1.

Kadzidlany dym otulał mnie jak ciężka, niechciana pierzyna. Odruchowo chciałam go rozwiać, ale moje ręce nie poruszyły się. Nie byłam jeszcze przyzwyczajona. Opary szczypały zamknięte oczy, gryzły bezużyteczne już płuca.

Gdzieś w oddali słyszałam stłumiony dźwięk dzwonów.

Więc tak to wygląda, pomyślałam, nie wiedząc, czego konkretnie dotyczyło to spostrzeżenie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Nad niczym z tej kategorii.

Bo kiedy miałabym to robić?

Odczytując swoje nazwisko na metalowej tabliczce ostatniego łoża, zrozumiałam, że to koniec. Że nie zdążyłam zrealizować swojego planu na życie.

Moja głowa leżała na miękkiej fioletowej poduszce, a jasne loki rozsypały się na porcelanowych ramionach.

Różowa muślinowa sukienka w pachnących białych chmurach wyglądała jak szata księżniczki. Paradoksalnie, piękno tego obrazu wcale mnie nie zachwycało. Było sztuczne jak ususzone kwiaty — śliczne, ale martwe.

W końcu patrzyłam na swoją sylwetkę, stojąc obok.

Emilia Barańczak, 20.03. 2001 — 19.07.2014, głosiła metalowa tablica na trumnie.

Mgła zasłaniała mi widok, a ja nie wiedziałam, czy mnie to cieszy, czy wolałabym mieć to już za sobą. Rozejrzałam się wokół, ale dostrzegłam tylko zarys otaczających mnie kształtów.

Bałam się tego, co mogę zobaczyć, gdy opary uniosą się ku górze.

Tęskniłam, ale spotkanie napawało mnie przerażeniem.

Rozległ się donośny głos księdza Grabarczyka, proboszcza naszej — o ile mogę się jeszcze do czegokolwiek poczuwać — małej parafii. Stał tuż obok, przy ołtarzu, starszy już człowiek, jak zawsze zgarbiony i łagodny, ale po raz pierwszy, odkąd pamiętam — niezwykle smutny. Choć ledwie go widziałam, byłam pewna, że w jego oczach tli się światło nikłe jak płomień dogasającej świecy.

Nie widział mnie. Tak jak policjanci, jak lekarze i kobiety z zakładu pogrzebowego. Widzieli tylko nieżywą dziewczynę, pustą skorupę, podczas gdy jej duch stał krok za nimi. Tylko mój pies, półroczny owczarek niemiecki Miko, cicho skomlał, gdy silne pchnięcie wyrzuciło moją duszę z ciała.

Choć wiedziałam, jaką mszę odprawia kapłan, byłam zagubiona i wystraszona. Czułam się obco.

Czułam się obco, od kiedy zobaczyłam własną krew brudzącą asfalt za domem.

Rozległ się mroczny dźwięk organów, a ciężka, przygnębiająca pieśń zadrżała kościołem. Gdy biało-szary dym uniósł się wreszcie ku górze, odsłaniając wnętrze świątyni, przestałam wsłuchiwać się w słowa wyśpiewywane przez księdza.

Rozejrzałam się wokół, starannie omijając wzrokiem drewniane ławki dla wiernych.

Wysokie okna bez ozdób, skromne białe ściany przyozdobione tylko wyblakłymi obrazami, które przedstawiały stacje drogi krzyżowej, ołtarz nakryty białym obrusem... kościół wyglądał jak miejsce, do którego co niedzielę chodziłam na liturgię.

Jedyną różnicą były grube wieńce i morze kwiatów u stóp mojej trumny.

Polerowana, piękna łódź, która miała wyruszyć w pierwszą i ostatnią podróż do królestwa Bożego. Łódź, na którą mama wydała pewnie znaczną część naszego niewielkiego majątku.

Moja trumna. Mój grób.

Nieme serce podchodziło mi do gardła za każdym razem, gdy przytaczałam te słowa. Ale moje martwe, trzynastoletnie ciało i teraz pozostało głuche na wszelkie bodźce.

Moja trumna. Moja śmierć.

Te słowa tak do siebie nie pasują, są tak nierealistyczne, że... że uznałabym wydarzenia z dwóch ostatnich dni za sen.

Za nocną marę, po której obudzę się w łóżku zlana potem.

Ale to musi być prawda, musi! Bo jest okrutna, zimna jak twarde krzesło.

Przełknęłam ślinę, która nie istniała, tak samo jak nie istniałam i ja.

To kłamstwo ukazuje się jako wygodny fotel, w którym każdy chciałby zasiąść.

