Przemiana
Na początku myślał, że głosy, które słyszy w swojej głowie, to tylko zniekształcone echa anielskich rozmów.
Później nałożyły się na nie inne dźwięki. Rozmowy i krzyki ludzi, łopot ptasich skrzydeł, szum wiatru, tupot wielu kroków - wszystko urwane, jakby w strzępach, swoją natarczywością sprawiające ból, którego Castiel nie umiał się pozbyć.
A potem wszystko się wytłumiło. Ucichło. Zamilkło.
Przez chwilę poczuł ulgę. Był sam, z dala od miasta, ludzi, zgiełku. Na polanie.
Ziemię pod stopami gdzieniegdzie zalegał jeszcze śnieg, lecz na drzewach ociekających kroplami wilgoci przysiadły ćwierkające nieśmiało ptaki, a słońce świeciło chłodnym blaskiem prosto w oczy.
Czuł się coraz bardziej znużony. Miał ochotę usiąść, oprzeć się plecami o pień drzewa, zamknąć oczy... usnąć, zasnąć, śnić może...Powietrze kłuło w środku klatki piersiowej, gdyby mógł oddychać, przysiągłby, że z trudem oddycha wigotnym, chłodnym powietrzem odchodzącej zimy. Usłyszał z daleka trzepot ptasich skrzydeł i stukot dzioba o korę drzewa, które zabrzmiało jak bicie serca. Castiel dotknął klatki piersiowej, miał wrażenie, że coś poczuł pod żebrami, niczym twardą, pulsującą pięść.
Z trudem pozbierał się i ruszył z powrotem, niepewny tego, co mu dolegało.
Musi jak najszybciej znaleźć się znowu w Bunkrze, z Winchesterami, a wtedy poczuje się lepiej. Samotność mu nie służy.
Gdy w końcu dotarł do Bunkra, nikogo nie było. Dean i Sam na pewno ruszyli na łowy, bo Impala także zniknęła z garażu.
Cisza w Bunkrze dokuczała. Uwierała. Spodziewał się, że zobaczy braci, porozmawia z nimi, może nawet zwierzy się im ze swoich obaw, o których starał się nie myśleć. A może nie. Przecież nie wyzna, że od chwili zabicia Billie czuje się inaczej fizycznie i psychicznie. I tak zrobiłby to jeszcze raz, byle ochronić swoich Winchesterów.
Zachciało mu się spać. Powieki same opadały, ciężkie jak z ołowiu, całe ciało robiło się ociężałe, chłodne i bezwładne.
Castiel wszedł do pokoju Deana, położył się na jego łóżku, nakrył kocem i po chwili spał głębokim, kamiennym snem.
*
Winchesterowie wrócili późno w nocy, złożyli broń, ogarnęli się, opatrzyli drobne skaleczenia i wpisali kolejną sprawę do akt, dopóki jeszcze mieli siły na pisanie.
Jednak, gdy tylko Dean zapalił światło i wszedł do swojego pokoju, adrenalina (i siły) wróciły. Błyskawicznie wyciągnął broń i doskoczył do łóżka, na którym leżała czyjaś nieruchomą, owinięta kocem postać.
Jednym szarpnięciem ściągnął koc. Od razu rozpoznał znajomy, beżowy płaszcz, anielski prochowiec, ale człowiek, który leżał na łóżku w niczym nie przypominał dawnego Castiela.
- Sam... Sammy! - krzyknął rozpaczliwie Dean, nachylając się nad ciałem.
Zmobilizowany krzykiem brata Sam wbiegł do pokoju i przypadł do łóżka, na którym spoczywał Castiel, a raczej jego krucha, wątła, ludzka postać. Jego włosy, niegdyś czarne, teraz były zupełnie siwe, usta, kiedyś pełne, teraz ściągnęły się i wyschły, twarz pokryła się zmarszczkami, dłonie wychudły. Wydawał się stuletnim starcem na marach.
Nagle otworzył oczy. Wciąż błękitne i czyste, o intensywnym wejrzeniu.
- Dean... Dean... Sam... - wyszeptał.
Wydawało się, że próbuje się podnieść, ale nie dał rady. Wyciągnął do Winchesterów rękę, a oni instynktownie ujęli go za obie dłonie - delikatnie, bo były kruche, składając się z samych cienkich kosteczek obciągniętym pergaminowa skórą.
- Naprawimy to, Cas, słyszysz... wyzdrowiejesz - szeptał Dean, lecz nadaremnie.
Castiel powoli zamknął oczy, westchnął, a z jego ust niczym malutki obłoczek wypłynęła resztka anielskiej łaski i uniosła do góry. Rozwiała w nicość.
*
Urządzili mu pogrzeb łowcy, składając jego kruche ciało na stosie, w tym, czym chadzał najczęściej niczym w mundurze – białej koszuli, błękitnym krawacie, ciemnym garniturze i wymiętym płaszczu. W głębi serca Dean miał ochotę zachować prochowiec Castiela na pamiątkę, ale uznał, że bez niego anioł- dokądkolwiek podąży- nie byłby sobą.
impala1533-Maire
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top