Rozdział 16
DOMINIKA
Po dwunastu godzinach lotu oraz odebraniu naszych bagaży, wraz z Moniką i Kamilą, podekscytowane stajemy wreszcie na ulicy w Los Angeles. Od razu po wyjściu z lotniska uderza w nas żar, lejący się z nieba. Kamila zdejmuje swoją czarną bluzę, przewiązując ją w pasie, a ja podwijam lekko rękawy mojej koszulki. Tylko Monia nie ma problemu z pogodą, bo nie ma żadnego okrycia i jest ubrana dość luźno. Przynajmniej ona pomyślała...
— To... co teraz? Gdzie idziemy? — pyta w końcu Kami, przeciągając się po spaniu, które trwało niemal cały lot.
— Z tego, co szef napisał mi w mailu, mamy czekać, aż ktoś po nas przyjedzie, ale nie napisał żadnych szczegółów, więc tak naprawdę nie wiemy nic. — Wzdycham ze zmęczeniem, raz jeszcze czytając wiadomość w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek.
— No to jak mamy rozpoznać tego kogoś? — Kamila krzyżuje ręce na piersiach, zaczynając się rozglądać.
— Może ten ktoś ma rozpoznać nas? — sugeruje Monika, patrząc na nas niepewnie.
— Może i tak — odpowiadam nieprzytomnie, zajęta pisaniem wiadomości do rodziców. Prosili, żebym napisała, jak będziemy na miejscu.
Przy okazji wyciągam też kamerkę od Kuby i robię kilka ujęć ulicy, na której się znajdujemy. Ludzie mijają nas, kompletnie nie zwracając uwagi na trzy młode dziewczyny z walizkami. Dla tubylców to pewnie chleb powszedni, zważając na to, jak popularnym miastem jest L.A.
Nagrywam jeszcze przez chwilę, łapiąc przy okazji na kamerze Monikę, Kamilę oraz czarny samochód z przyciemnianymi szybami, podjeżdżający pod lotnisko. Chwila, co?!
Chowam szybko kamerkę, podchodząc bliżej Kami, która dyskretnie wyciąga z kieszeni swój scyzoryk. Monika też się do nas przybliża, łapiąc mocniej rączkę swojej walizki. Wszystkie trzy z niepokojem wpatrujemy się w auto, a ja zaciskam pięści i wystawiam jedną nogę delikatnie naprzód, gotowa do ewentualnej obrony.
Z samochodu wysiada wysoki, barczysty mężczyzna, który pomimo dość zwyczajnego wyglądu, wzbudza u mnie niepokój. Facet omiata spojrzeniem przestrzeń wokół siebie, a jego wzrok surowy wzrok zatrzymuje się na nas. Nieznajomy podchodzi do nas powolnym krokiem, nie spuszczając nas z oczu nawet na sekundę.
Zerkam na Monikę, która zaciska zęby i wpatruje się w mężczyznę, w stu procentach skupiając się na nim, jak na hipotetycznym celu. Przenoszę więc wzrok na Kamilę, która marszczy brwi, rzucając facetowi groźne spojrzenia. Nie jestem pewna, czy coś to da, ale przynajmniej widać, że szkolenia nie poszły na marne. Z tego, co widzę, mężczyzna nie wygląda jednak na wystraszonego i w sumie mu się nie dziwię.
— Dominika i Monika Lipińskie oraz Kamila Wójcik? — pyta głębokim głosem nieznajomy, stając naprzeciwko nas.
— Możliwe. A pan to...? — Monia próbuje wybadać faceta, cały czas zachowując jednak czujność.
— Nazywam się Brown. Michael Brown. Pracuję w wy...
— Dobra, skończ pan odpieprzać Bonda i mów o co chodzi! — Kami przerywa mężczyźnie wpół słowa, wybuchając gniewem.
— Pracuję w wydziale kryminalnym — dokańcza spokojnie pan Brown, lustrując ją wzrokiem. — Zostałem poproszony o przewiezienie was do siedziby firmy.
— Czy ma pan jakiś dowód, który mógłby potwierdzić pańską tożsamość? — pytam kulturalnie, acz stanowczo.
— Oczywiście. — Mężczyzna wyciąga z tylnej kieszeni spodni legitymację, którą posiada każdy pracownik agencji. Dane oraz zdjęcie się zgadzają.
Wymieniam spojrzenia z Moniką i Kamilą. Żadna z nas nie wie do końca, co powinnyśmy zrobić. Z jednej strony słowa pana Browna brzmią dość wiarygodnie, ale nigdy nie będziemy pewne, czy to wszystko nie jest po prostu dobrą grą aktorską i wymyślnym kłamstwem. Każda z nas zdaje sobie jednak sprawę, że jakoś musimy dostać się do agencji, a jeśli to jest jedyne wyjście, to trzeba z niego skorzystać.
Ostatecznie decydujemy się więc na skorzystanie z transportu mężczyzny, ale w drodze do auta cały czas bacznie go obserwujemy. Brown ciągle zachowuje jednak pozory zwyczajnego, spokojnego faceta. Prawdę mówiąc, gdyby ktoś popatrzył na tę sytuację z boku, mógłby odnieść wrażenie, że to krewny którejś z nas, który po prostu odbiera nas z lotniska.
Podczas gdy pan Michael wkłada nasze walizki do bagażnika, ja wraz z dziewczynami po cichu ustalam plan działania, na wypadek gdyby Brown okazał się oszustem. Podczas szkoleń teoretycznych w formie plików oraz prezentacji multimedialnych został nam pokazany wachlarz możliwości na takie sytuacje, ale zgodnie postanawiamy wybrać moduł B ze szkolenia czwartego. Będzie on chyba najbardziej efektywnym wyjściem z tej sytuacji, jeśli facet rzeczywiście okaże się zagrożeniem.
Kiedy więc mężczyzna otwiera nam tylne drzwi samochodu, szybko wymieniamy między sobą spojrzenia, upewniając się, że każda z nas wie, co robić. W oczach moich przyjaciółek nie widać jednak strachu, niepokoju, czy chęci wycofania się, więc zajmujemy odpowiednie pozycje.
Ja wsiadam do auta jako pierwsza, zajmując miejsce po prawej stronie przy oknie. Przy okazji wyciągam z kieszeni spodni telefon, ściskając go mocno w dłoni.
Zaraz obok mnie, na środku, siada Monika. Dziewczyna usadawia się wygodnie, jedną z nóg opierając delikatnie o schowek, znajdujący się przy skrzyni biegów. Drugą natomiast mocno zapiera o podłogę samochodu.
Kamila wsiada jako ostatnia i zajmuje miejsce przy oknie po lewej stronie. W jej ręce cały czas znajduje się zamknięty scyzoryk, który zostaje ostrożnie otwarty, kiedy pan Brown zamyka tylne drzwiczki.
Mężczyzna zajmuje miejsce za kierownicą, a następnie odpala samochód, ruszając. Moje przyjaciółki poprawiają swoją pozycję, a ja włączam w telefonie internetową nawigację. Plan jest taki, że jeśli cokolwiek będzie nie tak, jeśli będziemy widziały jakiekolwiek oznaki mocnego zagrożenia, będziemy miały prawo zaatakować.
Jeżeli się na to zdecydujemy, Kamila wbije mężczyźnie swój scyzoryk w ciało, Monika odbije się nogą od schowka i doskoczy do kierownicy, opanowując auto, a ja wyślę naszą lokalizację polskiej filii agencji oraz będę próbowała skontaktować się z szefem. Mam jednak szczerą nadzieję, że nie będziemy musiały tego robić, bo pomimo że na prezentacji wyglądało to bardzo łatwo, w rzeczywistości coś może nie wypalić.
O dziwo droga mija bardzo spokojnie, a cisza przerywana jest tylko przez grające radio. Co prawda wciąż staram się być czujna, ale z każdą chwilą coraz bardziej się rozluźniam, zwłaszcza że przez cały czas jesteśmy w centrum miasta, więc tutaj raczej nie zostaniemy zaatakowane. Wokół są przecież potencjalni świadkowie, a Brown w żaden sposób nie ukrywa swojej tożsamości, więc wątpię, że aż tak by zaryzykował.
Mój niepokój powraca jednak dość szybko, kiedy mężczyzna skręca na parking, znajdujący się pomiędzy tyłem jakiegoś wieżowca, a tyłem jednego z hoteli Sheraton. Czy to właśnie tutaj znajduje się agencja? Przecież to nierozsądne. Siedziba powinna być jak najbardziej schowana, a nie umiejscowiona w jednej z najbardziej zaludnionych części Los Angeles. O co tutaj chodzi?
