Przeminęło z wiankiem
I.
Słońce rzucało delikatną poświatę na ogorzałe twarze wieśniaków, ale to nie robiło im żadnej różnicy, wszak prace i tak musiały zostać wykonane. Okoliczne jezioro, nocą straszyło przechodniów i sprawiało, że mimowolnie trzymali się z dala, teraz zaś kusiło swoim niezmiennym chłodem. Choć mieszkańcy wiedzieli, że nie powinni wchodzić do wody przez cały dzień, aż do kupalnocki, pokusa doznania na zgrzanej skórze przyjemnie zimnej wody czasem okazywała się silniejsza.
Bogna uległa. Czuła, że słyszy zew jeziora. Miała ochotę wskoczyć i oddać swoje ciało w objęcia fali, zaburzając tym samym idealnie gładką powierzchnię. Matula jej mówiła, że jest próżna i leniwa. Stale podkreślała naiwność córki. Przedstawiała jej kilku kandydatów na męża, ale czternastolatka jedynie zabawiała się nimi, by potem bezpowrotnie skaleczyć ich dusze. Dawała nadzieję i bezlitośnie ją odbierała, za nic mając sobie jakiekolwiek tradycje i dobre wychowanie.
Siedziała teraz na brzegu, mocząc stopy w wodzie. Plotła wianek z polnych kwiatów, których w tym sezonie nie brakowało. Polana okwieciła się przepięknie. Odgarnęła długi jasny warkocz przewiązany wstążkami i gdy skończyła tworzyć wianek, przyglądała mu się przez chwilę, a następnie założyła kwiecistą koronę na głowę niby najpiękniejszy diadem.
- Bogna! - Rozległ się w oddali krzyk. - Ja ci pokażę! Wianki ci we głowach. A pomóc matce, to co? Jak cię wychowano? Zasuwaj na kapustę!
Tak bardzo nie chciała wracać. Spojrzała w gładką taflę i uśmiechnęła się wdzięcznie do swojego ślicznego, rumianego odbicia. Udając, że wcale nie słyszy swojej matuli, położyła się na miękkiej, zielonej trawie, wznosząc twarz ku słońcu. Poczuła przyjemne łaskotanie na kostce i już myślała, że to matka pofatygowała się do niej i teraz chce zwrócić na siebie uwagę córki, by wygłosić swoją tyradę o jej nieodpowiedzialności.
- Matulu, dajże...
Spojrzała w dół, jednak jej stopy wcale nie oplatała dłoń matki. Lodowata, czarna macka sunęła coraz wyżej, mocząc kolorową spódnicę. Z szokiem wymalowanym na rumianej twarzy dziewczyna próbowała się odsunąć. W miarę swojej walki z nieustępliwym żywiołem, coraz bardziej miała wrażenie, że się dusi. Chciała kogoś zawołać na pomoc, ale nie mogła złapać powietrza. Bogna usłyszała coś, co przypominało kobiecy szept, niesamowicie kojący i naraz poczuła, jak jej serce i oddech stają się spokojne. Woda wdarła się do nozdrzy, a na brzegu jeziora pozostał tylko kwiecisty wianek przepleciony wstążką.
Dusiła się zaledwie przez ułamek sekundy, a potem poczuła, jak wstępuje w nią nowe życie. Słuch i węch wyostrzyły się, jedynie wzrok pozostał zamglony, a kolory jarzyły się w lekko zielonkawym odcieniu. Słyszała i czuła po stokroć bardziej. Nie mogła się nadziwić temu przesądowi oraz słowom matki. To przecież było niezwykłe doświadczenie.
II.
Z racji słabego zdrowia Dobromir nie nadawał się do służby wojskowej. Był na to zbyt mizerny i jako chuderlawy pięćdziesięciolatek w pewien sposób uzyskał miano lokalnej legendy. Zawsze powtarzał niedowiarkom, że wciąż żyje dzięki bogom, w których dłonie ochoczo pokładał swoje życie.
Nazwisko Dobromira, syna Mścigniewa było znane również w kręgu lichwiarzy i kupców. Choć gromadzenie pieniędzy stało się jego pracą i jedynym zainteresowaniem, ludzie patrzyli tylko śmiesznie i pukali się w głowę, gdy słyszeli, że staruszek skrzętnie zakopuje monety w ogródku, a nawet do nich gaworzy jak do dzieci.
Nie chciał pracować na roli, toteż musiał zapewnić sobie inne źródło utrzymania. Co sobotę pojawiał się na wiejskim targu i wystawiał na sprzedaż własnoręcznie robione naczynia. Nie raz, nie dwa ludzie stawali w długiej kolejce po przepiękne, misternie zdobione, gliniane miski. Bardzo mu to schlebiało, lubił dostawać pieniądze, a zwłaszcza te, które naprawdę mu się należały. Najchętniej w ogóle by ich nie wydawał, ale przecież ktoś musiał płacić podatki na miłościwie im panującego księcia.
Tego dnia coś go podkusiło, by po drodze na targowisko zboczyć w stronę jeziora. Bystre oko starca dostrzegło, że dotychczas gładka tafla pozostawała przez dłuższy czas zaburzona. To nie było normalne. Zwłaszcza lada moment przed kupalnocką: nocą przepełnioną magią, podczas której granice między światami zacierały się bardziej, niż ktokolwiek przy zdrowych zmysłach by sobie tego życzył.
Na brzegu leżał piękny wianek upleciony z różnokolorowych kwiatów i przepleciony fikuśną wstążką. Dobromir chwycił koronę i z namaszczeniem uniósł przed oczy. Piękna rzecz, dokładnie wykonana, z wielką dbałością o detale. Tylko rzemieślnik potrafiłby docenić piękny, niecodzienny splot, dzięki któremu połączono ze sobą rośliny. Dobromir rozejrzał się wokół, szukając właścicielki tak cudacznego wianuszka, zastanawiając się po cichu, czy ktoś by się zorientował, gdyby go sprzedał na rynku. Oczywiście, że nie za jakąś zawrotną kwotę, ale zawsze byłoby to paarę groszy do przodu...
Mężczyzna poczuł nieprzejednany chłód na kostkach, który posuwał się coraz wyżej, aż w końcu po kolana tkwił w lodowatej cieczy. Zadygotał, nie rozumiejąc, skąd w tak upalny dzień wzięła się okropnie niska temperatura wody. Martwiąc się o swoje oszczędności, podniósł torbę wyżej. Chciał uciekać, gnać czym prędzej przed siebie.
Nie wiedział, co sie dzieje, ale czarne odmęty toni doskonale zdawały sobie sprawę z tego, kogo chwytają w swoje sidła.
III.
Kto ze wsi nie znał Bogny? Tak pięknej, a tak nieskorej do pracy. Zyta niedowierzała, jak można przynosić swoim nieróbstwem tak wielki wstyd rodzinie. Zwłaszcza, gdy na polu było pełno roboty i przydawała się ku temu każda para rąk!
Ileż Zyta, zbolała matka, dałaby, żeby choć przez chwilę wzorem głupiej Bogny mogła po prostu odpłynąć i zatopić się w marzeniach, plotąc wianki na brzegu jeziora? Pragnęła lenistwa, ale wiedziała, że musi wykonywać swoje codzienne obowiązki. Od błogiego leżenia na trawie i bezmyślnego wpatrywania się w chmury odciągała ją praca. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała chwilę dla siebie.
Zyta całymi dniami siedziała w domu i sprawowała nad nim pieczę. Jej męża powołano do armii, więc wyjechał, by walczyć w imię wielkiego księcia, a ona nawet nie wiedziała, gdzie teraz przebywa. Przeklinała wszystkie krnąbrne dziewczęta, a zwłaszcza Bognę. Wierzyła, że jeśli dalej będą takie leniwe, to kiedyś porwą je najstraszniejsze demony.
- Nie krzycz - rzuciła sucho do syna, odgarniając mu z czoła zabłąkany kosmyk. Wbrew swoim gorzkim słowom, przycisnęła go mocniej do piersi.
Zazdrościła tej małej krowie. Chciała choć raz zamienić się z nią miejscami, by ta poznała trudy prawdziwego życia, a Zyta? Zyta mogłaby w końcu odpocząć. Miała dość swojego życia, choć ludzie mieli ją za idealną żonę i matkę. Nie chciała dłużej gotować i jeść zatęchłej kaszy, nie miała ochoty, by zajmować się bachorami, nie zamierzała sprzątać i modlić się jak przykładna mieszkanka wioski.
Wbrew wszystkiemu i na przekór społecznym oczekiwaniom ruszyła w stronę jeziora. Tylko na chwilę. Na krótki, słodki moment. Nogi same poniosły ją nad wodę, zupełnie jakby straciła władzę w kończynach. Stopy szły same, a ona z duszą na ramieniu, jakby spoglądająca z boku na ciężarną postać, nie śmiała im się sprzeciwić. Nie mogła.
Stojąc już na linii brzegowej, w miejscu zetknięcia żwiru, wody i roślinności, dostrzegła Dobromira, lokalnego dziwaka, który słynął ze swojego zamiłowania do pieniędzy. Kiedy usłyszała od sąsiadki na jednym z sobotnich targów, ile ten człowiek posiadał pieniędzy, oniemiała. To niewyobrażalne. Po co temu staruszkowi tyle gotówki? Wyszłoby mu na lepsze, gdyby oddał wszystko, co posiadał naprawdę potrzebującym.
Położyła się na trawie, trochę dalej od wody, by ta nie pomoczyła rozdętej spódnicy. Zaplotła dłonie na brzuchu i wystawiła twarz ku słońcu. Zdołała dostrzeć kącikiem oka zielonkawą, obślizgłą twarz należącą kiedyś do pięknej dziewczyny. Ostatnim, co poczuła, było wrażenie, jakby zapadała się w muł, jakby piach i glony oplotły jej ciało i okrutnie przejmowały nad nim władzę: kawałek po kawałeczku, a Zyta zatracała coraz bardziej swoje człowieczeństwo.
Już wcale nie zazdrościła Bognie beztroski.
IV.
Delikatny wietrzyk łaskotał go w rumiane policzki i rozwiewał lekko złociste kosmyki, a strzała przyciśnięta do twarzy wbijała się w skórę, pozostawiając na niej czerwony ślad. Przytrzymując ją trochę dłużej, wystrzelił w stronę drzewa znajdującego się nad jeziorem. Spudłował. Strzała odbiła się od wystającego konara i wylądowała prosto w wilgotnej ściółce.
Lasota zwany Lestkiem miał pewne marzenie. Chciał dołączyć do armii, ale nie jako byle kto. Pragnął zostać łucznikiem. Ojciec opowiadał mu trochę, bo sam niegdyś służył w jeździe miłosiernie panującego księcia. Musiał nieustannie poprawiać swoje umiejętności, bo do książęcej brygady dostawała się sama strzelecka elita, najlepsi z najlepszych. Podobno gdy obce wojsko pojmowało łucznika, nieszczęśnikowi obcinano palce przy samej nasadzie, by nie mógł już nigdy sprawnie strzelać.
Młodzieniec lekkim krokiem podszedł do miejsca, w które uderzyła jego jedyna strzała, którą sam strugał w pocie czoła. Ponownie założył ją na cięciwę, wymierzył w lecącego nad skrajem lasu bociana i wystrzelił z lekkim świstem. Strzała poszybowała dokładnie pod ptakiem, który niewzruszony kontynuował swój lot, trzepocząc wielkimi skrzydłami.
Jak wielkie okazało się jego zdumienie, gdy grot zanurzył się w żwir, dokładnie na zetknięciu roślinności oraz czarnej tafli wody. Oczywiście, że wiedział, iż zbliżanie się do jeziora o tej porze roku było conajmniej nierozsądne: granice światów znajdowały się absurdalnie blisko, niemal się przenikając.
Chłopak sądził, że był już bardzo blisko perfekcji w strzelaniu z łuku. Jeszcze trochę, a książę na pewno ochoczo powita go w szeregach swojej brygady, a wręcz będzie prosił, by taki wyśmienity strzelec, jak Lasota zwany Lestkiem, zagrzał na dłużej miejsce łucznika w jego armii.
Uśmiechnął się lekko do swojej myśli i jeszcze raz zerknął na bełt zagłębiony w podłożu. Musiał go stamtąd wydostać, choć wcale tego nie chciał. Póki co to jego jedyna strzała, której nie mógł stracić. Matka ganiła go do roboty, mówiła, że jest próżny i powinien przestać marnować czas na głupoty. On jednak wolał żyć własnymi złudzeniami, pragnął tylko utwierdzić się w przekonaniu, że jest wprost wybornym strzelcem.
Myśląc o słowach matuli, która, jak sądził, chciała zrobić mu tylko na złość, ruszył w kierunku jeziora. Grot wcale nie wyglądał, jakby był zanurzony głęboko. Jak wielkie było zdumienie Lestka, gdy musiał zaprzeć się nogami, by go wyciągnąć.
Nieoczekiwanie woda zaczęła bulgotać. Lestek rozejrzał się przerażony. Miał wrażenie, że wioska, dotychczas pełna życia i śmiechu, nagle zamarła w tajemniczym oczekiwaniu. Ludzie przestali pracować i rozmawiać.
Natychmaist odskoczył od jeziora, którego temperatura gwałtownie wzrosła. Stracił czucie w zanurzonych stopach, a palce i kostki obrosły w całości czerwonymi bąblami. Ni stąd, ni zowąd pokracznie wystrugany grot zajął się płomieniem, którego barwa przypominała czarną jeziorną toń. Lestek spojrzał na poczerniałe dłonie.
Kolorowy wianek leżący tuż obok, zupełnie bezpański, a chwilę później trzymany przez sękate palce, zakładany na złociste włosy przez dziewczynę o twarzy anioła. Dziewczę chwyciło nieporadną dłoń Lasoty i pociągnęło w mroczne odmęty.
Nie czuł już bólu ani świądu spalonej skóry, a jedynie mdły zapach zwiędłych kwiatów.
V.
- Wierzysz w to wszystko? - Zaśmiała się dźwięcznie.
Był rok dwa tysiące dziewiętnasty, a jej matka, mająca zaledwie sześćdziesiąt lat, zdawała się wciąż ufać w legendy z dawnych lat przekazywane z dziada, pradziada.
- Oczywiście. - Kiwnęła głową. - I ty też powinnaś, Aurelio. To wszystko jest naszym dziedzictwem.
- Mamo... Jestem dorosłą, wykształconą kobietą. Dlaczego miałabym wierzyć w miejskie legendy? - prychnęła.
- Uważaj dziecko - Pogroziła córce palcem - bo to jezioro pochłonęło więcej istnień, niż byłabyś skłonna policzyć.
- To jezioro? - Z lekko uniesioną brwią zanurzyła wypielęgnowane dłonie w chłodnej wodzie. Matka patrzyła na nią z lekkim przerażeniem, nic się jednak nie stało, a woda pozostała niewzruszona.
Całe życie mieszkała na wsi, więc już się przyzwyczaiła do słuchania tragicznych baśni i romnatycznych ballad. Te wszystkie opowieści traktowała z lekkim przymrużeniem oka. Potrafiła odróżnić oczywistą nieprawdę od faktów, niestety jej matka wierzyła we wszystko, co zapewne sama podsłyszała od swojej babci. Nie chciała uważać jej za zaściankową i wzbraniała się przed tym niemal do samego końca, ale trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: matka Aurelii była stereotypową wiejską kobietą.
- Wielkie miasto zawróciło ci w głowie - syknęła tylko i odeszła, zostawiając córkę za sobą.
Aurelia przechadzała się brzegiem ciemnego jeziora. Poczuła mdły zapach zwiędłych kwiatów, a przez ułamek sekundy przed oczami mignęła jej dziwna postać.
Nie doszedł do niej zew jeziora, ale za to słyszała szept. Brzmiał, jakby wiele osób próbowało mówić z twarzami ukrytymi pod płachtą. Rozejrzała się, pewna, że matka stroi sobie z niej żarty, jednak jej już tam nie było.
Odeszła, a może nigdy nie istniała, będąc jedynie wytworem nieprzejednanej toni?
Nie wiedzieć skąd, w drżących dłoniach znalazł się zupełnie przegniły wianek. Jedynie wstążka zachowała swój dawny głęboki odcień. Kierowana dziwnymi, nieznanymi sobie pobudkami, Aurelia nałożyła go na głowę. Coraz bardziej zanurzając się w wodzie, dostrzegła kątem oka błysk spiczastych zębów, a już po chwili opadała bezwładnie na samo dno, słysząc jedynie pobrzmiewające głucho w toni słowa:
- Mówiłam ci, żebyś nie zbliżała się do jeziora przed kupalnocką, bo wtedy w wodzie czyhają upiry.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top