9. Gael
Orion wracał z biblioteki. Nogi same go niosły, pozwalając skupić się na myślach. Liczył księgi, które zdążył przeczytać, i utrwalał nowe informacje. Skończył lekturę „Magii utraconej" i choć rozczarował się brakiem rozdziału poświęconego klątwom, miał ogólne pojęcie o możliwościach przeszłych czarodziei. Kolosalnych możliwościach! Jakim cudem zakon Wilków przeciwstawił się czemuś tak absurdalnemu?
Wiedzę o Wilkach również odświeżył, tym razem wypożyczając „Drogę Siedmiu". Utrata księgi bolała, lecz nie aż tak, żeby wracać po nią pod smokowiec. Stare legendy nie dały jednak pełnej odpowiedzi na pytanie, jak walczyć z magią. Spryt, męstwo i siła zdaniem Oriona były miernym argumentem. Znacznie bardziej wolałby konkretne taktyki. Takie jak złapanie wilkołaka w arkan i zadeptanie końmi, tylko żeby miejsce wilkołaka zajął Czarny Rycerz, a miejsce arkanu coś, co na pewno zadziała.
To przypomniało o trójce wybawicieli, których ostatecznie zaprosił w ramach podziękowania do gospody. Po prawdzie musiał wysłuchać licznych żartów o rycerzach, którzy nie umieją ani w strony konia, ani tym bardziej w strony świata, lecz pod koniec wieczoru udało mu się udobruchać nawet Lori. Zanim się rozeszli, został przez dziewczynę serdecznie uściskany, co jej towarzysze skwitowali gwizdaniem i pohukiwaniem.
Potrząsnął głową, spychając ładny uśmiech lekko wypitej Lori w zakamarki umysłu. Wiedza! Na tym powinien się skupić! Na powtarzaniu tego, czego się nauczył! Na przykład tego, że przedstawiciele Wilczego Kła w postaci Grimmsa i Malga nie spotkali się nigdy z upiorami, a przedstawicielki miały piękne oczy...
Zamarł, orientując się, że przebywa w nieznajomym miejscu. Obejrzał się. Widział liczne stragany, z których kupcy kończyli zbierać towar. Czyli źle skręcił na targowisku. W takim razie wystarczy, że cofnie się do...
Stęk?
Orion ruszył w stronę dźwięku, ściskając rękojeść miecza. Pogłos prowadził w zaułek między starymi kamienicami. Rycerz przywarł do ściany i ostrożnie zajrzał w głąb. Trzech zakapturzonych jegomościów w długich płaszczach szarpało się z niewysokim południowcem o włosach czarnych jak węgiel. Mimo oczywistej przewagi napastników, ofiara radziła sobie całkiem nieźle, trzymając jednego z opryszków za głowę i zasłaniając się nim przed pozostałymi.
Rycerz dobył miecza i wbiegł z krzykiem w zaułek. Jego nieoczekiwane pojawienie się przestraszyło niedoszłych rabusiów, którzy rzucili się do ucieczki i wkrótce zniknęli w gąszczu zbyt ciasnych uliczek.
– Nic ci się nie stało? – zapytał Orion, chowając ostrze do niedawno kupionej pochwy. – Zaraz, ja cię znam! Gael?
– Dziękuję sąsiadowi za ratunek. – Południowiec ukłonił się, po czym podniósł przewrócony kosz i zaczął wkładać do niego rozsypane owoce i warzywa. – Sam jestem sobie winien. Byłem rozkojarzony...
Orion obejrzał mężczyznę od stóp do głów.
– Widzę kilka siniaków, ale nic poważniejszego – podsumował, gdy skończył . – Nie najgorzej sobie radziłeś i bez mojej pomocy.
– Dziękuję uprzejmie, ale gdybyście się nie pojawili, źle bym skończył. – Gael uniósł kosz. – W ramach podziękowania zapraszam na posiłek. Chętnie podzielę się tym, co mam.
– Nie trzeba.
– Nalegam. Strawa karczmarza jest podła. Za dużo przypraw, za mało smacznych składników.
Odległe okrzyki sprawiły, że Orion oprzytomniał. Szybko chwycił Gaela za bark i pociągnął za sobą. Zanim opuścił zaułek, obejrzał się po raz ostatni. Zobaczył duże błyszczące ślepia, które pasowałyby do wilka, jednakże ciało zwierzęcia było drobniejsze, a uszy stanowczo za długie. Szary pies przyglądał im się z oddali, przekrzywiając łeb na bok.