W tym fotelu spoczął człowiek, który wepchnął mnie na charonowy prom.

— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. — Usłyszałam ciężki, przeciągający sylaby głos duchownego. Proboszcz wykonał znak krzyża.

Rozpoczęło się kazanie, a ja wiedziałam, że czas spojrzeć na twarze osób, które przyszły mnie pożegnać.

Zwlekałam, bo nie byłam jeszcze gotowa.

Ale jeśli nie teraz, to kiedy? Po ślubie, którego nie wezmę, czy może na emeryturze, której nie doczekałam?

Niewiele osób zastanawia się, kogo ujrzy na swoim pogrzebie. Odwróciłam głowę.

Ujrzałam znajome ciężkie ławy i stary dywan, który dzielił kaplicę na dwie części.

Kilkanaście głosów odpowiedziało chórem „amen". W tym ten jeden, który rozpoznałabym zawsze i wszędzie, do końca nieskończoności. Znajomy jak wschodzące o poranku słońce. Sprawił, że zapomniałam o wszystkim innym.

Mama siedziała w pierwszym rzędzie.

Moja mamusia.

Na chwilę świat ucichł. Modlitwa, dzwony — wszystko odpłynęło, jakby ktoś przyciszył radio.

Jeśli we wtorek myślałam, że widok mojej zmiażdżonej czaszki jest najgorszym, co mnie w życiu spotkało, to boleśnie się pomyliłam.

Anna Barańczak, moja matka, patrzyła przed siebie, jakby w oddali dostrzegła coś, czego inni nie zauważyli. Jej oczy, zwykle zielone jak soczysta trawa, były szeroko otwarte, przekrwione, opuchnięte i miały kolor bagiennej wody. Jasne włosy, które mocno kontrastowały z czernią żałoby, wymykały jej się z upięcia. Po policzkach, z których zniknął rumieniec, spływały łzy.

Patrzyła na trumnę swojego dziecka.

Patrzyła na moją trumnę.

Nie byłam na to gotowa.

Miałam wrażenie, że ktoś usunął wszystkie moje wnętrzności, w zamian zostawiając pustkę.

Przywiązana do ciała w kostnicy, moja dusza nie widziała matki od chwili, gdy funkcjonariusze policji odciągali ją od zwłok jej dziecka.

Mama zacisnęła drżące dłonie na kolanach, może w modlitwie, a może w błagalnym geście. Może w jednym i drugim.

Te same dłonie tuliły mnie do snu, gdy bałam się ciemności.

Te same dłonie robiły mi śniadanie do szkoły jeszcze w czerwcu.

Te same dłonie gładziły mnie pocieszająco po głowie, gdy przewróciłam się na rowerze i złamałam rękę.

Te same dłonie potrafiły odbudować zniszczony zamek z piasku.

Te same dłonie ściskałam, gdy uczyłam się chodzić.

Teraz zdałam sobie sprawę, że miałyśmy tak mało czasu.

W ławach siedziało kilkanaście innych osób, ale nie rozpoznawałam żadnej twarzy oprócz tej, z której codzienny uśmiech i radość zmyły łzy.

Było gorzej niż w moich najgorszych przypuszczeniach.

Żeby to zrozumieć, trzeba wyobrazić sobie własną matkę na miejscu mojej.

Jak patrzy na swoje dziecko, swój skarb, który zaraz zniknie pod dwoma metrami ziemi.

Oto najmądrzejszy człowiek świata, mój autorytet, moja podpora...

— Mamo — szepnęłam, ale z sinych ust nie wydobył się żaden dźwięk. I tak nie wiedziałam, co chciałam powiedzieć. Nawet gdyby ktoś mnie usłyszał, nawet gdybym wygłosiła mowę, żaden poemat ani żaden hymn nie byłby tak rozdzierający jak pieśń, której nuty napisały strata i ból. Spojrzenie tej jedynej, niezastąpionej kobiety było muzykiem, który odgrywał w moim sercu żałosny tren.

— Mamo? — Usłyszałam dopiero wypowiedziane słowo, ale wymówił je Maks. Mój czteroletni brat, teraz jedynak, pociągnął rodzicielkę za czarny rękaw marynarki, którą miała też na pogrzebie taty. — A dlaczego Emilka tam leży?

— Emilka... Em-ilka śpi, kochanie. — Usłyszał odpowiedź udzieloną drżącym głosem.

Chłopiec zmarszczył ciemne brwi w zamyśleniu.

— Mamo, a kiedy się obudzi?

