6.2 Cmentarz Zapomnianych


Orion ściągnął wodze. Nie było powodu, żeby dłużej się śpieszyć. Opuścił już dzielnicę Wilczą, a wraz z nią rodzinę oraz dom wypełniony wspomnieniami. Starał się skupić wyłącznie na drodze, eliminować każdą niepotrzebną myśl. Przy pracowni „Starzy Rzemieślnicy" skręci w lewo, a później pojedzie prosto aż do Bramy Artura.

Zaczął siąpić deszcz. Malutkie kropelki nie zdołały odgonić mieszkańców od zajęć, ale sprawiły, że Orion zwolnił i się rozejrzał. Może warto było się zatrzymać? Solidny dach gospody wyglądał zachęcająco. Wejdzie na krótką chwilę, przeczeka, pocieszy się rozmową. Szyld karczmy wyglądał znajomo, a to sprawiło, że wróciło wspomnienie ostatniej rozmowy z Lancelotem, przed którym musiał uciec.

Spiął konia, ruszając w dalszą drogę. Manewrował między mieszkańcami spacerującymi pośrodku ulicy niczym krowy po pastwisku. Inni jeźdźcy nie szczędzili przekleństw, rozpędzając na boki ociężałe pospólstwo, ale Orion nie miał na to najmniejszej ochoty. Starczyło mu sprytu, żeby jechać tuż za młodym, butnym szlachcicem w fantazyjnej czapce ozdobionej piórami. Swój wygląd młodzieniec wzorował zapewne na gońcach królewskich, lecz przesadził zarówno z liczbą piór, jak i przepychem ubioru. Na szczęście duma dodawała mu skrzydeł, a Orion ochoczo z tego korzystał, po prostu kłusując jego śladem.

– Lordzie Orionie!

To wołanie sprawiło niemałe zamieszanie. Mieszczanie, wcześniej skupieni na sobie, teraz pokazywali go palcami.

– No i czemuś, kurwa, przerżnął z Lancelotem?! – odważył się krzyknąć ktoś z tłumu. – Postawiłem na ciebie dwa srebrniki!

– Źle postawiłeś! – odgryzł się Orion, szukając wzrokiem osoby, która go wołała.

– Lordzie Orionie! – Ochmistrz księżniczki popędzał siwą klacz, manewrując między straganami pchlego targu. Znacznie łatwiej byłoby po prostu zejść na ziemię i przeprowadzić konia za uzdę, ale na to nie pozwalała mężczyźnie rysująca się na twarzy duma i obrzydzenie.

– No z drogi! Z drogi! – krzyczał na gapiów, którzy zdążyli się zebrać wokół Oriona. – Bo kopytem poczęstuję!

– Jesteś – zdziwił się Orion. – A już chciałem cię szukać.

– Obiecałem przekazać Jej Łaskawości pańskie słowa i obietnicy tej dotrzymałem – skwitował oschle starszy mężczyzna, poprawiając zapięcia srebrnego dubletu.

Orion powstrzymał śmiech. Wystarczył jeden rzut oka na kwaśną minę ochmistrza, żeby domyślić się, co zaszło. Strach sprawił, że popędził do księżniczki i wykonał polecenie, a potem, kiedy emocje opadły, musiała pojawić się wątpliwość. Jak niby mógł zaszkodzić komuś rycerz, który wkrótce opuści stolicę?

– Oto odpowiedź Jej Łaskawości – orzekł ochmistrz, podając zwój.

Orion złamał pieczęć, ale zanim pogrążył się w lekturze, wlepił wzrok w posłańca, który pokazywał całym sobą, że nie zamierzał nigdzie iść.

– Czy księżniczka oczekuje odpowiedzi? – zapytał.

– Nie. – Ochmistrz uśmiechnął się cierpko. – Jej Łaskawość rozkazała mi trwać przy Waszej Miłości, aż skończy czytać pismo.

Orion zerknął na gapiów, którzy już wskazywali ich palcami, a następnie na chytrą gębę ochmistrza.

– A jednak umiesz wykonywać polecenia – wycedził. – No to mam dla ciebie kolejne. Wracaj, skąd przybyłeś! Nie mam dzisiaj humoru na pałacowe zagrywki.

– Jej Łaskawość rozkazała mi...

– Nie obchodzi mnie to! Jeśli w tej chwili nie zawrócisz, sam odprowadzę cię do pałacu, choćby i siłą.

To powiedziawszy, spiął konia, który ruszył prosto na ochmistrza. Mężczyzna nie czekał. Zawrócił wierzchowca i popędził przed siebie, prawie taranując oburzone mieszczaństwo i pospólstwo.

Orion odprowadzał go wzrokiem. Zarozumiała postawa ochmistrza oraz to, że księżniczka nie oczekiwała odpowiedzi, znaczyły więcej niż zwój, który ciągle ściskał w dłoni. Wiedział, jaką dostał odpowiedź. Mógł przynajmniej oszczędzić sobie wstydu i przeczytać ją w odludnym miejscu, żeby nie cieszyć czyjegoś oka bezsilną złością.