Rycerz razem z nowym kompanem pospieszyli na targowisko, później niemal wbiegli w uliczki miasta, a kiedy nadarzyła się okazja, wcisnęli w tłum. Orion musiał się kulić, aby jego głowa za bardzo nie wystawała wśród innych. Przynajmniej nie wyróżniał się kolorem włosów. Okazjonalnie oglądał się za siebie, lecz nie widział nikogo podejrzanego. Żadnemu z napastników nie zrobili krzywdy, więc nie mieli powodu, aby ryzykować życiem i wolnością. Wszystko zgadzało się z oczekiwaniami, ale rycerz starał się nie tracić czujności.
Gładki kamień, którym wyłożono ulicę, odbijał ostatnie promienie słońca nie gorzej od lustra, dlatego rycerz starał się nie patrzeć w dół, tylko przed siebie – na dwu i trzypiętrowe kamieniczki w kolorze piasku, o niemal płaskich dachach, które nigdy nie zaznały śniegu. Sunęli wraz z tłumem najszerszą ulicą, nierzadko mijając wąskie zaułki, w których zwykle czaili się żebracy o czujnych spojrzeniach przyodziani w obdartą i niemal zawsze za dużą odzież.
– No i jesteśmy. – Gael wskazał szyld karczmy „Biały Rycerz". – A myślałem, że już się nam nie upiecze.
Orion zerknął na niebo mieniące się czerwienią. Postanowił, że od dzisiaj kończy ze szwędaniem się po zmroku. Meredris na pierwszy rzut oka wydawało się przyjaźniejsze od Gwynntonian, ale w rzeczywistości skrywało wiele zagrożeń. Starczyło ledwie dwa i pół miesiąca, a już zdążył się zmierzyć z wilkołakiem oraz napsuć krwi okolicznym rzezimieszkom. Całe szczęście, że wkrótce wyjeżdża...
– Zapraszam – ponaglił Gael. Trzymał otwarte na oścież drzwi, wskazując dłonią na wnętrze gospody.
Orion wkroczył do środka. Odruchowo skierował się do swojego pokoju, ale Gael go powstrzymał.
– Pozwólcie sobie podziękować – poprosił. – Źle bym się czuł, gdybym puścił was z niczym. – Gael wyciągnął z sakiewki lekko zardzewiały klucz i wsadził do zamka. – Posiedzimy, pogadamy, zjemy, a może troszkę wypijemy? Co na to powiecie?
Orion wiedział, że powinien odmówić. Jutro czekał go kolejny długi dzień pełen obowiązków. Najpierw biblioteka, później targowisko, gdzie już powoli robił zapasy na dalszą drogę, a na koniec czyszczenie Bryna, gdyż pachołek, który zajmował się stajnią, nie nadawał się do niczego. Dlatego zdziwił się, gdy mruknął:
– Skoro nalegasz.
Pierwszy wszedł do pomieszczenia i się rozejrzał. Wyposażenie pokoju sąsiada nie różniło się zbytnio od tego, które znajdowało się u niego, a mimo to miało w sobie duszę. Może za sprawą przyjemnie pachnących ziół rozwieszonych na pustych ścianach albo ręczników o geometrycznych wzorach znajdujących się na stole i parapecie. Zerknął jeszcze na wianek złożony z suszonych kwiatów umieszczony nad drzwiami. Nieumyślnie porównał całość z pustką własnego pokoju. Nie każdy przecież musiał zachowywać się jak żebrak, który tuła się od kąta do kąta.
– Ładnie tu – skomplementował, siadając na wolnym drewnianym krześle.
– Dziękuję, staram się.
Gael krzątał się po pokoju: zbierał rzeczy ze stołu, wykładał zawartość koszyka, zamiatał podłogę. Wreszcie wyciągnął spod łóżka gliniany zakorkowany dzbanek.
– To miał być prezent dla brata – wytłumaczył, stawiając naczynie na blat. – No trudno. Sami skorzystamy.
– Dobrze, że mi przypomniałeś. Przez zbieg okoliczności udało mi się zaprzyjaźnić z sierżantem z Wilczego Kła. Jeśli ciągle potrzebujesz przysługi...
– To już nieważne. – Gael usiadł naprzeciw. Chwycił w dłonie pomidor, który wyszorował ręcznikiem. – Dziękuję, że o mnie pamiętaliście. No, częstujcie się!
Orion sięgnął po czerwony korzeń o słodkim zapachu. Nie pamiętał nazwy, ale często widywał, jak mieszczanie chrupali go niczym króliki marchewki. Ugryzł kawałek i się skrzywił. Usta zalała fala ostrej słodyczy drapiącej w gardło i nos.
– Czemu w Meredris wszystko musi być ostre? – mruknął pod nosem.
– Nie lubicie? – Gael podał mu glinianą czarkę.
– Nie w takich ilościach. – Orion poczęstował się i dyskretnie przewrócił oczami. Nawet bimber smakował pikantnie. – Zgaduję, że spotkałeś się już z bratem.
– Dobrze zgadujecie – westchnął Gael. – Aaa, szkoda strzępić języka...
Orion bez słowa nalał Gaelowi kolejkę, później następną i jeszcze jedną tak dla pewności.
– No bo wielki panicz się z niego zrobił! – wybuchnął Gael, jak tylko skończył pić. – Znać już mnie nie chce, bo teraz ma... jak on to powiedział... Ach tak! Misję ma! Misję! Tfu! To ja podróżuję szmat drogi, podarki wiozę... a ten?! Ten...! – Gael machnął ręką i sięgnął po czarkę. – I co ja teraz powiem matce?! – Stuknął czarką o stół, rozchlapując część zawartości. – Przecież stara zołza nie zostawi na mnie suchej nitki!
Orion powstrzymał się przed gwizdaniem. Krótka opowieść Gaela sprawiła, że spojrzał przychylniej na własne życie. Może i był przeklęty, ale przynajmniej dobrze się dogadywał z rodziną. Romuald i Drest miewali gorsze momenty, lecz nigdy nie zostawili go w potrzebie. Ciekawie, kiedy znowu ich zobaczy? Czy w ogóle zobaczy? Dolał sobie bimbru i wypił duszkiem.
– Zbyt dobrze się wysławiasz – rzekł. – Jesteś piśmienny?
Gael zamarł z czarką przy ustach. Na krótką chwilę przestał nawet rzuć.
– Czujne macie ucho – stwierdził. – Tatulek mój umarł, kiedy miałem dziesięć wiosen. Pomór był... a zresztą sami rozumiecie. No a że matula była jeszcze wtedy młoda, piękna i mniej jadowita, choć ciągle głupia, zainteresował się nią pewien mnich z okolicznego klasztoru.
– Mnich? To niezgodne z obyczajem.
– A toż ja wiem! Próbowaliśmy matuli przemówić do rozsądku, ale w głowie jej tylko jedno było. No to wyciągnąłem z sytuacji tyle, ile się dało. Zagroziłem klasztornikowi, że jak mnie nie nauczy czytać i pisać, zaczniemy rozpowiadać.
– Gdybyście spróbowali, zrobilibyście sobie kłopot – zauważył Orion.
– No pewnie, ale mnich uwierzył. Zanim się matulą znudził, rok mnie pouczył, a dalej ja sam. Teraz czasem pomagam nawet w klasztorze.
– Działasz z tym, co masz. – Orion zderzył się czarką z południowcem. – Postawa godna szacunku. Skończ z tymi grzecznościami. Przejdźmy na ty.
Gael uśmiechnął się.
– Co planujesz dalej? – zapytał Orion.
– Sam jeszcze nie wiem. Do matuli jakoś mi się nie śpieszy. Znalazła kolejną miłość. Bardzo starą i brzydką jak na moje oko, ale tym razem kto wie? Może prawdziwą? – Z twarzy południowca nagle wyparowała cała radość. – Prawdę mówiąc, mam tego wszystkiego serdecznie po dziurki w nosie. Miłostek matki, humorów brata, podłego żywota chłopa. Kiedy tu przyjechałem... sądziłem, że coś się zmieni.
Orion odnosił wrażenie, jakby Gael nie dokończył myśli, tylko zmienił temat. Ciekawość pchała go, aby dopytać o szczegóły, lecz rozsądek podpowiadał, że nic mu do tego. Niemniej walka między rozwagą a zainteresowaniem wcale nie była wyrównana. Los Gaela do bólu przypominał przeszłość Dresta. Nie potrafił zignorować kogoś takiego.
– Chciałeś dołączyć do Wilczego Kła – stwierdził. – Sądziłeś, że brat ci w tym pomoże.
Ręka Gaela zamarła tuż przy czarce.
– Za dużo gadam – oznajmił w końcu. – Bimber to rzecz zdradliwa. Ciągnie za język. Niech będzie, przyznaję się. Chciałem zacząć od nowa. Uciec od matki oraz twardej ręki władcy, którego ziemię będę uprawiać aż do śmierci. Ale nie ziściło się. Taki już mój los.
Orion się wahał. Chcąc nie chcąc, musiał przyznać sierżantowi Gimmsowi rację. Potrzebował towarzyszy podróży. Właśnie nadarzyła mu się okazja, aby zrekrutować kogoś w swoje szeregi. Podróż stałaby się łatwiejsza. Mógłby bez obaw przespać całą noc pod gołym niebem albo jednocześnie oporządzić konie i naoliwić uzbrojenie. Radził sobie nie najgorzej, ale już kilka razy przyłapał się na myśli, że wiele by dał za porządnego giermka.
– A co powiedziałbyś na podróż pełną niebezpieczeństw? – zapytał ostrożnie.
– Wszystko lepsze od powrotu do domu. – Gael wzruszył ramionami i się napił. – Masz jakąś propozycję?
– Tak – oświadczył rycerz, ale w tej samej chwili zmienił zdanie. – A właściwie dwie. Mogę polecić cię sierżantowi Wilczego Kła. Jestem przekonany, że z twoimi umiejętnościami zostaniesz przyjęty na szkolenia. Czy je ukończysz, będzie już zależało od ciebie. Jednakże los zabójcy potworów jest pełen bólu i wyrzeczeń, dlatego mogę cię również polecić w jednostce wojskowej. Jeśli zrobisz dobre wrażenie, może skończysz z piórem w dłoni i przy pulpicie.
– Z całego serca dziękuję! – ucieszył się Gael, skwapliwie uzupełniając czarki. – Wasze zdrowie! Znaczy się... Twoje zdrowie!
Rycerz wypił i sięgnął po pasek suszonego mięsa. Przyzwyczajał usta do słonego smaku i twardej konsystencji. Przyda się, zanim wyruszy w podróż.
– Orionie, ja... bardzo dziękuję! Nie wiem, co powiedzieć. Nikt nigdy nie okazał mi tyle serca! Jeśli mogę jakoś pomóc, rzeknij słowo. Oddam wodę, żywność, a i koszulę z piersi ściągnę!
– Dziękuję. – Usta rycerza mimowolnie rozciągnęły się w karykaturze życzliwego uśmiechu. – Lecz nie możesz pomóc. Nikt nie może.
Zaciągnięcie pijanego Oriona herbu Niedźwiedź do pokoju było niewdzięcznym zadaniem. Różnica we wzroście i wadze znacząco utrudniała proces, a w dodatku rycerz jakoś nie chciał kończyć biesiadować.
– Dobryyy z cibiee chłop, Ga... el – bełkotał Orion. – Na szpok... szpokojnie. Jesz-cze kolejka i szpać!
– Już spać – wyjaśnił. Sięgnął do sakiewki rycerza i wyciągnął z niej klucz.
– Może pomóc? – Pytanie gospodarza brzmiało pretensjonalnie.
– Poradzimy sobie – odparł. – Troszkę za dużo się wypiło.
– Ma być porządek! Jeśli z rana znajdę w pokoju wymiociny, to mnie popamiętacie!
– Szłuchaj ty tam! Lepiej się uszpokój! – Orion zagroził kamiennemu słupowi pięścią.
– Karczmarz jest tam. – Dankan wskazał palcem na ladę, za którą stał ponury jegomość z fartuchem przy pasie i szmatą na barku. – Ale nie będziemy go uspokajać, bo idziemy spać.
– Nich byndzie...
Dankan otworzył drzwi i niemal wniósł rycerza do środka, po czym zrzucił go na łóżko. Odetchnął z ulgą, rozprostowując plecy, a potem rozmasował zmęczone barki. Zanim zdążył wytrzeć z czoła pot, Orion już chrapał tak donośnie, jak mogłyby olbrzymy, gdyby nie zostały wybite przez smoki. Tak właściwie wzrostem i krzepą istotnie sprawiał wrażenie, jakby w jego żyłach płynęła krew gigantów rozcieńczona ludzką. Ile on mógł mieć lat? Dwadzieścia? Wyglądałby co najmniej na trzydzieści, gdyby nie zbyt łagodne rysy twarzy.
Upewniwszy się, że drzwi są zamknięte, Dankan usiadł na krawędzi łóżka.
– I co ja mam z tobą zrobić? – zapytał śpiącego rycerza. – Jesteś człowiekiem wielu sprzeczności, Orionie herbu Niedźwiedź. Potrzebujesz pomocy, lecz odmawiasz jej, kiedy sama pcha ci się w ręce. Chciałbym powiedzieć, że to przez podejrzliwość. Prawie mnie nie znasz, więc ostrożność jest wskazana. A jednak dałeś się upić, co oznacza, że kupiłeś moją ckliwą historyjkę. No cóż, przynajmniej nie wypaplałeś nic o klątwie.
Dankan dźgnął rycerza pod niechronioną zbroją pachę. Orion zachrapał i obrócił się we właściwą pozycję, czyli na bok. W razie czego nie zakrztusi się wymiocinami. Szpieg zerknął w okno. Światło księżyca było wielce łaskawe, dzięki czemu nie będzie musiał zapalać świec podczas przeszukania. Musiał się upewnić, że Orion jest wart zachodu jego oraz najjaśniejszego króla Artura.
Sprawa Czarnego Rycerza robiła się coraz dziwniejsza. Jego nagłe pojawienie się na uczcie sprawiło niemałe zamieszanie. To nie powinno było się wydarzyć. Raporty wywiadu wspominały, że upiór kręci się przed murami Gwynntonian. Tuż przed atakiem śledziło go kilkunastu najlepszych szpiegów i wszyscy jak jeden mąż twierdzili, że nagle rozpłynął się w powietrzu. Takie zachowanie nigdy wcześniej nie miało miejsca! Całe szczęście, że intuicja Jego Wysokości ponownie nie zawiodła. Jeśli Czarny Rycerz potrafił znikać i pojawiać się w dowolnym miejscu, nie uchroni przed nim ani mur, ani pałac pełen zbrojnych. Jednakże czemu nie pojawił się tuż przy samym królu? Jakie są limity jego możliwości? Na te pytania Dankan nie znał odpowiedzi. Musiał więc wnikliwie obserwować zmagania młodzieńca z klątwą. Bardzo wnikliwie.
Wyciągnął z pochwy Oriona miecz i położył na stole tuż obok hełmu. Tak będzie bezpieczniej. Zdziwiła go obecność pióra i kałamarza.
– Pisujesz wiersze? – zapytał Oriona. Odpowiedziało mu chrapanie. – Chyba nie, a więc trzeba się rozejrzeć. – Przeszukał juki, siodło, obstukał każdą deskę w podłodze. Zajrzał nawet pod pościel i łóżko. – Nie powiem, jestem pod wrażeniem. Prawie dobrze, lecz ja wiem, że coś ukrywasz. Następnym razem musisz być ostrożniejszy, Orionie.
Dankan wlazł pod stolik. Nic nie widział, więc zdał się na zmysł dotyku. Szorstkie deski, szczelina, skóra... Zbadał dłonią prostokątny kształt, a następnie grube nici, które tworzyły prowizoryczną półeczkę.
Wyciągnął znalezisko i zbliżył się do okna. Pech chciał, że chmury zasłoniły na chwilę księżyc, zatem musiał cierpliwie poczekać, aż światło znowu zagości w pokoju i dopiero wtedy przejrzał zawartość dziennika. Lektura nie była szczególnie długa, ale robiła wrażenie. Rycerzyk miał wystarczająco oleju w głowie, aby szyfrować tożsamość Artura Wojownika i pisać jedynie na temat swojego śledztwa. Doszedł wręcz do kilku bardzo rozsądnych hipotez. Niestety charakter pisma na pierwszych trzech stronach różnił się od charakteru na kolejnych, co oznaczało, że ktoś inny został wtajemniczony w sprawę klątwy.
Dankan się zawahał. W tej chwili od jego decyzji zależał dalszy los Oriona herbu Niedźwiedź. Czy uwierzy, że powiedział wyłącznie to, co trzeba, czy też zarządzi kolejne przesłuchanie i upewni się, że nie? Lecz po co sprawdzać, jeśli znał odpowiedź? Wiedział też, że Romuald herbu Niedźwiedź od pewnego czasu wykazuje niezdrowe zainteresowanie biblioteką Gwynntoniańskiej Uczelni Spraw Magicznych. Sam czytał raporty.
– Decyzje, decyzje, decyzje... – wymamrotał, zamykając dziennik. – Masz szczęście – poinformował śpiącego rycerza. – Gdyby na moim miejscu był Vitker, już skończyłbyś w lochu. Ale uważam, że jesteś zbyt przydatny, a w dodatku – uniósł dziennik – względnie dyskretny. Musimy jedynie popracować nad twoją czujnością.
Przez chwilę rozważał kradzież dziennika, ale zmienił zdanie. Wnioski rycerza okazały się zbyt trafne, a więc jeśli utrzyma poziom śledztwa, być może w przyszłości zmieni swoją rolę. Do tego momentu pozostawał jednakże przynętą na Czarnego Rycerza i jego sojuszników, jeśli takowi istnieją.
Szpieg odłożył dziennik z powrotem na miejsce, a następnie zabrał ze stołu hełm oraz kałamarz z piórem.
– Biorę tylko tyle. Potraktuj to jako moje podziękowanie za pomoc z opryszkami – rzucił, zanim opuścił pokój.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top