— Emilka... Emilka już się nie obudzi. — Ostatnie słowo utonęło w szlochu, który gwałtownie wstrząsnął naszą rodzicielką.

Zakryłam usta dłonią, by nie krzyknąć i zgięłam się wpół jak po kopniaku w brzuch. Zapomniałam, że i tak nikt by nie słyszał.

Po policzkach pociekły widmowe łzy.

Mama została teraz zupełnie sama z Maksem.

On nic nie rozumie.

Zostawiłam ich.

A On, ten, który mi to zrobił... On gdzieś tam był.

I chciał, żeby oni spali razem ze mną.

Wcześniej starałam się powstrzymać łzy, licząc, że to pomyłka. Że jestem w śpiączce, że zaraz się obudzę, choć lekarz stwierdził zgon na miejscu.

Odwróciłam się, nie mogąc znieść tortury cierpienia, które bez udziału woli zadałam.

Mamo, przepraszam.

Po moim ciele przeszedł dreszcz.

Przepraszam za każdą naszą kłótnię, za każde złe słowo.

Przepraszam, że zadałam ci taki ból. Nie chciałam. Naprawdę.

Od dwóch dni czekałam na anioła, który weźmie mnie za rękę i poprowadzi na Strych. Od dwóch dni czekam na otwarcie bramy niebios, bo wiem, że ukoiłoby to twoje cierpienie.

Próbując się uspokoić, uniosłam głowę i zobaczyłam witraż, na który wcześniej nie zwracałam szczególnej uwagi. Skromny, ale duży.

Wniebowstąpienie pańskie.

Niebo otwiera się dla Syna Bożego.

Niebo.

Według wszelkich źródeł raj, pocieszenie strapionych dusz. Takich jak ja.

Kiedyś wyobrażałam je sobie jako miejsce ponad chmurami, w którym anioły grają zmarłym na fletach i śpiewają radosne pieśni, wychwalając Pana. Teraz jednak wydawało mi się to głupie i infantylne.

Może niebo jest lepszą Ziemią?

Może niebo jest drogą prowadzącą przez najlepsze chwile życia?

Te do nich nie należą. Albo jestem w piekle, albo mój anioł się spóźnia. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że nie istnieje.

Nie miałam do tego głowy. Nie wiedziałam, że męczy mnie tak wiele spraw.

Przeklinałam każdą sekundę złości i smutku. Nie skończyłam szkoły. Nie zakochałam się.

Może się wydawać, że jedna sekunda, jedno zdanie nic nie znaczy, ale właśnie tyle wystarczyłoby mi do wypowiedzenia słów pożegnania. Do powiedzenia ostatniego "kocham cię", bo dopiero teraz dostrzegłam prawdziwy sens tych słów.

Ufam ci. Nigdy cię nie opuszczę.

Te obietnice były dla mnie definicją miłosierdzia, za które kochałam Boga.

Z każdą kolejna chwilą męki zastanawiałam się coraz bardziej, czy on kocha mnie.

Chciałam podejść bliżej okna z kolorowego szkła, ale niewidzialna lina łączyła mnie z ciałem. Poczułam szarpnięcie, gdy chciałam zrobić kolejny krok.

Zmarłam dwa dni temu, Boże.

Gdzie jesteś?

Gdzie jest niebo, które mi obiecałeś?

Zdałam sobie sprawę, że siedzę na schodkach prowadzących do ołtarza.

Mama płakała.

Organista znów zaczął grać:

Przybądźcie z nieba na głos naszych modlitw,

mieszkańcy chwały wszyscy święci Boży;

Z obłoków jasnych zejdźcie aniołowie,

Z rzeszą zbawionych spieszcie na spotkanie.

Ostatnio słyszałam tę pieśń na pogrzebie taty.

Szkoda, że wcześniej nie myślałam, że każdy kiedyś odejdzie i tylko od nas zależy, jak zapamięta nas w swoich ostatnich chwilach. Może bardziej bym się starała. Może bardziej szanowała. Może dłużej bym rozmawiała.

Mama wciąż płakała, pociągając nosem i kręcąc głową, jakby czemuś zaprzeczała. Szeptała coś pod nosem, a ja jakimś sposobem ją usłyszałam:

— Moja córeczka. Moja mała dziewczynka...

Oczy miała podkrążone, skórę szarawą.

Boże, dlaczego na to pozwoliłeś?

Miałam trzynaście lat. Dlaczego nie dałeś mi roku więcej? Dwóch lat?

I jak mam być szczęśliwa w raju, wiedząc, że ostatnią pamiątką, którą zostawiłam po sobie na Ziemi, jest cierpienie?!