Orion zawrócił konia w kierunku żelaznej bramy wkomponowanej w dwuwarstwowy cios muru z kamieni i cegieł. Im bardziej się do niej zbliżał, tym mniej ją lubił. Wszystkie fortyfikacje obecne w Gwynntonian wyglądały zbyt ładnie. Brakowało im surowości i grubości dającej poczucie bezpieczeństwa. Z dopasowanych kolorami cegieł i kamieni biło przesłanie: „mamy czas na estetykę i nie przejmujemy się zagrożeniem, bo już nie musimy".

Minął strażników i przejechał pod uniesioną kratą. Dzisiaj szlak prowadził go na zachód do malutkiego lasu.

– I pojechał.

– Całe szczęście – zgodził się Dankan.

– Nie rozumiem decyzji Jego Wysokości.

– Czemu?

– Prościej by było zamknąć rycerzyka w Aredolskiej Wieży.

Roześmiał się. Vitker zawsze odznaczał się radykalnymi zapędami. Wyłącznie ktoś taki jak on mógł wpaść na pomysł, by zamknąć Oriona herbu Niedźwiedź na samym końcu świata.

– Bardzo skrajne rozwiązanie – rzucił.

– Chcesz mi wmówić, że podoba ci się misja, którą zlecił ci król?

Spojrzał na towarzysza badawczo. Wyglądał tak zwyczajnie, jak tylko się dało. Najnudniejsza na świecie lniana jopula, dziurawe buty ze skóry bydlęcej oraz niepasujący do niczego czepek. Wyróżniały go jedynie zbyt czujne oczy, które błyszczały bystrością.

– Miewałem już gorsze – odparł wymijająco.

– Nie da się zaprzeczyć. Jednak rycerzyk jest wyjątkowo zakuty. Nie pojął grzecznej aluzji, oj nie pojął.

– Albo uparty – podsunął.

– Najjaśniejszy król życzył sobie, żeby zamknął się grzecznie w zamku na Ziemiach Marchijskich, a ten ubzdurał sobie śledztwo – prychnął Vitker.

– Może i życzył, ale na głos powiedział: jeśli rozwiążesz problem, otrzymasz nagrodę.

– Przejęliśmy przecież dekrety, które trzymaliśmy niemal do ostatniego dnia – żachnął się Vitker.

– Kolejna próba, którą Orion również przeszedł pomyślnie – odparł z uśmiechem Dankan. – Widzisz, problem, z którym boryka się Jego Wysokość, przerasta nawet królewskie możliwości. Wymaga więc niekonwencjonalnych rozwiązań. Może Orion jest właściwym człowiekiem, a może nie. Dzięki mojej misji poznamy odpowiedź.

– Za bardzo dajesz się ponieść wyobraźni, Dankanie. – Vitker odsunął się od okna z widokiem na Bramę Artura. – Za bardzo. Ja myślę, że jest to zwyczajne niedopatrzenie.

– Nie doceniasz zatem Jego Wysokości.

– I ciągle uważam, że w klątwie maczali palce Khirhajczycy.

Dankan nie odpowiedział. Mógł dyskutować na tematy, o których obydwaj mieli pojęcie, ale nie miał zamiaru zdradzać, że dwa lata wcześniej własnoręcznie upewnił się, iż nie maczali. Khirhajscy magicy z dnia na dzień robili się coraz lepsi, co stanowiło nie lada zagwozdkę również dla wywiadu. Daleko im było do potęgi agwyńskich czarodziejów z czasów Moriany Straszliwej, niemniej zagrożenie płynące z ich strony traktowano poważnie. W kraju ponownie działały magiczne uniwersytety i choć dopiero raczkowały, już skupiały się na czarach ofensywnych, bazujących na starożytnych zapiskach oraz skryptach naukowych wykradzionych Khirhajczykom.

– Robisz się miękki, Dankanie – zadrwił Vitker. – W lochach nie urządziłeś nawet malutkiej demonstracji rycerzykowi.

– Nie chciałem cię wyręczać. To ty miałeś prowadzić przesłuchanie, ale wolałeś musztrować strażnika przy bramie pałacu. – Ucieszył się, widząc, jak usta Vitkera się zaciskają. – W odróżnieniu od ciebie nie szukam byle okazji do użycia katowskich narzędzi. W moim odczuciu słowa starczyły aż nadto.

– Bo rycerzyk o posturze niedźwiedzia okazał się strachliwym zajączkiem. – Oblicze Vitkera oszpecił paskudny uśmiech.

Dankan sądził inaczej. W trakcie przesłuchania czuł, że młodzieniec znajduje się na krawędzi. Nierozważne działanie mogłoby się źle skończyć. Niewiele brakowało, aby sprawy przybrały dramatyczny obrót. Może gdyby w komnacie tortur znalazł się również Vitker, rycerz wykazałby się większą potulnością, lecz przykra historia jego ojca świadczyła o czym innym.

– Czas na mnie – oznajmił, ruszając do wyjścia. – Opłacenie pokoju zostawiam tobie.

– Oczywiście, że mnie – burknął Vitker, kiedy drzwi za Dankanem się zamknęły.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top