♤ Rozdział 1 ♤
Płatki śniegu tańczyły na delikatnym wietrze, gonione przez jego silniejsze podmuchy. To podnoszone do góry, to opadające na dół, przy okazji tworzyły biały wir, połyskując radośnie w promieniach słońca, mieniąc się wszystkiki kolorami. Opadały na drzewa, zakrywały kostkowe chodniki i psotniczo wpadały na twarze zabieganych przechodniów, wplatając się w ich rozwichrzone włosy i mocząc delikatnie ciepłe okrycia, grube czapki, szaliki oraz wychładzając ich skostniałe ręce. Szczęśliwy ten, kto pomyślał, żeby z domu zabrać ze sobą rękawiczki. Mogły okazać się teraz istnym ukojeniem i ratunkiem od zimnej, suchej i spękanej skóry dłoni, bo pocieranie ich o siebie czy chowanie w wychłodzonych kieszeniach już właściwie niewiele dawało.
Anglia szedł wolnym krokiem przez opustoszały park, a dość cienka warstwa śniegu skrzypiała przyjemnie przy każdym jego kroku, który zostawiał idealnie odwzorowany ślad jego podeszwy na gładkim puchu. W jego włosach było pełno pojedynczych płatków, które dodatkowo rozświetlały jego złote włosy, odbijając ciepłe promienie słońca, ale jednak dzisiaj nie dawały ukojenia czerwonym od mrozu twarzom i niewiele pomagały przy wietrze, owiewającym nieprzyjemnie skryte pod ubraniami ciała. Anglik schował się jak mógł w swoim obszernym, ciepłym szalu, który zawiązał wokół szyi, a dłonie skrył w kieszeniach długiego płaszcza w delikatnym beżowym odcieniu, który sięgał mu poza kolana, nie dopuszczając aż tak bardzo tego przejmującego zimna.
A nawet gdyby... Nie chciał wracać do swojego domu, bo po raz pierwszy od dłuższego czasu udało mu się wyrwać na zewnątrz, opuścić samotność doskwierającą mu w mieszkaniu i obserwować kojący widok drzew skrytych pod białymi czapami śniegu, zerkać na roześmiane rodziny, bawiące się razem na świeżym powietrzu. Mijał je, uśmiechając się lekko, i znajomym ludziom skłaniając głowy, w zamian otrzymując sympatyczne podniesienia kapeluszy od mężczyzn, radosne przywitania od dzieci i serdeczne skinenia głową od kobiet. Anglia był dość lubiany wśród swojej ludności... Jaki zresztą mieliby powód, żeby go nie lubić? Starał się być pomocny, uczynny, czasami nawet bardziej radosny, niż był przy innych personifikacjach. Przy tych bynajmniej zazwyczaj nie miał powodu do częstego uśmiechu, do zdobywania sobie ich sympatii. Nie potrzebował tego. Nie miał się nawet po co starać, bo przecież dla reszty i tak się nie liczył, raczej tylko wszystkich irytował i zapewne woleliby spotkania odbywać bez Anglii, który na wszystko miał jakieś krytyczne słowo.
Nowa strategia walki z powstawaniem dziury ozonowej? Niewykonalna i raczej amatorska, wymagająca przy okazji kosmicznych funduszy. Ulepszenie zabezpieczeń w innych krajach? Bez sensu, w życiu się nie sprawdzi, a tego typu zadania rozjuszą tylko niepotrzebnie mieszkańców.
I tak za każdym razem... Już zaczęło się wszczynać coraz więcej kłótni z tego powodu, a atmosfera w sali nieznośnie gęstniała, powodując coraz więcej narzekań ze strony innych personifikacji i skarg od ich szefów.
Jedynie głowa jego własnego państwa trzymała się wszystkiego z uporem, była głucha na wszelkie zastrzeżenia, nawet ze strony Anglii, który w końcu sam tego nie wytrzymywał i na Zebraniach Światowych często milczał, wtrącając się jedynie w chwilach, w których miał okazję wyciągać jakieś brudy na Francję, pokrytykować zachowanie Ameryki albo zgodnie przytaknąć na rozsądne rozwiązania proponowane przez Niemcy, skutecznie wymijając niepokojące propozycje Rosji. Ale to tyle... Rzadko uczestniczył w otwartych debatach, nie chcąc przeciwdziałać swojemu szefowi, ale jednocześnie powstrzymując własne zdanie, które pragnęło wydostać się z jego ust, wytrącając zapewne wszystkich z równowagi albo od nowa rozpoczynając względnie złagodzony temat. A więc milczał i nikt nie zwracał na to uwagi... Prawie nikt nie zwracał na to uwagi.
Teraz, gdyby wrócił do domu, musiałby od nowa zasiąść przed całą stertą skomplikowanych dokumentów, przygotować się do rozpatrywania różnych propozycji, czytać jakieś bardziej istotne skargi czy też obejrzeć się na sytuację panującą w świecie. Na koniec takiego pracowitego dnia miał nawet problem z wygospodarowaniem czasu na chwilę relaksu przy gorącej filiżance herbaty i dosłownie kilku momentów spędzonych przy pasjonującej lekturze. Tęsknił za latami, kiedy chociaż spokojnie mógł usiąść w swojej bibliotece czy chociażby spędzić beztroskie chwile przy niewielkich krzewach róż, albo siadając pod grubym konarem wiekowej lipy. On, rośliny, wiatr i śpiew ptaków. Te godziny bez zmartwień, te chwile rozluźnienia i zapomnienia o całym świecie, o swoich problemach, o tym, że miał już czasami wszystkiego serdecznie dosyć i nawet często myślał, że łatwiej byłoby być zwykłym człowiekiem. Żyć przez pewien czas, a potem zniknąć gdzieś, gdzie w końcu można znaleźć ukojenie i oderwanie od wszystkiego, co ziemskie. Ale przecież nie mógł... Nigdy nie będzie mógł odejść w taki sposób, podobnie jak reszta personifikacji. Nawet nie wiedział, co może się z nimi stać, kiedy ich kraje kiedyś przestaną istnieć. Zostaną tutaj? Znikną gdzieś, gdzie nikt nie będzie potrafił ich znaleźć? A może trafią do zupełnie innego świata w całkowicie odrębnej roli? Tego nikt nie wiedział...
Powoli nogi niosły go w stronę niewielkiego jeziora, teraz zakrytego zamarzniętą taflą, po bokach otoczonego przez stare płaczące wierzby, tonące w bieli puszystego śniegu, trzymającego się na ich wątłych gałązkach, łącznie z niewielkimi zlepkami lodu, które dodatkowo je wygładzały, nadając im mokrego blasku. Anglia wpatrywał się w to wszystko, urzeczony pięknem tego widoku. Był zupełnie jak wyciągnięty z baśni, nierealny, magiczny. Tak bardzo ucieszył się, że akurat dzisiaj postanowił wyjść na spacer. Pogoda była cudowna, a słońce bywało tu niezwykle rzadko, zwłaszcza w zimę. Zima zawsze była szara, ponura, niebo skryte pod ciemnymi, nieprzejrzystymi chmurami. Teraz wszystko tak cudnie oświetlone było przez pogodne promienie, a nad nim znajdowało się niebo niemal bez ani jednej chmurki.
Stał już na samym brzegu, wystawiając twarz w stronę raźnego słońca, nie zwracając zbytniej uwagi na to, że mroźny wiatr szczypał go w policzki, a śnieg moczył jasną skórę. Było mu przyjemnie, a kiedy otworzył powieki, jego zielone oczy rozbłysły masą złotych refleksów, wędrując z zachwytem po swoim otoczeniu, zapamiętując każde najdrobniejsze skrzenie śniegu, każdy błysk na tafli jeziora, każde poruszenie gałęzi pośród białego wiru śniegu. Och, gdyby częściej mógł obserwować taki krajobraz. Gdyby znacznie więcej miał okazji do podziwiania piękna zimowej natury. Niestety... Anglia bardzo rzadko miał ku temu okazję, a jedynym sposobem było pojechanie do kogoś innego w odwiedziny. Nigdy tego nie lubił.
Wtedy jego uwagę przyciągnął mocniejszy rozbłysk światła, które jakby... Pulsowało? Nie, niemożliwe, wydawało mu się... Ale im bardziej wpatrywał się w to miejsce, im bliżej podchodził, tym bardziej to mrugające światło stawało się intensywne, jaśniejsze, tak tajemniczo przyciągało Anglika do siebie, zmuszając do wlepiania wzroku jedynie w to miejsce. Przeszedł przez kilka wyższych wałów śniegu, a jego stopy czasami ślizgały się na przymarzniętych, gładkich połaciach, lecz nie przejmował się, nadal brnąc przez biały puch i zastanawiając się nad źródłem tego dziwnego światła. Było odbite od słońca, racja? Był pewien, że tak właśnie musiało być, ale ten blask zdawał się chwilami lekko niebieski, przygasał, to znowu zaczynał świecić intensywniej. Tego z pewnością nie powodowały złote promienie. Nawet zamrugał kilka razy powiekami, sprawdzając, czy to czasem nie tylko jakieś figle płatane przez oczy albo chwilowe złudzenie. Nic z tego.
Powoli pochylił się nad miejscem, w którym leżał owy tajemniczy przedmiot, usiłując utrzymać równowagę na stromym uskoku prowadzącym wprost do jeziorka. Jeśli jego podeszwy się ześlizgną... Anglia skończy w niezbyt czystej wodzie o bardzo niskiej temperaturze z mokrym płaszczem i resztą ubrania przemoczonego do suchej nitki. Dodatkowo nie był nawet pewien, jak daleko stąd do dna... Ale raczej nie była to głębokość, w której mógłby ewentualnie mieć problemy z wydostaniem się na suchą ziemię.
Odgarnął niewielką ilość śniegu, która opadła na cienki lód, teraz przed oczami mając srebrną monetę, spoczywającą częściowo w mule lodowatego jeziora. Zwykły cent? Nie, niemożliwe... Wydawał się Anglii całkowicie obcy, nowy, nawet nie potrafił wyjaśnić, jak dziwne uczucia wywoływała w nim owa moneta o dość niestandardowych rozmiarach. W dodatku nadal zdawała się rozświetlać delikatnie tym bladym, niebieskim blaskiem, który wręcz przyciągał do siebie rękę zafascynowanego Anglika.
Zdecydowanym ruchem dłoni udało mu się przełamać lód z tym charakterystycznym, szklanym trzaskiem i powoli palce skierował do srebrnego przedmiotu. Przepełniała go ekscytacja, jakieś dziwne przeczucie, że to nie jest taka zupełnie zwyczajna moneta, którą widywał tysiące razy, która przerzucana była przez tyle lat z ręki do ręki. Nie był to taki zwykły kawałek metalu. Zimna woda nieprzyjemnie zaczęła wżynać się w jego skórę niczym mroźne igiełki, kiedy kierował dłoń coraz niżej, niżej... Aż pod opuszkami palców wyczuł twardy metal z wyraźnymi wypustkami. Teraz już był w stu procentach pewien, że nie była to angielska moneta, a też nie wyglądała na żadną inną, jaką do tej pory widział. Była całkowicie obca... Może jakaś kolekcjonerska? Może robiona na specjalne zamówienie jakiegoś człowieka o wysokim tytule?
Wyjął ją spod wody, teraz dokładnie i uważnie obracając w dłoniach. Jego oczom ukazał się symbol... Pika? Przyjrzał się jeszcze raz, podnosząc monetę na wysokość oczu, marszcząc brwi i ze zdumieniem stwierdzając, że z całą pewnością był to właśnie ten karciany symbol. Od razu uciekł się gdzieś do zakątków swoich myśli, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek, gdziekolwiek spotkał się z taką... Walutą? W każdym razie zdziwił go też fakt, że owy niewielki przedmiot, który teraz uważnie trzymał w dłoniach, był wykonany ze srebra. Tak, to z pewnością było srebro. Nie żaden tani zamiennik, pomalowany jedynie srebrną farbą, która czasami nawet potrafiła się zedrzeć albo zbrzydnąć niemiłosiernie. Srebro w czystym, jasnym kolorze, który dodatkowo jeszcze błyszczał jakoś dziwnie, zupełnie nienaturalnie. Czym było to niebieskie światło, które widział pod wodą? Przede wszystkim... Czym był ten przedmiot i skąd pochodził?
Była to moneta dość sporych rozmiarów, a przynajmniej znacznie większych niż reszta, do których Anglik zdołał się już przyzwyczaić. Jej brzegi miały subtelne, szczegółowe wzory z wieloma wywinięciami, zawijasami i gładszymi przejściami cienkich wyżłobień, które przywodziły mu na myśl łodygi delikatnych roślin.
Na jednej stronie znajdował się zajmujący ją prawie w całości pik, o wręcz koronkowej strukturze, w której zakamarkach jeszcze kryły się pojedyncze krople wody, teraz powoli spływające na palce Anglii. Na samych jej brzegach utworzony był konsekwentny, powtarzający się wzór z resztą karcianych symboli. Pik, Kier, Trefl, Karo. Czy ta moneta była zrobiona specjalnie na zamówienie jakiegoś fanatyka kart? Może po prostu komuś zależało na posiadaniu takiej ślicznej, kolekcjonerskiej monety, która dodatkowo oznaczona była symbolami ulubionej gry? Wydawało się to dość logiczne, ale w tej chwili Anglii ciężko było w to uwierzyć. Coś było w niej innego, dziwnego, tajemniczego... Ale im bardziej starał się wykryć, skąd bierze się u niego to odczucie, tym bardziej się gubił, a wszelkie przemyślenia plątały się w jakiś niewytłumaczalny kłąb myśli.
Na drugiej stronie natomiast była ozdobna litera "Q", wytłoczona jakby kaligraficzną czcionką, z każdym najmniejszym szczegółem, każdą cienką końcówką wywinięcia linii. Na brzegu również znajdował się wzór, taki sam jak wokół srebrnego pika, z tą różnicą, że tutaj wydawały się one nieco mniej wyraźne, a całą uwagę przyciągała ta subtelna litera, która w jakiś dziwny sposób bardzo go zaintrygowała, a w jego głowie pojawiało się coraz więcej analiz potencjalnego pochodzenia monety, a coraz mniej wierzył w poprzednią teorię o fanatyku gier karcianych...
Podniósł się do wygodniejszej pozycji, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że jego dłonie już bardzo zmarzły i już praktycznie nie odczuwał swoich lodowatych palców. Ostrożnie schował monetę do swojej kieszeni, razem z dłońmi, które usiłował ogrzać, zwijając i prostując palce, dodatkowo przyciskając je do swojego ciała. Teraz chyba musi już wrócić do domu i w spokoju zastanowić się nad tym tajemniczym przedmiotem.
Nie wiedzieć czemu, miał wobec niego jakieś dziwne, niezwykłe przeczucia. Kiedy wpatrywał się w niego, obracał z uwagą między palcami, coś zdawało mu się być znajome w zupełnie niewytłumaczalny sposób, ale jednocześnie bardzo odległe i może nawet... Tęskne? Och, pewnie już coś zaczyna mu się mieszać od tych wszystkich teorii.
Potrząsnął lekko głową, marszcząc twarz w delikatnym grymasie, chcąc pozbyć się tego całego mętliku i wystarczająco skupić się na dotarciu do domu. Spacer stąd zajmie mu jakieś pół godziny... Nie licząc oczywiście opóźnień, które powodowały śliskie chodniki, w niektórych miejscach pokryte cienką warstwą lodu, która okazywała się być podstępną i bolesną pułapką dla nieostrożnych pieszych, którzy niewystarczająco przywiązywali uwagę do miejsc, w których stawiali swoje kroki.
Wbrew wcześniejszej jego obojętności na chłód, śnieg i zimny wiatr, teraz dość dosadnie odczuł, że powinien wrócić już do ciepłego pomieszczenia i najlepiej okryć się szczelnie kocem. Chciał bowiem uniknąć ewentualnego przeziębienia, przez które nie mógłby cieszyć się pięknem zimy obok (dopóki jeszcze było), a i zaległości w pracy urosłyby do niewyobrażalnych rozmiarów... Tego wolał jak najbardziej uniknąć, bo wizja spędzania całych dni przed papierami, bez ani jednej chwili wytchnienia, oderwania od obowiązków, wydawała mu się wręcz przerażająca. Zresztą co się dziwić... Nikt nie chciałby zostać pochłonięty przez ważne dokumenty do podpisania, których terminy oddania upływały nieubłaganie szybko, całkowicie głuche na jakiekolwiek sprzeciwy i niezadowolenia ze strony Anglii. Próbował już nawet rozmawiać ze swoim szefem... Nic z tego. Według niego personifikacja kraju i tak nie ma nic lepszego do roboty, a że nie jest człowiekiem, nie musi aż tak przejmować się zdrowiem, bo przecież da radę wszystko wytrzymać...
To prawda, Anglik po tej rozmowie był bardziej oszczędzany, ale niedługo potem od nowa dostawał całe teczki papierów, telefony od rana do wieczora, jakieś nowe obowiązki, umowy wymagające podpisania, niemal cotygodniowe wyloty do innych krajów i... I Anglia już powoli miał tego wszystkiego dosyć, a każda chwila, w której mógł usiąść z gazetą przy filiżance herbaty, była dla niego zbawienna i liczona niemal na wagę złota. Gdyby chociaż ktoś miał ochotę mu w tym pomóc albo dotrzymać towarzystwa choć przez chwilę... Jednak na to nie miał co liczyć, bo nawet bał się zapytać kogokolwiek o pomoc czy tym bardziej zostanie z nim chociaż na chwilę. Jego duma na to nie pozwalała.
Wychodząc poza granicę parku, rozglądał się dookoła siebie, obserwując zaśnieżone ulice, pieszych spieszących do domów i auta, które zmuszone były zwalniać tempa przez oblodzony asfalt oraz niewielkie zaspy tworzone przez sypiący śnieg. Z niezadowoleniem stwierdził też, że słońce ponownie skryło się za chmurami, które zupełnie niezauważalnie pojawiły się na niebie... A przecież dosłownie kilka momentów temu niebo było takie czyste.
Dłoń cały czas zaciskał na monecie w swojej kieszeni, jakby chwilami pragnąc potwierdzić sobie samemu jej obecność. Nadal miał wrażenie, że nie jest to taki całkowicie zwyczajny przedmiot, ale póki co, będąc poza obszarem swojego domu, nie mógł zrobić nic, aby upewnić się o prawdziwości tej teorii. Zdawało mu się także, że ona w dalszym ciągu jest dziwnie chłodna, jakby zupełnie nie poddawała się ciepłu jego ciała, a przez to Anglia miał coraz więcej myśli niemożliwych do wyjaśnienia w racjonalny sposób.
W zasięgu wzroku już ukazywał mu się jego dom, a on po raz pierwszy odczuł ulgę, że w końcu będzie mógł wygrzać się przed kominkiem i w spokoju pomyśleć, wciskając się w materiał miękkiego fotela. Dodatkowo na dzisiaj nie miał jakoś szczególnie dużo pracy, więc z radością stwierdził, że spokojnie będzie mógł zrobić to wszystko jutro albo nawet w weekend. Jeśli po drodze nie wydarzy się coś nieoczekiwanego... Czasami naprawdę bał się, że kiedyś nie da rady uporać się ze wszystkim, co spadało na jego głowę, a samotność w niczym nie pomagała, jedynie tylko dobijając go jeszcze bardziej nieprzyjemną ciszą w domu, oziębłym skrzypieniem drewnianych paneli i głośnym tykaniem zegara w jego sypialni, w której stało jego duże, opustoszałe łóżko. Nienawidził tego.
Powoli wszedł po schodkach, ręką grzebiąc w kieszeni płaszcza i usiłując wyszukać klucze od domu. Trzymając dłoń na metalowych przedmiotach, stopniowo otwierał zamki drzwi, jeszcze uprzejmie witając się z rodziną, która właśnie wróciła do siebie po zakupach i pomachała entuzjastycznie w stronę Anglii. Ci ludzie mieszkali tu już od dosyć dawna, z początku niezwykle zaskoczeni swoim sąsiedztwem, bo w końcu nie na co dzień jest okazja zamieszkania w pobliżu personifikacji kraju, a dla zwykłych ludzi była to nawet swego rodzaju atrakcja i powód do dumy. Anglia nigdy do końca nie rozumiał dlaczego...
W końcu udało mu się otworzyć wejście do mieszkania i nareszcie odnalazł się w tym przyjemnym cieple, które stało się dla niego miłą odskocznią i ulgą od ponad godziny spędzonej na mrozie. Oczywiście teraz też uda mu się skupić jedynie na monecie i...
Nie udało mu się dokończyć nawet swojej myśli, bo cisza została właśnie przecięta przez głośny sygnał jego telefonu. Cała ekscytacja i ulga uleciała z niego, kiedy spojrzał na ekran, widząc tam numer osoby, z którą teraz w żadnym wypadku nie miał ochoty rozmawiać. Już z dwojga złego lepiej by było, gdyby zadzwonił Ameryka... Przynajmniej nie zwaliłby mu żadnych złych wieści na głowę ani nie zmusił do zarwania nocy przy starym, drewnianym biurku.
- Good morning, sir. Jakiś problem? - zapytał obojętnie, w rzeczywistości mając ochotę po prostu się rozłączyć. W zasadzie mógł nawet nie odbierać tego połączenia.
- Good morning. Pamiętasz może te umowy, które dostarczyłem ci wczoraj? - Anglia automatycznie zacisnął dłonie w pięści, już wyczuwając jakieś kłopoty - Termin ustalony był do przyszłego tygodnia, ale zaszły pewne zmiany i najlepiej, gdybyś dostarczył je najpóźniej jutro rano. Mam nadzieję, że to nie jakiś większy problem. W razie problemów oczekuję twojego telefonu, Anglio. Owocnej pracy, goodbye - jego szef zakończył gładko, nie dopuszczając nawet swojego rozmówcy do głosu.
---------------------
Cześć kochani!
Rozpisałam się, wiem... Przepraszam za to, ale mam nadzieję, że dało się czytać owo"
Ponownie dziękuję _Lily-Rose_ za sprawdzenie tego rozdziału! Bardzo ci dziękuję ♡
Liczba słów: 2762
Do zobaczenia!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top