Usłyszałam urywany szloch mamy. Jestem tchórzem, ale już nie mogę. Nie dam rady.

Dwa dni zmagałam się ze świadomością, że nie żyję, a współistnienie mojego ciała i duszy zakończyło się brutalnie i gwałtownie.

Boże, proszę.

Nie każ mi tego znosić. Nie każ mi patrzeć na twarz matki, gdy nic nie mogę zrobić!

Osunęłam się na zimną, płytową ściankę ołtarza, składając ręce do modlitwy.

Trwałam tak przez dłuższą chwilę.

Błagałam.

Wreszcie rozejrzałam się, czekając na jakikolwiek znak.

I wtedy zobaczyłam coś, co przeraziło mnie bardziej od własnej śmierci.

Mój wuj, Marek, starszy brat ojca, dopiero niedawno wkroczył do naszego życia. Był na pogrzebie taty niespełna rok temu, choć nigdy wcześniej nas nie odwiedzał. Nie wysyłał nawet kartek na święta.

Teraz trzymał dłoń na ramieniu mamy, szepcząc jej coś do ucha.

Serce cofnęło się gdzieś w głąb mnie.

Wyglądał jak tamtego dnia. Jak we wtorek. Piwne oczy lśniły jak wtedy, gdy zrozumiałam, że po Ziemi także chodzą diabły.

Podniosłam się spanikowana i rzuciłam w kierunku mamy.

Lina napięła się, odrzucając mnie do tyłu.

Przed oczami stanęła mi ostatnia chwila życia.

Bawiłam się z psem w ogrodzie. Był wtorek, dziewiętnastego lipca. Ten... człowiek wyczekiwał momentu, gdy zostałam sama w domu, bo mama pojechała do miasta po sprawunki, biorąc ze sobą Maksa. Wpadł na podwórko. Awanturował się. Był okropnie zły i dziwnie pobudzony. Przypominał mi wściekłego wilka, gotowego zacisnąć zęby na mojej szyi.

Kazał mi pokazać, gdzie chowamy pieniądze z testamentu, z którego dziadek go skreślił. Wiedziałam, że nie mogę mu powiedzieć, bo mama jeszcze nie znalazła pracy i zostalibyśmy bez grosza.

Krzyknął na mnie i zwyzywał od krnąbrnych suk. Błagałam, by się uspokoił, ale nie panował nad gniewem. Wziął leżący nieopodal kamień. Poczułam najgorszy i ostatni ból w swoim życiu. Rozdzwonił się jak gong, zalewając niemiłosiernym cierpieniem całe moje ciało. Epicentrum bólu pulsowało z tyłu głowy. Ostatnie, co zapamiętałam, to jak upadłam na beton, a wizja zanikała wraz z oddalającym się szczenięcym skomleniem.

— Mamo! — krzyknęłam. — Mamo!

Nikt mnie nie słyszał, choć gardło bolało jak zdzierane nożem. Żaden dźwięk nie wydobył się z mojej krtani.

Odwróciłam się z powrotem w kierunku szklanego Wniebowstąpienia.

Zacisnęłam pięści.

— Zrób coś! — rozkazałam. — Zakończ to!

Odpowiedziała mi cisza.

Cisza martwa jak niewinne serce w mojej piersi.

Niesiona rozpaczą i poczuciem niemocy, tupnęłam nogą, a myśli pognały jak spuszczone ze smyczy.

Czy naprawdę chcemy iść do nieba stworzonego przez Boga, który jest głuchy na błagania?

A co jeśli i niebo, i piekło są puste, bo wszystkie anioły i demony są wśród nas?

Po jednym siedziało w pierwszym rzędzie.

Płakałam bez łez. Nawet je mi odebrano. Nie mam już nic, przeszło mi przez głowę.

Skuliłam się przy ołtarzu.

Co da mi niebo, jeśli go nie chcę?

Chcę być tutaj, chcę wiedzieć, że moja rodzina jest bezpieczna, do cholery!

Byłam wierząca, nie bałam się śmierci, bo wiedziałam, że trafię do Edenu.

Ale jak mam być w nim szczęśliwa, jeśli porzucę wszystkie bliskie mi osoby?

Na co mi łaski, miód i mleko, jeśli nie mogę ich dzielić z tymi, których kocham?

Teraz widziałam, jak to wygląda.

Niebo jest luksusową klatką, bajkowym domkiem z piernika, który ma odwrócić uwagę od ceny naszego szczęścia.

Wolałam mękę z najbliższymi od samotnej, nieprawdziwej radości.

Ukryłam twarz w dłoniach.

