym mieszka. Nie chcąc, żeby pomyślał, że go nadchodzę, od razu robię zwrot w tył. Wracam na ulicę, na której jeszcze przed chwilą darł się tamten facet. Na szczęście już go tutaj nie ma.

Zastanawiam się tylko, co dalej. Chyba wrócę po prostu do fabryki i będę dalej czekał na cud, który nigdy nie nastąpi. Być może spróbuję też skontaktować się jeszcze raz z Milesem i wszystko mu wytłumaczyć, ale jeszcze nie teraz. Odczekam kilka dodatkowych dni, żeby trochę się uspokoił. Wiem, że pewnie nie oswoi się z myślą, że jego kumpel ma "braci" bandytów, ale liczę na to, że przynajmniej mnie wysłucha. Naprawdę nie chciałbym stracić kolejnej osoby przez to, co robi moja "rodzina". Już wystarczająco dużo osób zniknęło przez nich z mojego życia.
Z drugiej jednak strony, jeżeli Miles zadecyduje, że nie chce słuchać tego, co mam do powiedzenia, albo po wysłuchaniu mnie i tak zerwie ze mną kontakt, będę musiał się z tym pogodzić. Nikogo nie zmuszę przecież do zadawania się ze mną. Znaczy, moja „rodzina" pewnie by zmusiła, ale ja tak nie chcę. Nie chcę być taki, jak oni.

Powoli zaczynam iść z powrotem w stronę opuszczonej fabryki, kiedy nagle czuję wibracje mojego telefonu. Na chwilę staje mi serce. Drżącymi rękami wyciągam komórkę z kieszeni spodni i z przerażeniem sprawdzam, co się dzieje. Na ekranie widzę powiadomienie o SMSie z nieznanego numeru. Niepewnie otwieram wiadomość, która okazuje bardzo krótka. Jest to zaledwie kilka raczej nic nieznaczących liter.

czw., 27.06. o 10:15 am

Nieznany: D. i M.
L.A.
A.

Przez dłuższą chwilę stoję na środku chodnika, wpatrując się w telefon. Próbuję rozszyfrować tę dziwną wiadomość, ale nie jest to łatwe. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, kto mi to wysłał. Mój numer ma przecież tylko "rodzina", a "rodzice" nigdy nie skontaktowaliby się ze mną w taki sposób. Chyba, że...

A co, jeśli to "A." na końcu to podpis? Może to moja "siostra"? W sumie, już raz przecież się ze mną skontaktowała. Ostrzegła mnie, żebym nie wracał do domu dokładnie wtedy, kiedy reszta naszego "rodzeństwa" została aresztowana. Może teraz też chce mi coś przekazać, ale nie ma innego sposobu, żeby to zrobić?

Hmm... tylko co w takim razie znaczą pozostałe litery? Czy "L.A." to Los Angeles? W zasadzie, to powszechnie znany skrót, ale z drugiej strony A. mogła mieć na myśli wszystko. Chociaż, ona przecież tam właśnie teraz przebywa. W takim razie rzeczywiście mogła mieć na myśli miasto. Ale dlaczego mi o nim mówi?

No i co oznacza "D. i M."? Fakt, imiona dwójki naszych "braci" zaczynają się na te litery, ale to nie łączy się z resztą wiadomości. Oni nie są w Los Angeles. Z tego, co wiem, jeden pojechał do Seattle, załatwiać jakieś interesy "rodziców", a drugi został aresztowany. Nic z tego nie ma sensu. Ten SMS nie ma sensu.

Przez moment zastanawiam się, czy znam jeszcze kogoś, kogo imiona zaczynają się na te litery, ale... O cholera! Nie, to nie może być prawda! To nie może być to, o czym myślę! Przecież ich obecność w Los Angeles jest niemożliwa! A może? Może jednak? Co, jeśli tam są? Co, jeżeli właśnie to miała na myśli A.?

Robi mi się słabo. Opieram się o ścianę najbliższego budynku. Kręci mi się w głowie. Kolana uginają się pode mną. Telefon prawie wypada mi z ręki. Nie mam nawet siły go trzymać. Przed oczami zaczyna robić mi się ciemno. Dźwięki zatłoczonego miasta cichną. W uszach słyszę tylko pisk. Nagle czuję zimno betonu. Moje nogi nie wytrzymały. Biorę głęboki oddech i próbuję się podnieść, ale nie daję rady. Jeśli D. i M. naprawdę są w Los Angeles, to są w niebezpieczeństwie. Ta myśl przeszywa mnie na wskroś i sprawia, że tracę oddech. Moje serce wali jakbym przebiegł maraton. Nie, nie mogę pozwolić mojemu organizmowi wygrać! Nie mogę tutaj tak siedzieć! Muszę się podnieść i im pomóc! Teraz!

Z trudem podnoszę się z ziemi, zmuszając moje nogi do posłuszeństwa. Na nowo skupiam się na dźwiękach przejeżdżających samochodów i rozglądam się, upewniając się, że odzyskałem wzrok. Telefon ląduje z powrotem w kieszeni moich spodni, a ja podejmuję decyzję, której być może będę żałował do końca życia. Sęk w tym, że nie mam innego wyjścia. Jeżeli w ostatniej chwili zmienię zdanie, D. i M. mogą nawet umrzeć. Nie mogę do tego dopuścić. Nie wybaczyłbym sobie tego.

Drżącym krokiem wracam na ulicę, gdzie mieszka Miles. Na szczęście w mieszkaniu raczej nikogo nie będzie. Sam przecież widziałem jak mój kumpel stamtąd wychodził, a jako, że dzisiaj jest czwartek, najprawdopodobniej poszedł na uczelnię. To znaczy, że nie wróci pewnie do późnego popołudnia, co daje mi trochę czasu na wcielenie planu w życie. Cholernie źle czuję się z tym, co zamierzam zrobić, ale to jedyna opcja, żeby się stąd wydostać.
Podchodzę do budynku i zaglądam przez szklane drzwi. Odźwierny siedzi na swoim miejscu. W holu nikogo nie ma, więc mężczyzna zabija czas, czytając jakąś gazetę. Na szybko wymyślam jakąś wymówkę, żeby wyjaśnić, dlaczego przyszedłem. To znaczy, być może facet o nic nie zapyta, ale wolę być przygotowany.

Biorę głęboki oddech, a następnie, udając pewność siebie, wchodzę do budynku. Odźwierny od razu podnosi wzrok znad gazety. Kiedy mnie zauważa, uśmiecha się przyjaźnie.

— Matt, ty tutaj? O tej porze? — zagaduje mężczyzna.

— Tak, ale wpadłem tylko na chwilę — zaczynam się tłumaczyć, czując przyspieszający puls. — Muszę wziąć coś od Milesa.

— Milesa nie ma teraz w domu — informuje mnie od razu odźwierny.

— Wiem, wiem, minąłem się z nim na ulicy — wciskam mu pierwsze kłamstwo. — Prosił, żebym poszedł do niego i wziął jakieś dokumenty. Potrzebuje je na zajęcia, a już nie zdążyłby się wrócić. Mam je zanieść na uczelnię.

— Dał ci klucz do mieszkania? — dopytuje facet.

— Tak, mam go tutaj. — Poklepuję się po kieszeni kurtki, jakby rzeczywiście coś w niej było.

— No dobra, w takim razie leć. — Wzrusza ramionami. — Mam tylko nadzieję, że niczego nie zmalujesz. Ufam ci, Matt, jasne?

— Spokojnie, ja nie z takich, wszystko będzie w porządku — odpowiadam, a mój żołądek zaciska się w supeł.

Wbiegam po schodach, próbując zignorować wyrzuty sumienia. Nie wierzę, że naprawdę to zrobiłem. Ten facet mi ufa, a ja go okłamałem. Miles też do pewnego momentu mi ufał. Może powinienem jednak poczekać jeszcze kilka dni i spróbować z nim porozmawiać? Przecież tym, co zaraz zrobię, na zawsze przekreślę naszą znajomość. Gdyby czas mnie tak nie gonił, pewnie bym poczekał, ale nie mam już takiej możliwości. Nie zamierzam ryzykować życia D. i M. Nie, jeśli mogę coś zrobić.

Wchodzę na odpowiednie piętro, mijając się z sąsiadką Milesa. Kobieta właśnie wychodzi. Czekam więc aż zejdzie na dół, a potem podchodzę do doniczki, stojącej nieopodal drzwi mojego kumpla. Schylam się i wyciągam z niej zapasowy klucz do mieszkania. O tej kryjówce dowiedziałem się kilka lat temu, kiedy jak zawsze przyszedłem do Milesa na weekend, a on nie zdążył jeszcze wrócić z uczelni. Powiedział mi wtedy, żebym wziął zapasowy klucz i wszedł do mieszkania. Założę się, że gdyby wtedy wiedział, do czego to doprowadzi, nigdy by mi na to nie pozwolił.

Wzdycham cicho i przekręcam klucz w zamku. Mieszkanie, tak jak się spodziewałem, jest zupełnie puste. Zamykam za sobą drzwi, a następnie podchodzę do niewielkiego stolika w kuchni, na którym leżą wszystkie listy. Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła, ale pomimo tego zaczynam przeglądać dokumenty. Już chwilę później trzymam w rękach kopertę zaadresowaną do Milesa przez jego rodziców. W środku jest kilkaset dolarów. Wiem, że ich brak nie zrobi Milesowi wielkiej różnicy, bo ma dość sporo oszczędności. Ja jednak czuję obrzydzenie do samego siebie, kiedy wyciągam pieniądze z koperty i wkładam je do wewnętrznej kieszeni mojej kurtki. Wiem, że to, co robię, jest złe, ale nie mam wyboru. To moja jedyna szansa na ucieczkę, przynajmniej chwilową. I nawet, jeśli trafię za to do więzienia, wciąż będzie to lepsze niż dalsze życie z moją "rodziną".

Podbiegam do drzwi, chcąc jak najszybciej wyjść z mieszkania, ale coś nie pozwala mi tego zrobić. Czuję, że nie mogę wyjechać bez słowa. Przezwyciężam więc chęć ucieczki i wracam do stolika. Pomiędzy listami znajduję jakąś pustą kartkę, a na szafce kilka kroków dalej leży długopis. Nie myśląc długo, zaczynam pisać wszystko to, co chciałbym powiedzieć Milesowi:

"Cześć, stary. Wiem, że nie spodziewasz się takiego listu i wiem, że to, co zaraz przeczytasz, jeszcze mocniej utwierdzi Cię w przekonaniu, że jestem jak moi bracia, ale tak nie jest. Uwierz, nie jestem taki sam. Nie jestem bandytą. Przepraszam za to, co zrobiłem. Przepraszam, że wziąłem od Ciebie pieniądze, bo tak, wziąłem je. Kilkaset dolarów. Mam świadomość, że to przestępstwo, ale wiem też, że ich brak nie zrobi Ci różnicy, a mnie może pomóc. I nie, nie wykorzystam tej kwoty do wyciągnięcia braci z aresztu. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że będą siedzieć tam jak najdłużej. Poza tym, wszystko Ci oddam. Za jakiś czas przyślę Ci kolejny list, tym razem z pieniędzmi, które Ci pożyczyłem, przysięgam. Wiem, pewnie nie wierzysz już w żadne moje słowo, więc coś Ci opowiem: kiedyś jedna mała, ale mądra osóbka, poprosiła mnie, żebym nie składał obietnic, jeśli nie mam pewności, że ich dotrzymam. Od tamtego czasu trzymam się tej zasady, a minęła już ponad dekada, od kiedy ją usłyszałem. Właśnie dlatego, jeszcze raz: obiecuję, że wszystko Ci oddam. Już niedługo.

M."

Zostawiam notatkę na stoliku i wychodzę z mieszkania. Zamykam je na klucz, który z powrotem ląduje w doniczce. Do czasu opuszczenia budynku próbuję udawać, że wszystko jest w porządku. Tak jak zawsze żegnam się nawet z odźwiernym, a następnie wychodzę na ulicę. Obieram tylko sobie znany kierunek i odchodzę na zawsze, nie oglądając się za siebie.

~*~

Hejka!
Sesja na studiach zdana, oficjalnie zaczęłam trzymiesięczne wakacje, więc wracam do pisania :D Niczego co prawda nie obiecuję, ale chciałabym, żeby rozdziały pojawiały się przynajmniej w miarę regularnie, więc postaram się tego dotrzymać. Nie wiem jeszcze jednak, co wyniknie w międzyczasie, dlatego na razie nie chcę mówić zbyt dużo naprzód ;)

Naprzód patrzy za to pewnie Matthew. Jak myślicie, czy da radę dotrzeć do Los Angeles? A jeśli tak, to czy zrobi to na czas? A przede wszystkim, o co chodziło w skrótach, zawartych w SMSie? Macie może jakieś pomysły? Piszcie!

Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top