— Jesteśmy na miejscu — informuje pan Brown, wysiadając z auta.
— Co? Tutaj? — Kami staje na parkingu, rozglądając się dookoła.
— Owszem — przytakuje mężczyzna, czekając aż wszystkie opuścimy samochód.
— A to nie jest przypadkiem zbyt widoczne miejsce, jak na siedzibę TAJNEJ agencji? — pyta Monika, kładąc nacisk na przedostatnie słowo.
— Cóż, wydaje mi się, że bardziej podejrzane byłoby, gdyby wielki wieżowiec znajdował się poza miastem. W centrum takie budynki są codziennością i nikt nie interesuje się, co w nich jest — wyjaśnia facet, mając w sumie trochę racji.
Wysiadam więc z auta zaraz za Monią, a moją twarz zaczynają okalać ciepłe promienie słońca. Chwilę później dociera do mnie też lekki wiatr, który rozwiewa mi włosy. Uśmiecham się lekko, przez moment czując klimat wymarzonych wakacji. Biorę głęboki oddech, zaciągając się kalifornijskim powietrzem, a następnie wchodzę wraz z moimi przyjaciółkami i Brownem, do wnętrza wieżowca. Od razu po przekroczeniu progu uderza w nas powietrze z klimatyzacji, które na chwilę nas zatyka przez gwałtowne odcięcie świeżego powietrza. Kiedy jednak mija już pierwszy szok, możemy szybko rozejrzeć się po pomieszczeniu.
Recepcja urządzona jest w bardzo eleganckim, aczkolwiek nowoczesnym stylu. Ściany są zbudowane niemal w całości ze szkła, tak samo jak winda, przy której się znajdujemy. Pomieszczenie to w ogóle jest bardzo minimalistyczne, ponieważ poza biurkiem, znajduje się tam tylko kilka kanap i stolików oraz parę roślin. Z sufitu natomiast zwisa bardzo drogo wyglądający żyrandol. Muszę przyznać, że wszystko świetnie się komponuje, dzięki czemu wygląda naprawdę ładnie i profesjonalnie.
Wchodzimy wszyscy do windy, a nasze kroki odbijają się echem po pomieszczeniu. Brown wciska przycisk z numerem 33, zabierając nas na najwyższe piętro budynku. Przez szklane drzwi możemy zobaczyć pozostałe poziomy budynku. Wszystkie kondygnacje urządzone są bardzo podobnie do recepcji, z tą różnicą, że na każdym kolejnym piętrze jest coraz więcej pomieszczeń, w których pewnie z łatwością można się zgubić.
W ciszy docieramy na ostatni poziom, gdzie naprzeciwko windy znajdują się drewniane drzwi z plakietką, informującą o przeznaczeniu pomieszczenia, którym okazuje się gabinet szefa. Dopiero teraz zaczyna docierać do mnie, że za chwilę naprawdę dostaniemy do wyjaśnienia naszą pierwszą sprawę, a serce podskakuje mi do gardła. Przełykam głośno ślinę, zerkając na moje przyjaciółki, które wydają się tak samo zestresowane jak ja. One tylko trochę lepiej to ukrywają.
Brown puka dwa razy do drzwi swojego przełożonego i otwiera je, słysząc pozwolenie. Wraz z dziewczynami wchodzę niepewnie do gabinetu. Stajemy naprzeciwko biurka, za którym siedzi dość starszawy mężczyzna w garniturze. Na pierwszy rzut oka wygląda surowo, ale chwilę później na jego twarz wstępuje przyjazny uśmiech.
— Witajcie, dziewczęta! — Mężczyzna wstaje zza biurka i podchodzi do nas. — Jak mniemam, to wy jesteście Dominika, Monika oraz Kamila, tak?
— Tak, owszem — odpowiadamy niemal jednym głosem.
— Świetnie, ja nazywam się John Smith i jestem dyrektorem tej filii T.A.C.O.S. — Szef wita się z nami uściskiem dłoni. — Wiem, że pewnie jesteście ciekawe, kogo dotyczyć będzie sprawa, którą dostaniecie oraz co się dzieje, ale zanim do tego przejdziemy, chciałbym omówić z wami kilka spraw. Proszę, usiądźcie.
Zgodnie z prośbą pana Smitha zajmujemy miejsce na krzesłach, znajdujących się naprzeciwko biurka, za którym ponownie zasiada mężczyzna. Przez chwilę siedzimy w ciszy, przerywanej dźwiękami klawiatury, na której pisze coś szef.
— No dobrze. — Facet odrywa się od komputera, a stojąca obok drukarka uruchamia się, produkując kilka plików. — Za chwilę dam wam wszystkie informacje, dotyczące sprawy, którą się zajmiecie, ale najpierw chcę porozmawiać o stronie technicznej.
— W sensie o broni i naszych umiejętnościach, tak? — pyta Kamila, która jako jedyna z nas miała odwagę się odezwać.
— Owszem. Chciałbym po prostu zadać wam kilka pytań, żeby ustalić w jaki sposób będzie przebiegać nasza współpraca, ponieważ wiem, że każda z was jest dobra w innym aspekcie — oznajmia pan Smith. — Przede wszystkim, chciałbym się dowiedzieć, czy któraś z was ma prawo jazdy.
— Wszystkie mamy, ale Dominika rzadko jeździ — mówi zgodnie z prawdą Monika.
— Rozumiem. A jak stoicie z bronią? Wszystkie umiecie posługiwać się bronią palną, tak? — Mężczyzna sięga do biurka po nasze akta, a my przytakujemy. — Mhm, a tutaj mam napisane, że któraś z was potrafi walczyć bronią białą. Która to?
— Ja. — Kamila podnosi rękę. — Umiem używać wszelkiego rodzaju ostrzy od dwunastego roku życia.
— Imponujące — przyznaje szef. — To pewnie znaczy też, że to właśnie ty jesteś najbardziej porywcza z waszej trójki, prawda?
— Nieźle pan to nazwał. — Kami uśmiecha się cwanie.
Kolejne kilkadziesiąt minut mija nam na rozdzielaniu zadań. Dyrektor amerykańskiej filii agencji wypytuje szczegółowo o umiejętności, które posiadamy. Mówimy wszystko zgodnie z prawdą, widząc że mężczyzna porównuje nasze słowa z aktami, które otrzymał. Poza tym, nie mamy powodu, by kłamać. Podpisując umowy na przyjazd tutaj, doskonale wiedziałyśmy, na co się zgadzamy.
Ostatecznie, po małym wywiadzie z nami, szef postanawia, że Monika zajmie się podsłuchami, monitoringiem i całą stroną techniczną. Kamila ma zająć się przygotowywaniem broni oraz wsparciem, jeśli dojdzie do bijatyki, która będzie szła w złym dla nas kierunku. Ja natomiast zostaję postawiona na pierwszej linii frontu tych bójek oraz dostaję za zadanie rozmów z przestępcami, jeżeli uda nam się jakiegoś schwytać, a okazji może być sporo. Okazuje się bowiem, że na chronioną przez nas gwiazdę nie czyha jeden człowiek, a cała szajka.
Tak przynajmniej wyniknęło z pobieżnego wywiadu, przeprowadzonego przez agencję po mailowym zgłoszeniu niepokojącej sytuacji przez nieznanego nadawcę. W zasadzie sprytnie działa ten system. Menadżerowie, producenci filmowi, muzyczni oraz szefowie wielkich korporacji mają pojęcie o istnieniu naszej agencji i możliwości zgłoszenia się z problemem, ale nie znają lokalizacji T.A.C.O.S., ani tożsamości pracowników. Nikt nie wie też o sposobach ochrony, jakie stosujemy, a wszystkie rozmowy odbywają się internetowo poprzez stworzonego specjalnie maila, dzięki czemu możemy zachować anonimowość.
— No dobrze, skoro mamy to już za sobą, została jeszcze tylko jedna sprawa do ustalenia — oznajmia szef, zerkając na swój monitor, na którym pewnie ma zapisane punkty, jakie chce z nami poruszyć. — Jak pewnie wiecie, nasi agenci starają się załatwiać sprawy im powierzone jak najciszej, bez zbędnej publiki oraz szumu. Zakładam, że wy również chciałybyście działać w ten sposób, prawda?
— Tak, ponieważ to jedyny sposób, w jaki działa agencja — mówię to, co było powtarzane wielokrotnie podczas szkoleń. — Tak przynajmniej zostałyśmy poinformowane.
— Owszem, podczas treningów podajemy takie dane, ponieważ najczęściej właśnie tak działamy. Niestety, w tym przypadku musimy zmienić procedury — twierdzi mężczyzna, wprawiając nas w dezorientację. Patrzymy po sobie z dziewczynami, nie wiedząc nawet, co powiedzieć.
— Chwileczkę, dlaczego nagle zmieniają się zasady? Przecież nie ma innej drogi, jeśli chcemy zachować naszą anonimowość, a z tego, co pamiętam, zachowanie tożsamości w ukryciu było jednym z warunków umowy, którą podpisałyśmy jeszcze w Polsce — protestuje Monika, w której chyba odezwała się żyłka prawnicza rodziców. — Kiedy wyjeżdżałyśmy, zostało nam powiedziane, że umowy zostaną przesłane również tutaj, więc nie ma pan prawa nagle tego zmienić.
— Rozumiem waszą dezorientację, dziewczęta, jednak prosiłbym was o uspokojenie się. — Smith próbuje załagodzić sytuację. — Niestety sytuacja zmusza nas do zmiany zasad, ponieważ sprawa została zgłoszona nam zbyt późno i nie ma już czasu na ciche akcje czy przejmowanie się obecnością innych ludzi. Musicie działać.
— Niby jak pan to sobie wyobraża? — pyta przez zaciśnięte zęby Kamila, zaciskając pięści. Widzę, że z całych sił stara się nie wybuchnąć, chociaż w jej oczach widać wściekłość. — Nie możemy przecież ot tak biegać sobie z bronią i narażać niewinne osoby na obrażenia lub śmierć. Czy nie tak działa T.A.C.O.S.?
— Widzę, że uważałyście na szkoleniach. — Mężczyzna śmieje się nerwowo, próbując rozluźnić napiętą sytuację, ale dla nas nie jest to śmieszne. — Posłuchajcie, to są Stany Zjednoczone i tutaj jest trochę inaczej niż w Polsce. W tym kraju legalnie możecie chodzić po ulicy z bronią. Nikt was za to nie ukarze.
— Trafna uwaga, ale dalej nie wiemy, jak pan wyobraża sobie naszą służbę — wtrącam się, zanim Kami powie o kilka słów za dużo, a wiem, że ma na to ochotę. — Mamy za wszelką cenę ochronić gwiazdę, narażając przy tym niewinnych ludzi oraz naszą tożsamość?
— Absolutnie czegoś takiego od was nie wymagam, spokojnie. — Szef podnosi lekko ręce w geście obronnym. — Myślałem bardziej o jakiejś przykrywce, może nawet o przebraniu. Nie mówię tu oczywiście o profesjonalnej charakteryzacji. Wystarczy jakiś element garderoby, który skutecznie zasłoni wasze twarze.
— Tak ja na przykład naciągnięty na twarz kaptur od bluzy? — rzuca niepewnie Kamila, zerkając na nas.
— Albo czapka z daszkiem naciągnięta na oczy? — sugeruje Monia. — Chociaż w sumie to raczej niewiele by dało.
— W zasadzie mogłybyście połączyć te dwa elementy, ale wydaje mi się, że dobrze byłoby wymyślić coś jeszcze, żebyście mogły zakryć nie tylko oczy, ale też usta i nos — stwierdza Smith. — Macie może jeszcze jakieś pomysły?
Razem z dziewczynami wymieniamy spojrzenia, ale żadna z nas nie odpowiada. Naprawdę nie spodziewałyśmy się takiego obrotu spraw. W umowie, którą podpisałyśmy kilka dni temu było napisane wyraźnie, że jednym z warunków pracy w agencji, jest wykonywanie zadań dyskretnie, bez zwracania na siebie uwagi osób postronnych. Nie wiem, czy zmienianie tego jest tak do końca legalne, ale podejrzewam, że jeśli ktoś by się postarał, to znalazłby jakiś haczyk prawny, który by to umożliwiał.
Przez następne kilka minut ciszę, panującą w gabinecie, przerywa jedynie ciche tykanie zegara, zawieszonego nad drzwiami. Nikt z nas wciąż nie ma pomysłu, czego mogłybyśmy użyć do zakrycia twarzy, ale ciężko nad tym myślimy, skupiając się na czymś, co najbardziej pomaga nam się skoncentrować.
Monika ze zmarszczonymi brwiami wpatruje się w podłogę, kręcąc młynka kciukami. Kamila tępym wzrokiem wpatruje się w swój zamknięty scyzoryk, przesuwając go między palcami. Ja natomiast bawię się końcówkami bandanki, zawiązanej na moim nadgarstku. Na moment odrywam od niej oczy, mrużąc je pod napływem promieni słonecznych, które wpadają przez okna. Światło razi mnie, więc szybko przenoszę wzrok z powrotem na mój nadgarstek i wtedy doznaję olśnienia. Nie mogę uwierzyć w to, jak głupia jestem! Element garderoby, który może rozwiązać nasz problem, cały czas miałam na sobie, a pomimo to, nawet o nim nie pomyślałam!
— A może — przerywam wreszcie ciszę, skupiając na sobie wzrok moich przyjaciółek i szefa — mogłybyśmy ukryć nasz wygląd po bandanami?
— W jaki sposób? — pyta pan Smith, wyraźnie zaciekawiony.
— Można by zawiązać je z tyłu głowy, przednią częścią zakrywając nos i usta — wyjaśniam, ściągając chustę z nadgarstka, żeby zademonstrować swój pomysł. — A jeśli do tego będziemy miały narzucone jeszcze czapki i kaptury, to będzie widać nam tylko oczy, a w ten sposób raczej nikt nas nie rozpozna.
— Muszę przyznać, że na to bym nie wpadł. — Szef patrzy na mnie tak przenikliwie, że aż zaczynam nieswojo się czuć. Spuszczam lekko wzrok, zdejmując bandankę z twarzy. Czuję, że zaczynają piec mnie policzki i mam wrażenie, że się ośmieszyłam. — Pomysł jest naprawdę niezły. Jeśli twoje koleżanki się zgodzą, to nie widzę przeszkód, żeby wprowadzić go w życie.
— Spoko, ja mogę na to pójść — zgadza się Kamila, a Monika przytakuje.
— Tak, ja też, ale chciałabym jednak podpisać osobną umowę, w której będą uwzględnione nowe zasady. Nie chcę mieć potem żadnych problemów. — Moja kuzynka obstaje przy swoim.
— W porządku, nie ma problemu. Nowe kontrakty będą gotowe na jutro — obiecuje pan Smith, trochę nas uspokajając. — Czy macie jeszcze jakieś pytania, zanim poznacie tożsamość osoby, którą będziecie ochraniać?
— Ja mam jedno — wyrywa się Kami. — Gdzie będziemy mieszkać? W umowie miałyśmy zapewnione zakwaterowanie na czas pracy.
— Macie zarezerwowany apartament w jednym z hoteli Sheraton — oznajmia mężczyzna.
— W tym naprzeciwko? — pyta niepewnie Monika.
— Nie, w tym niedaleko lotniska. Mieszkanie zarezerwowane jest na najstarszą z was — wyjaśnia szef.
— No dobra, a co z transportem? Jak będziemy docierać na akcje? — dopytuje Wójcik.
— Weźmiecie pojazd z wypożyczalni. Oczywiście agencja pokryje wszystkie koszty. Natomiast, jeśli któraś z was — szef przenosi wzrok na mnie — nie będzie chciała prowadzić lub nie będzie czuła się na siłach, zawsze możecie zadzwonić do Browna. Od teraz jest on waszą prawą ręką, więc jak tylko będziecie potrzebowały jakiejkolwiek pomocy, możecie kontaktować się z nim.
— Świetne rozwiązanie — przyznaję, uśmiechając się lekko. Cieszę się, że agencja nie zostawiła nas z tym wszystkim samych i jednak dała nam jakieś wsparcie. — A czy możemy dowiedzieć się teraz, kto potrzebuje naszej pomocy?
— Oczywiście. Jeśli jesteście gotowe i nie macie więcej pytań, możecie otworzyć tę teczkę. Tutaj są wszystkie informacje o kliencie. — Mężczyzna kładzie na środek biurka akta, które drukował jakiś czas temu, i przysuwa je do nas.
Patrzę niepewnie na dziewczyny, a one patrzą na mnie. Widzę, że żadna z nich nie chce otwierać tych plików, ja zresztą też nie mam ochoty tego robić. Ich miny sugerują, że odczuwają taki sam niepokój, jak ja. Wszystkie trzy boimy się, że będzie to któraś z największych gwiazd Hollywood. Ktoś, kogo znamy z okładek oraz telewizji. Szczerze mówiąc, wolałybyśmy chronić jakąś początkującą gwiazdę. Oczywiście, odpowiedzialność będzie taka sama, ale zmaleje presja, którą może nałożyć na nas publiczność, jeśli dojdzie do jakiegoś napadu. Tak bardzo się boję...
Powoli wyciągam przed siebie drżącą rękę i kładę ją na teczce. Ostrożnie łapię za krawędź, a następnie raz jeszcze patrzę na moje przyjaciółki, chcąc upewnić się, że one też są gotowe poznać tożsamość celebryty lub celebrytki.
Biorę głęboki wdech, po czym otwieram akta, a moje serce na chwilę staje w miejscu. Próbuję złapać oddech, ale płuca odmawiają mi posłuszeństwa. Czuję jak do moich napływają łzy, w uszach zaczyna mi szumieć. Wszystko to trwa sekundy, ale ja mam wrażenie, że mijają wieki.
Wypuszczam z siebie jęk przerażenia, łapiąc jednocześnie trochę powietrza. Z przerażeniem spuszczam wzrok na podłogę, próbując opanować łzy. Zaciskam dłonie na swoich kolanach, czując jak moje ciało zaczyna się trząść.
Nie wierzę w to, co przed chwilą zobaczyłam! Nie chcę w to wierzyć! To nie może być prawda! Przecież to niemożliwe! Temu człowiekowi nie może nic grozić! Każdy może być w niebezpieczeństwie, ale nie on! Nie zgadzam się!
— Czyli, Kendall Schmidt, tak? Na pewno to on potrzebuje pomocy? — dopytuje Kamila, chyba też nie do końca w to wierząc.
— Owszem, kilka dni temu zgłosił się do nas jego manager, Mark Williams. Z jego słów wynika, że ktoś śledzi tego chłopaka. Już kilkukrotnie widział ten sam samochód, stojący pod studiem nagraniowym oraz filmowym, w zależności od tego, gdzie akurat znajdował się nasz obiekt — opowiada szef, a mi z każdym jego słowem robi się coraz bardziej słabo.
— A może to po prostu jakiś pracownik? Naprawdę nikt na to nie wpadł? — Monika zerka na mnie ze zmartwieniem.
— Oczywiście, że taki pomysł również się pojawił. Williams przez kilka dni obserwował nawet to auto, jednak kierowca cały czas w nim siedział, więc niemożliwym jest, żeby był to pracownik — oznajmia Smith. — I zanim zapytacie, nie, nie wiadomo jak wygląda właściciel tego samochodu, ponieważ auto miało przyciemniane szyby, przez które nie sposób było zobaczyć jego twarzy.
— Okay, jakoś damy radę. — Wzdycha ciężko Kamila.
— A znacie w ogóle tego chłopaka? — pyta nagle szef, patrząc na nas nieco podejrzliwym wzrokiem.
— Tylko z gazet — odpowiadam szybko, próbując opanować łamiący się głos.
Wiem, że od teraz muszę udawać. Nie mogę powiedzieć prawdy, bo gdybym to zrobiła, agencja pewnie odsunęłaby nas od tej sprawy, a na to nie mogę pozwolić. Jeśli rzeczywiście Kendall jest osobą, która potrzebuje pomocy, to muszę się z tym pogodzić, choć nie będzie mi łatwo, i ochronić go za wszelką cenę. Nie mogę pozwolić, żeby cokolwiek złego mu się stało. Nie wybaczyłabym sobie tego...
Chwilę później dostajemy od Smitha pozwolenie na opuszczenie jego gabinetu. Wstaję z krzesła najszybciej, jak tylko mogę, a następnie łapię teczkę i zamykam ją. Wychodzę wraz z dziewczynami z pomieszczenia, przyciskając akta do piersi. Wszystkie informacje, które są potrzebne do ochronienia Kendalla są właśnie tam, więc muszę pilnować ich jak oka w głowie.
Opieram się o ścianę obok drzwi gabinetu i zamykam oczy, próbując uspokoić emocje. Powstrzymuję napływające łzy, wiedząc że nie mogę pokazać słabości. Nie teraz, nie tutaj. Zaciskam zęby, po czym uchylam lekko powieki. Panika, którą dotychczas czułam, przemienia się w złość, kiedy dociera do mnie, że ktoś chce skrzywdzić Schmidta. Czy ci czyhający na niego idioci naprawdę myśleli, że tak łatwo im pójdzie? Po moim trupie! Jeśli chcą zrobić coś Kendallowi, najpierw będą musieli zmierzyć się ze mną, a jeśli coś grozi osobom, na którym mi zależy, to nie mam żadnych hamulców.
— Chodźcie za mną, dziewczęta. — Słyszę nagle głos Browna. — Zanim odwiozę was do hotelu, musicie jeszcze odebrać wyposażenie.
Posłusznie wchodzę z moimi przyjaciółkami oraz Michaelem do szklanej windy, z której wychodzi właśnie dwóch innych agentów. Zmierzają do gabinetu szefa, więc albo zawalili sprawę, którą się zajmują, albo wykonali robotę tak dobrze, że Smith chce im osobiście podziękować. Ciekawe, która z opcji jest prawdziwa. Trzymam kciuki, że ta druga, bo jeśli nie, to chyba nie chciałabym być na ich miejscu.
Pan John niby po bliższym poznaniu wydaje się sympatyczny oraz wyrozumiały, ale pomimo tego, bije od niego dość dziwna aura. Z jednej strony na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo surowy, jednak nie to odczuwałam podczas rozmowy z nim. Jego sposób mowy oraz przenikliwe spojrzenie powodowało u mnie niepokój i czułam się dość niezręcznie. Nie mam pojęcia, dlaczego odniosłam takie wrażenie, może to przez jet lag, ale pomimo tego, że Smith jest moim szefem, muszę przyznać, że nie do końca mu ufam. Mam tylko nadzieję, że się mylę, a mężczyzna jest po naszej stronie. Inaczej nie dostałby przecież tej pracy, prawda?
Wzdycham ze zmęczeniem, kiedy winda zatrzymuje się na jednym z niższych pięter. Adrenalina powoli zaczyna ze mnie uchodzić, a jej miejsce zajmuje zmęczenie. Wychodzę na korytarz, powłócząc nogami i przecieram oczy, starając się nie zasnąć na stojąco. Kątem oka widzę, że moje przyjaciółki też nie czują się już najlepiej, ale mimo wszystko, musimy przetrwać jeszcze przynajmniej kilka minut. Już niedługo będziemy w hotelu, a jeśli nie damy rady, to zdrzemniemy się w samochodzie. Brown pracuje dla agencji, więc myślę, że możemy mu ufać, zwłaszcza, że teraz jest naszą "prawą ręką".
Opieram się o ścianę, obserwując mężczyznę, który podchodzi do jedynych drzwi na tym piętrze. Znajduje się na nich plakietka z napisem NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY, ale wydaje mi się, że pan Michael nie należy do jednej z tych osób. Przynajmniej mam taką nadzieję.
— Jennifer, przyprowadziłem ci te trzy dziewczyny, które miały dzisiaj przyjechać. Mogą wejść? — pyta Brown po lekkim uchyleniu drzwi.
— Jasne, zapraszam. — Zza ściany słyszymy sympatyczny, damski głos.
Mężczyzna otwiera szerzej drzwi, pokazując nam gestem, żebyśmy weszły do środka. Niepewnie przekraczamy próg pomieszczenia, wchodząc do ogromnego składu broni. Zerkam na Kamilę, której aż świecą się oczy, ale Monika szybko przytrzymuje ją, zanim zdąży dopaść do jakiegoś sprzętu.
Kręcę z rozbawieniem głową, a następnie przenoszę wzrok na krzątającą się po pomieszczeniu kobietę w średnim wieku. Na biurku stoi niewielka tabliczka z imieniem i nazwiskiem, jakim jest Jennifer Evans. Zaraz obok stoi natomiast wazon z żółtymi liliami, które odrobinę przełamują surowość wnętrza, wypełnionego broniami.
— Usiądźcie sobie dziewczynki, dobrze? — Kobieta patrzy na nas przelotnie, a na jej twarzy gości ciepły uśmiech. — Za chwilkę dam wam sprzęt.
— Przed chwilą siedziałyśmy ponad godzinę, więc raczej postoimy — mówi żartobliwie Monika, przeciągając się.
— No tak, Smith pewnie nieźle was przemaglował, co? — pyta pani Evans, wchodząc na drabinę, żeby sięgnąć pistolet, leżący wysoko na półce.
— Trochę tak, ale dobrze, że nas przepytał. Ktoś przecież mógł się pod nas podszywać — twierdzi Monia, znowu łapiąc Kamilę za ramiona.
— To prawda. — Jennifer uśmiecha się smutno. — No dobrze, dziewczynki, to wasze plecaki. Nie zgubcie ich.
— Dziękujemy — mówimy chórkiem, biorąc od niej takie same torby, jakie miałyśmy jeszcze w Polsce.
— Na razie spakowałam tam podstawowe wyposażenie, czyli dwa pistolety, naboje do nich, pistolet z liną, paralizator, gaz pieprzowy oraz sprytny komunikator, dzięki któremu będziecie mogły porozumiewać się ze sobą podczas akcji — wyjaśnia pani Evans. — A w gratisie dorzuciłam wam jeszcze od siebie nadajnik GPS. Jeśli jakimś cudem udałoby wam się zbliżyć do jednego z przestępców, możecie mu to podrzucić. Ewentualnie możecie również użyć tego do śledzenia klienta, ale w tym pomoże wam raczej monitoring oraz podsłuchy.
— Przepraszam, jakie podsłuchy? — pytam zaniepokojona, bo nie przypominam sobie, żeby szef coś o tym wspominał.
— Jak to, Smith nic wam nie mówił? — Jennifer wygląda na bardziej zdziwioną, niż ja, Kamila i Monika razem wzięte. — Cóż, to trochę dziwne, ale pewnie po prostu zapomniał i wszystkiego dowiecie się jutro.
— A czy pani mogłaby może powiedzieć nam już teraz, o co z tym chodzi? — prosi niepewnie Monia. — Chciałybyśmy być przygotowane na każdą opcję.
— W porządku, ale ta rozmowa zostanie między nami, dobrze? — odpowiada pytaniem na pytanie pani Evans. — Smith pewnie chciałby sam wam to wyjaśnić, a ja nie chcę mieć z tego tytułu problemów.
— Nikomu nie powiemy, obiecujemy — mówię za nas trzy.
— No to słuchajcie, dzisiaj wieczorem lub jutro nasi informatycy zrobią coś w tych swoich komputerkach, dzięki czemu założą obiektowi waszej ochrony podsłuch w telefonie. Prawdopodobnie dostaniecie też dostęp do wglądu we wszystkie aplikacje, tak na wszelki wypadek — oznajmia kobieta, a ja blednę.
Nie wierzę, że będziemy musiały podsłuchiwać Kendalla i grzebać mu w telefonie. Przecież to nieetyczne! To okropne! Czy naprawdę musimy naruszyć jego prywatność, aby mu pomóc? Czy nie ma innego sposobu? Bo moim zdaniem śledzenie go w zupełności by wystarczyło.
Z drugiej strony jednak, choć wciąż jest to dla mnie niemoralne, rozumiem dlaczego szef zdecydował się na taki sposób. Przestępcy mogą przecież skontaktować się ze Schmidtem lub wysyłać mu groźby, więc lepiej, żebyśmy o tym wiedziały. Będziemy mogły od razu zareagować i może nawet namierzyć tę szajkę.
Ze sztucznym uśmiechem dziękuję pani Evans za podzielenie się z nami tą informacją, a następnie zarzucam plecak na ramię i wychodzę z moimi przyjaciółkami na korytarz. W ciszy podążamy za Brownem do auta, żeby podwiózł nas do hotelu. Po minach dziewczyn widzę, że one też są bardzo zmęczone, ale jednocześnie w ich głowach dzieje się niezły mętlik. Nie dziwię im się, bo dla każdej z nas to, czego się dowiedziałyśmy, jest szokiem. Poza tym, wszystkie jesteśmy wykończone długim lotem i zmianą strefy czasowej.
Szczerze mówiąc, pomimo dość wczesnej amerykańskiej godziny, marzę teraz o położeniu się do łóżka z kubkiem gorącego kakao, ale zanim pójdę spać, muszę jeszcze zapoznać się z aktami sprawy. Poza tym, powinnam zadzwonić do rodziny, której obiecałam, że codziennie będę się odzywać. Wiem, że rodzice zrozumieliby, gdybym to przełożyła, ale nie chcę zawieść Kuby i Kacpra. Chłopaki wysłały mi przypomnienie jeszcze podczas lotu, więc zakładam, że naprawdę im na tej rozmowie zależy. No i, ja też chciałabym ich zobaczyć, chociażby przez internetową kamerkę, bo naprawdę za nimi tęsknię.
Wraz z dziewczynami wsiadamy do samochodu w takich samych pozycjach, jak za pierwszym razem. Pomimo, że szef stwierdził, że pan Michael jest od teraz naszą "prawą ręką", wciąż niezbyt mu ufamy, a przynajmniej ja. Znam go przecież dopiero niecałe dwie godziny i zamieniłam z nim mniej słów niż z przechodniem, który kilka lat temu zapytał mnie w Warszawie o drogę. Poza tym, jest w wieku mojego ojca, więc nie wyobrażam sobie, że starszy facet robił to, o co go poproszę.
Cóż, być może moje myślenie jest błędne, ale w polskiej filii agencji, pomimo że pracownicy starali się traktować siebie nawzajem z szacunkiem, to jednak osoby starsze patrzyły troszeczkę z góry na osoby początkujące. Oczywiście, doświadczeni agenci starali się pomagać nowicjuszom, ale nie było mowy o byciu ich "prawą ręką". To raczej nowe osoby były pomocnikami fachowców. Właśnie dlatego sytuacja tutaj wydaje mi się dość dziwna i boję się, że Brown, pomimo rozkazów szefa, będzie sprawiał problemy i wcale nie będzie aż tak pomocny, jaki powinien być według słów Smitha. Mam nadzieję, że moje przeczucie okaże się jednak błędne.
— Sorry, jak długo będziemy jechać do hotelu? — pyta nagle Kami, wyrywając mnie ze stanu zasypiania.
— Prawdopodobnie około godziny, może trochę więcej — mówi krótko Brown, stając w długim korku. No pięknie...
— A nie ma jakiejś innej trasy, która byłaby szybsza? — odzywa się Monia, patrząc za okno na sznur aut.
— Niestety, dziewczęta, ta droga jest najkrótsza — twierdzi pan Michael, załamując nas. — Witam w Los Angeles.
— A czy mógłby pan włączyć radio, żeby choć trochę zagłuszyć ten hałas? — pytam niepewnie, słysząc coraz bardziej nasilające się trąbienie innych samochodów.
— Nie ma problemu. — Mężczyzna patrzy na mnie wyrozumiale we wstecznym lusterku, a następnie włącza muzykę.
Następne pół godziny mija nam na słuchaniu amerykańskich hitów, wymieszanych z hałasem miasta. Głowa mi pęka i mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Jet lag nieźle daje mi w kość, ale to u mnie norma. W dzieciństwie kilka razy byłam z rodzicami na wakacjach w Stanach Zjednoczonych i dosłownie każda podróż kończyła się przynajmniej jednodniową nadmierną sennością, bólami głowy oraz mdłościami. Powinnam być już do tego przyzwyczajona, ale przez dzisiejszy stres, objawy uderzają kilka razy mocniej.
Monika za to nie wygląda, jakby dolegało jej coś poza zmęczeniem, ale to też norma. Za dzieciaka było tak samo. Moja kuzynka zawsze uwielbiała podróże i miała po nich nawet więcej energii niż zazwyczaj. Muszę przyznać, że czasami jej tego zazdroszczę.
Na całe szczęście po tych trzydziestu minutach wreszcie możemy ruszyć, a pozostała droga do hotelu mija nam nawet sprawnie. Kiedy parkujemy pod Sheratonem, na mojej twarzy pojawia się uśmiech ulgi. Wysiadam z samochodu wraz z dziewczynami, a Brown okazuje się na tyle miły, że nawet pomaga nam wnieść walizki do wynajętego przez agencję apartamentu.
Z wdzięcznością odbieramy od pana Michaela nasze torby i wymieniamy się z nim numerami telefonów. Kierowane grzecznością pytamy też, czy mężczyzna wejdzie choć na chwilę do mieszkania, ale na szczęście wykazuje się on taktem i, widząc nasze zmęczenie, odmawia. Dostajemy tylko prośbę, żebyśmy dobrze się wyspały oraz przygotowały psychicznie, bo lekko na pewno nie będzie.
Po wyjściu Browna z hotelu, wraz z moimi przyjaciółkami rozdzielamy pomiędzy sobą pokoje, ale szczerze mówiąc, nie przykładamy do tego większej wagi. Po prostu każda z nas bierze sypialnię, do której weszła jako pierwsza. Podejrzewamy, że i tak nie będziemy spędzać tutaj większości czasu, a wracać do hotelu będziemy tylko, żeby się zdrzemnąć oraz ewentualnie coś zjeść.
A jeśli już o jedzeniu mowa, to mojemu żołądkowi powoli przypomina się, że po raz ostatni jadłam w samolocie i zaczynam być głodna. Dziewczyny też zastanawiają się nad jakimś posiłkiem, a jako że Monika czuje się z naszej trójki najlepiej, postanawia iść do pobliskiego sklepu, żeby kupić produkty na przynajmniej zwykłe kanapki.
Pozostałe godziny mijają nam na jedzeniu, wzięciu szybkiego prysznica i pracy. Zapoznajemy się z aktami sprawy, przeglądamy dokładniej wyposażenie plecaków oraz dyskutujemy na temat tej całej sytuacji. To znaczy, Monia i Kami dyskutują. Ja siedzę sobie cicho, wpatrując się w dołączone do akt zdjęcie Kendalla. Mój umysł cały czas wypiera fakt, że to właśnie on jest w niebezpieczeństwie. Wydaje mi się, że po prostu potrzebuję chwilę czasu, żeby to do mnie dotarło. Trochę boję się tylko, co będzie, kiedy do końca uświadomię sobie, że to dzieje się naprawdę, a nie jest tylko sennym koszmarem. Mam jednak nadzieję, że będę umiała zapanować nad emocjami i podczas akcji zachować się profesjonalnie. Nie chcę tego zepsuć, ale nie chcę też rezygnować. Zupełnie nie wiem, co zrobić.
— Dobra, laski, wystarczy. — Głos Kamili wyrywa mnie z zamyślenia. — Dajmy sobie już dzisiaj luz, dobra? Wszystko przejrzałyśmy, więc możemy iść już spać.
— Zgadzam się. — Ziewa Monika. — Jest już późno, a jutro powinnyśmy wcześnie wstać.
— A co z Kubą i Kacprem? Miałyśmy do nich zadzwonić — przypominam, przecierając oczy.
— Nie, stara, odpuść — radzi mi Kami. — W Polsce jest piąta rano. Lepiej, żebyśmy zgadali się, jak my się obudzimy, niż żebyśmy teraz miały budzić ich.
— Dobra, może masz rację — przyznaję, bo też nie mam już na nic siły.
Razem z dziewczynami rozchodzimy się do swoich pokoi, a ja piszę jeszcze wiadomość do chłopców, obiecując im, że porozmawiamy za kilka godzin. Chwilę potem odkładam telefon na szafkę nocną, przy okazji ustawiając budzik, a następnie kładę się w końcu do łóżka.
Otulam się kołdrą, kuląc się w hotelowej pościeli. Wszystkie emocje, które miotały mną przez cały dzień, zaczynają męczyć mnie jeszcze bardziej, kiedy jestem sama ze sobą i nie mam czym zająć myśli. Z moich oczu niekontrolowanie zaczynają płynąć łzy, a moim ciałem wstrząsa szloch. Nie mam pojęcia, ile to trwa, ale jakiś czas później, jeszcze bardziej zmęczona płaczem, w końcu zasypiam.
*
— Chodź już, kochanie! Śniadanie gotowe! — Słyszę głos mamy z ogródka. Radośnie zeskakuję z łóżeczka i wybiegam w piżamce z domu. Dzisiaj od rana się świeci słoneczko, więc mama pozwoliła mi zjeść śniadanko na dworze. Zrobiła dla mnie nawet piknik.
— Jestem, mamusiu! — siadam na kocyku i biorę do rączki kanapkę.
— Dobrze, słoneczko. Jedz sobie śniadanko, a ja pójdę posprzątać, dobrze? — pyta mama, a ja kiwam szybko główką. — Gdybyś coś chciała, to zawołaj mnie, albo przyjdź do domku.
— Mamo... a Kendall przyjdzie? — Patrzę smutno na dom mojego najlepszego przyjaciela.
— Nie wiem, skarbie. — Wzdycha mamusia. — Zadzwonię do jego rodziców i zapytam.
— Okay... — uśmiecham się leciutko i zaczynam jeść, a mama idzie do domu.
Jem śniadanko, patrząc na dom Kenda. Chciałabym, żeby tu był. Kiedyś już robiliśmy sobie pikniki i było superowo. Szkoda, że niedawno pierwszy raz się pokłóciliśmy. Teraz nie gadamy i jest mi bardzo przykro. Tęsknię za Kendallem i za bawieniem się z nim. Zawsze się śmialiśmy, tańczyliśmy, biegaliśmy i śpiewaliśmy.
Nie wiem, czemu Kendall się na mnie obraził. Może przez jego nową koleżankę, Lenkę? Ona jest bardzo niemiła i chyba mnie nie lubi. Nie wiem, czemu Kend się z nią bawi. Może dlatego, że ma tyle samo latek, co on? A może Kendall chce być miły, bo Lenka jest tu od niedawna? W sumie, on zawsze jest miły, dla wszystkich.
Wzdycham i kładę chlebek z powrotem na talerzyk. Ugryzłam kanapkę tylko kilka razy, ale nie chcę już jeść. Nie jestem już głodna. I jestem trochę zmęczona. Ale na niebie jest jeszcze słoneczko, czyli jest dzień. A ja nie śpię w dzień. Mamusia mi opowiadała, że jak byłam mała, to spałam, ale teraz już nie. Jestem już duża. Chyba coś jest źle...
Przecieram piąstkami oczka i mrugam szybko kilka razy, bo widzę jakieś czarne plamki. Tatuś mówił, że jak jest dobrze, to nie widzi się czarnych kropeczek. A jak się je widzi, to trzeba się szybciutko położyć.
Kładę się na kocyku, tak jak mówił tata. Słońce świeci mi w oczka, więc zamykam je. Brzuszek zaczyna mnie boleć, ale ciągle leżę. Otwieram oczy tylko na chwilkę. Patrzę na domek, ale jest chyba dalej niż wcześniej. Dziwne...
Wzdycham i znowu zamykam oczka. Zaczyna boleć mnie główka, ale nie mogę wstać. Ciągle widzę plamki...
— Domi? — Słyszę nagle jakiś głos. Siadam szybciutko i odwracam się tam, gdzie ktoś mówił. — Wszystko okay?
— Bartek, Monia! — krzyczę wesoło i wstaję z kocyka. Przez chwilę bujam się na boki, bo kręci mi się w główce, ale mam to w nosie. Szybko zaczynam biec do płotu ogródka. Na chodniku stoją moi kuzyni. Mają więcej latek niż ja, ale i tak fajnie się z nimi bawić. — Przyszliście do mnie? — Łapię płot i zaczynam podskakiwać.
— Nie, idziemy do przedszkola. Dzisiaj ostatni dzień. — Bartek uśmiecha się szeroko, a mi robi się przykro.
— A potem przyjdziecie? — pytam smutno.
— Przyjdą, słoneczko. — Do płotu podchodzi ciocia z moim kuzynem, Kacprem, co ma mniej latek niż ja. Uśmiecham się i kiwam główką na zgodę. Na chwilę kucam przy płocie i przez kratki łaskoczę Kacperka, a on zaczyna się śmiać. — No dobrze kochani, idziemy, tak? Nie chcemy się przecież spóźnić. Domi, pobaw się na razie z Kendallem, dobrze? Patrz, tam idzie — mówi ciocia, a ja szybko patrzę tam, gdzie pokazuje palcem. Kend wychodzi z jego ogródka.
— Kendall! — Biegnę na drugi koniec ogrodu, wołając chłopaka. Kend staje przy płocie i czeka na mnie. — Pobawisz się ze mną? — pytam, zatrzymując się. On nie idzie do szkoły, jak Monika i Bartek. Uczy się w domku, czyli chyba będzie się nudził.
— Hej, mała. Sorki, ale czekam na Lenę. Będę uczył ją jeździć na desce — Kendall serio trzyma w ręce deskorolkę.
— Oh... okay — mówię cichutko i idę powoli na kocyk. Czuję, że w oczach zaczynam mieć łezki. Pociągam kilka razy noskiem i przecieram oczka. Jest mi bardzo przykro. Głupia deska! Głupia Lenka! Kendall obiecał kiedyś na paluszek, że to mnie nauczy jeździć na deskorolce, a nie ją!
Pociągam jeszcze raz noskiem, a w główce znowu zaczyna mi się kręcić. Rączki dziwnie mi się trzęsą, brzuszek ciągle boli i kolejny raz widzę plamki. Nagle robi się ciemno, a ja zaczynam się bać. Nie wiem, co się dzieje. Robię kroczek w tył, bujając się i chyba się przewracam...
KENDALL
Odchodzę kawałek od płotu ogródka Domi i macham Lence, idącej do mnie z drugiej strony ulicy. Trochę żal mi Dominiki, bo do niedawna prawie cały czas spędzaliśmy razem, ale bardzo lubię Lenę i z nią też chcę się pobawić. Poza tym, Lenka ma tyle lat, co ja, a Domi jest jednak młodsza. No i przy mojej nowej koleżance mogę bardziej poćwiczyć mówienie po polsku, bo przez to, że urodziłem się w Ameryce, ciągle muszę uczyć się tego dziwnego języka. Ale w sumie mam o tyle dobrze, że przyjechałem z rodzicami do Polski, jak byłem bardzo mały, czyli wcześnie zacząłem mówić po polsku. Mama mówi, że to się nazywa dwujęzyczność.
Dominika też to ma, ale jej drugim językiem jest angielski. Uczy się go od kiedy się urodziła, bo moi rodzice znali już wtedy jej rodziców i przez to niektórzy mówili do Domi po polsku, a niektórzy po angielsku.
Wzdycham cicho i patrzę w stronę czterolatki. Dziewczynka idzie ze zwieszona głową w stronę kocyka, leżącego na trawie. Widzę, że jest jej przykro, ale naprawię to. Dzisiaj zaczynają się wakacje, a jej i moi rodzice pewnie znowu zabiorą nas gdzieś razem, czyli będziemy bawić się ze sobą od rana do nocy.
— Hej, już jestem. — Lena uśmiecha się. — Idziemy gdzieś, czy będziesz mnie uczył tutaj?
— Może pójdziemy do tego parku niedaleko? — proponuję, bo nie chcę znowu mieć zdartych od betonu kolan.
— Okay, może być. A... — Lenka chce chyba o coś zapytać, ale przerywa jej straszny krzyk. To ciocia Dominiki woła czterolatkę i biegnie do ogródka. Zdziwiony patrzę na Domi, a moje serce na chwilę staje. Moja przyjaciółka wygląda, jakby za chwilę miała zemdleć – jest prawie biała, ma zamknięte oczy, trzyma się za główkę i trochę się chwieje. Mama mówiła mi kiedyś, jak wygląda ktoś, kto mdleje, a Dominika tak teraz wygląda.
Teraz wszystko dzieje się bardzo szybko. Nie myślę długo, rzucam deskorolkę na chodnik, przeskakuję przez płot i biegnę do czterolatki. Kątem oka widzę, że Bartek i Monia robią to samo, ale oni są za daleko. Dziewczynka chwieje się coraz mocniej, a ja czuję, że też nie zdążę jej złapać. W ostatniej chwili wyciągam przed siebie ręce, a Domi przewraca się prosto na nie. Ląduję na kolanach, mocno trzymając moją przyjaciółkę. Kładę ją na trawie, a obok mnie pojawiają się jej kuzyni.
Patrzę na Dominikę, która leży z zamkniętymi oczami i nie wiem, co robić. Tata mówił mi kiedyś, jak trzeba się zachować w takiej sytuacji, ale ja nic nie pamiętam. Bardzo się boję. Jak przez mgłę widzę mamę Domi, która kuca przy dziewczynce. Gdzieś z boku słyszę, jak ktoś chyba dzwoni po pogotowie.
Nie wiem, jak długo czterolatka leży nieprzytomna, kiedy słyszę syreny karetki i ktoś odciąga mnie od Domi. Ta osoba to moja mama, która teraz mnie uspokaja. Przytulam się do niej, dopiero teraz zauważając, że cały się trzęsę i płaczę.
Patrzę na Dominikę, której już pomagają panowie z pogotowia. Biorą czterolatkę do karetki, gdzie wsiada też jej mama, a do mnie i do mojej mamusi podbiegają moi bracia i tata.
Jakiś czas później wszyscy wsiadamy do samochodu i jedziemy do szpitala, a ja zaczynam się modlić. Proszę Pana Boga, żeby nie zabierał Domi do nieba. Nie chcę jej stracić. Tak bardzo się boję...
*
— Kendall, obudź się wreszcie! — Słyszę nagle kobiecy głos, który wyrywa mnie ze snu.
Otwieram gwałtownie oczy i podnoszę głowę, rozglądając się. Chyba musiałem zasnąć podczas oglądania filmu, bo zamiast w swojej sypialni, leżę na kanapie w salonie. Obok mnie stoi natomiast Alexa, patrząc na mnie ze zmartwieniem.
— Coś się stało? — pytam niepewnie, podnosząc się do pozycji siedzącej.
— To raczej ja powinnam o to zapytać. — Dziewczyna zajmuje miejsce obok mnie. — Wszystko w porządku?
— Tak, a co? — Przeciągam się, powoli wracając do rzeczywistości z koszmarnego snu.
— Krzyczałeś przez sen — twierdzi Lexi, a ja wzdycham ze smutkiem, zamykając na chwilę oczy. Muszę uspokoić myśli.
— Przepraszam, jeśli cię obudziłem — mówię w końcu. — Śniła mi się taka jedna nieprzyjemna sytuacja sprzed lat.
— Spokojnie, nie spałam. Ta noc w ogóle jest jakaś dziwna, Carlos też nie mógł długo zasnąć. — Vega zamyśla się na chwilę. — Mniejsza z tym, chcesz pogadać o tym twoim śnie?
— Zależy, co krzyczałem — rzucam żartobliwie, chcąc jakoś rozluźnić atmosferę, ale widzę, że Alexę naprawdę coś trapi.
— Szczerze mówiąc, nie do końca wiem. — Dziewczyna drapie się po głowie. — Znasz jakieś inne języki? Bo raz krzyknąłeś po angielsku, a raz po obcemu.
— Oh... wiesz, ja znam jeszcze polski, bo za dzieciaka mieszkałem w Europie. Myślałem, że Los ci o tym wspominał. — Wzdycham, zażenowany całą sytuacją.
— No tak, wyleciało mi to z głowy, sorki. — Lexi patrzy na mnie przepraszająco. — Wiem tylko, że prosiłeś Boga, żeby czegoś nie robił. Tyle zrozumiałam.
Widząc zmieszanie Vegi, postanawiam opowiedzieć jej mój sen, choć nie mam na to najmniejszej ochoty. Tamten okres mojego życia był cholernie trudny, pomimo że miałem tylko osiem lat. Ciężko mi się do niego wraca, ale myślę, że to dobry moment, żeby z kimś o tym porozmawiać. Wiem, że jeśli poproszę, to Alexa nikomu o tym nie powie, nawet Carlosowi. Mi natomiast może ulżyć, bo w końcu wyrzucę z siebie to, o czym w moim domu od dawna się nie rozmawiało.
Ja też próbowałem o tym wszystkim zapomnieć, bo tak radzili mi rodzice, ale jak widać, nie udało się. Pomimo że minęło naprawdę wiele lat od tamtych wydarzeń, a ja ułożyłem sobie życie, to chyba przez cały czas miałem to gdzieś w podświadomości i ciągle mnie to męczyło. To strasznie głupie, bo byłem przecież wtedy dzieciakiem, więc już dawno powinienem puścić to w niepamięć, ale naprawdę nie potrafię.
Dzień, który mi się śnił, był jednym z najgorszych dni w moim życiu. Straciłem deskorolkę, pokłóciłem się z rodzicami, po raz pierwszy przestałem na jakiś czas odzywać się do Kennetha i prawie straciłem najlepszą przyjaciółkę. Domi trafiła wtedy przez swoją chorobę do szpitala, a tam lekarze zarządzili natychmiastową operację. Pamiętam, że kiedy dojechaliśmy z rodzicami na miejsce mała była już na sali operacyjnej. Byłem przerażony, bo nie miałem pojęcia, czy jeszcze kiedyś ją zobaczę, a nawet nie zdążyłem się z nią pożegnać. Poza tym, myśl że mogę ją stracić, rozrywała mi serce na kawałki. Dominika była dla mnie jak młodsza siostra, więc czułem się, jakby opuszczało mnie rodzeństwo. To tak cholernie bolało...
W szpitalu spędziłem wtedy naprawdę mnóstwo czasu. Podczas operacji, która trwała kilkanaście godzin, nie chciałem ruszyć się z krzesła, pomimo tłumaczeń moich rodziców, że muszę wrócić do domu. Ja jednak nie miałem zamiaru tego robić. Postanowiłem sobie, że będę tam siedział, dopóki nie usłyszę, czy operacja się udała. Właśnie dlatego jedną noc moi rodzice musieli spędzić ze mną w poczekalni, razem z rodzicami małej.
Operacja skończyła się dopiero następnego dnia rano i na szczęście okazało się, że wszystko przebiegło pomyślnie. Dopiero wtedy zgodziłem się na powrót do domu, od razu zaznaczając, że będę przychodził odwiedzać Domi codziennie. I rzeczywiście tak robiłem. Przez około miesiąc każdego dnia siedziałem z małą w sali szpitalnej, ratując ją przed nudą. Obserwowałem też, jak powoli dochodzi do siebie po zabiegu.
Kiedy wreszcie dziewczynka mogła wrócić do domu, ja również się ucieszyłem. Wiedziałem, że co prawda przez jakiś czas moja przyjaciółka nie będzie mogła biegać, skakać ani szaleć, ale najważniejsze było dla mnie to, że wreszcie znowu będzie dzielił nas tylko płot.
Tamte wakacje naprawdę sporo zmieniły. Wydaje mi się, że widząc wszystko, co działo się z Domi i pomagając w opiece przy niej, trochę dojrzałem i zacząłem inaczej patrzeć na niektóre sprawy. Zacząłem bardziej doceniać ludzi, którzy przy mnie byli i starałem się im to okazywać. Przestałem nawet kłócić się z braćmi tak często, jak przed tym całym wydarzeniem. Zrozumiałem, że w każdej chwili mogę ich stracić, a nie wybaczyłbym sobie, gdyby nastąpiło to podczas gdy bylibyśmy pokłóceni lub nie odzywalibyśmy się do siebie.
Niestety, tamte wakacje zmieniły też moich rodziców. Przez to, że ciągle siedziałem z Dominiką, nie chciałem wyjechać z nimi do dziadków, tak jak co roku. Pamiętam, że byli wtedy strasznie źli. Nie wiem, czy to właśnie przez tę sytuację, ale jakiś czas później tata zaczął szukać pracy w Stanach, a mama zaczęła sugerować mi, że chyba już czas, żebym znalazł sobie znajomych w swoim wieku. Parę razy próbowała nawet kontaktować się z rodzicami Leny, ale ja nie poszedłem na żadne spotkanie, które nam zorganizowała. Zdarzyło się też, że mama zaprosiła tę dziewczynkę do naszego domu, a wtedy ja wychodziłem oknem i szedłem prosto do Domi.
Z perspektywy czasu wiem, że było to niedojrzałe, ale ja po prostu nie chciałem, żeby rodzice znajdowali mi znajomych. Z Dominiką świetnie się dogadywałem i nie przeszkadzało mi to, że była o kilka lat młodsza. Fajnie spędzało się z nią czas, a przez to, że niemal wszystkie osoby wokół były od niej starsze, ona też zachowywała się dojrzalej niż na swój wiek. Czasem rozumiała nawet więcej niż ludzie w moim wieku, z którymi próbowała zaprzyjaźnić mnie moja mama.
Najbardziej chyba denerwowało mnie jednak to, że Kenneth był po stronie rodziców. Zamiast wspierać mnie, tak jak powinien zrobić to starszy brat, on zaczął na mnie najeżdżać, a Domi traktował jak powietrze. Naprawdę nie mam pojęcia, co im wszystkim wtedy odbiło, ale nie skończyło się to do czasu naszej przeprowadzki do Ameryki.
— Czekaj, czekaj. Czyli twoja rodzina wyprowadziła się z Polski, żebyś nie mógł dłużej przyjaźnić się z tą małą? — Alexa patrzy na mnie z niedowierzaniem, a ja przytakuję. — Przecież to jest chore!
— Wiesz, oni się tłumaczyli, że ojciec dostał po prostu lepszą ofertę pracy, ale kiedy przyjechaliśmy do L.A., automatycznie odcięli mnie od ludzi z Polski. Kevinowi też zresztą zabronili się z nimi kontaktować, a dziesięć lat, które tam spędziliśmy, stało się w naszym domu tematem tabu — kończę opowieść, czując na sercu niesamowitą ulgę.
— No to nieźle was załatwili... — komentuje Vega, łapiąc się za głowę.
— A wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — Czuję, że ogarnia mnie złość. — Zerwanie kontaktu z Domi nie było nawet moim wyborem. Ja wiem, że byłem dzieckiem, ale nie powinni mnie do czegoś takiego zmuszać do cholery!
— Oczywiście, że nie powinni. No a jak ta mała zareagowała, ja się o tym dowiedziała? — Lexi patrzy na mnie z zaciekawieniem.
— Nie mam pojęcia, nie powiedziałem jej o wyjeździe — przyznaję się do największego błędu, jaki kiedykolwiek zrobiłem. — To znaczy, ona gdzieś usłyszała, że podobno mamy wyjechać, ale jak zobaczyłem, jak bardzo jest jej przykro, to nie mogłem powiedzieć jej prawdy. Stwierdziłem, że ktoś naopowiadał jej głupot, a kilka godzin później, kiedy zasnęła, po prostu wyjechałem.
— Wiesz, że to było chujowe, prawda? — pyta retorycznie Alexa, patrząc na mnie z dezaprobatą.
— Tak, wiem. — Wzdycham. — Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko, że nie sądziłem, że rodzice zabronią mi się z nią kontaktować. Myślałem, że do niej napiszę i będziemy przyjaźnić się na odległość. Z Bridgit przecież się udało.
— No tak... Ale wiesz, może i tak prędzej czy później wasze drogi by się rozeszły? — sugeruje niepewnie Vega.
— Jasne, taka opcja też wchodziła w grę, ale ja nawet nie miałem okazji się o tym przekonać, bo ktoś zdecydował o tym za mnie — tłumaczę, coraz bardziej poirytowany.
— Dobra, słuchaj. Teraz możesz już decydować i widzę, że ci zależy, więc pomogę ci — oznajmia nagle Lexi, a ja patrzę na nią z zaciekawieniem. — Jutro pogadam z Bridgit i postaram się umówić was na kolejne spotkanie, ale ty musisz przygotować takie argumenty, żeby nie mogła ich odeprzeć, okay?
— Naprawdę to dla mnie zrobisz? — Uśmiecham się ze zdziwieniem. — Dziękuję.
— Nie ma sprawy, ale serio się przygotuj, bo to będzie twoja ostatnia szansa. Ja więcej spotkań ci nie załatwię, nie chcę kłócić się z Bridgit, bo jest naprawdę spoko — twierdzi Alexa, wstając z kanapy.
— Jasne, nic nie spieprzę, obiecuję — mówię z uśmiechem, a następnie również wstaję i razem z Vegą wchodzę po schodach na górę.
Z Alexą rozdzielam się dopiero przy drzwiach mojej sypialni. Ona idzie do siebie, a ja wchodzę do swojego pokoju i kładę się na łóżku, starając się ponownie zasnąć. Mam tylko nadzieję, że nie będę miał kolejnego koszmaru, ale czuję, że teraz będzie już dobrze. Niedługo wszystko się ułoży...
~*~
Hejka!
Jeśli ktoś jeszcze tutaj jest, to chciałam tylko powiedzieć, że wracam z nowymi rozdziałami i tym razem naprawdę postaram się być regularna. Nie chcę nic obiecywać, bo nie wiem, jak będzie, ale mam już mniej więcej rozplanowane, kiedy mają pojawić się rozdziały, więc chcę się tego trzymać.
Jeżeli chodzi o jakieś informacje, czy ogłoszenia, to dzisiaj będzie tylko jedno. Otóż, jakiś czas temu wzięłam udział w internetowym konkursie magazynu Peopie (teraz pod nazwą Czasopismo Złote Pióra). Zajęłam tam 1. miejsce w kategorii Największa liczba napisanych słów, dzięki czemu na okładce mojego opowiadania znalazła się specjalna plakietka, którą zresztą pewnie widzicie. Drugą z nagród była natomiast recenzja, jednak nie mogę jej Wam podlinkować, ponieważ nie została ona jeszcze opublikowana. Jak tylko poznam datę premiery, od razu dam Wam znać, najprędzej na moich social mediach.
No i to tyle. Jeśli spodobał Wam się ten rozdział, możecie zostawić gwiazdkę – będę wdzięczna. Jeśli natomiast macie jakieś zastrzeżenia, śmiało napiszcie to w komentarzu. Jestem otwarta na krytykę, ale tylko tę konstruktywną ;-)
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top