Nie mogę nic zrobić.

Boże, jeśli zwiesz się miłosiernym, dopomóż mi.

Pokaż mi, że mylę się co do twojego królestwa.

Msza powoli się kończyła. Zaproszeni zebrali się nad moim ciałem, by tradycyjnie powiedzieć kilka ulotnych jak wiatr, bezwartościowych i czasem nieszczerych słów.

Usłyszałam wiele przyjemności, jednak nie rozumiałam ich sensu. To nauczycielka zachwalała moją pilność, to znów sąsiadka ze współczuciem wspominała dzieciństwo. Mama na razie milczała, patrząc na moją ziemskie okrycie niewidzącym wzrokiem. Na puste naczynie na duszę.

Żałobny pochód wylewał się ze świątyni, dodając czerni słonecznemu dniowi. Maks został pod opieką zaprzyjaźnionej starszej fryzjerki.

Teraz została tylko mama. I wuj.

Anioł i demon.

Patrząc na mężczyznę, bałam się tylko o rodzinę. Mnie już nic nie zrobi.

Kobieta ucałowała moje lodowate czoło. Nic nie poczułam. Odezwała się głosem, który do cna przeniknął moje serce, jak zimny podmuch kąsający skórę:

— Emilko, kwiatuszku. Pamiętasz? Tak cię nazywałam, córeczko. Moim kwiatem. — Zamilkła na chwilę, biorąc głęboki oddech, rozedrgany cierpieniem. — Byłaś słoneczkiem, które promieniało na moim niebie, rozświetlając bure dni. A teraz... teraz zgasło. Pewnie mnie nawet nie słyszysz.

— Słyszę — wtrąciłam głucho, ale nawet nie spojrzała w moją stronę, skupiona na trumnie.

— Pewnie nawet cię tu nie ma. Na pewno jesteś już gdzieś indziej, w lepszym świecie. Bądź szczęśliwa i — pociągnęła nosem, ocierając rękawem mokre potoki przecinające jej twarz — pamiętaj, że cię kocham. Niech anioły mają cię w opiece.

Nic już nie widziałam, łzy wszystko rozmyły. Tak bardzo chciałam dotknąć dłoni mojej mamusi, przytulić się, jak gdy miałam pięć lat.

Nie podeszłam jednak bliżej, w obawie, że jakoś mnie wyczuje. Nie chciałam utrudniać pożegnania. Zamiast tego szepnęłam:

— Ja ciebie też kocham, mamo. Do zobaczenia.

Z moich widmowych ust nie popłynął żaden dźwięk, ale miałam nadzieję, że usłyszała go sercem.

Wuj nie odezwał się słowem, zachowując kamienną twarz, czego skrzywdzona kobieta nawet nie zauważyła.

Boże, dlaczego mi to robisz?

Gdy mama po długiej chwili odwróciła się od trumny, poczułam, jak lina trzymająca mnie przy ciele się zrywa.

Zaczęłam się unosić.

Widziałam swoje własne ciało z góry, widziałam ołtarz, tabernakulum i ławki.

Miałam wrażenie, że czuję uścisk czyichś rąk i że to one ciągną mnie w górę.

Widziałam, jak mama opuszcza kościół oparta o ramię mojego mordercy.

Wolałam ją. Krzyczałam.

Bezskutecznie się szarpałam.

Drzwi zamknęły się za nimi.

Choć w każdej chwili moje poczucie straty zanikało, a gmach kościoła robił się coraz mniejszy pod moimi stopami, zdążyłam wysnuć jeden wniosek:

Każdy codziennie powinien się zastanowić, czy dziś zasłużył na swoje niebo.

Otoczyło mnie białe światło.

Biel kwitła wszędzie, ocierając moje łzy. Przede mną stała dumna, uskrzydlona postać, tak wysoka, że choć zadarłam głowę najwyżej jak mogłam, jej twarz i tak ginęła w złotym blasku.

Archanioł Michał, pomyślałam. Po prostu to wiedziałam, jakby ktoś wyszeptał mi jego imię do ucha. Emanował przyjemnym ciepłem. Poczułam bezpieczeństwo. Poczułam spokój. Przez chwilę kąpałam się w blasku dobra, szczęścia i beztroski.

Później jednak odważyłam się zapytać:

— Czy ja... jestem w raju?

Przez chwilę nie słyszałam odpowiedzi.

A potem rozległ się śmiech, jak brzęczenie tysięcy dzwoneczków

Był piękny.

Zimny.

— Raju, Emilko? — Usłyszałam cudny głos Archanioła. — Właśnie go opuściłaś.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: