28.1 Wendeta

– Poczekajcie tu – rzucił Artur, łypiąc na szyld karczmy „Królowa".

Damian zignorował komendę i podobnie jak trzej pozostali najemnicy udał się tuż za młodym szlachcicem.

– Chyba coś powiedziałem! – zapiał Artur.

– Rozkazy z góry. – Damian wzruszył ramionami.

– Mamy pilnować, żeby tym razem ryj nie został obity – dorzucił brat.

Smarkacz wyglądał, jakby złość miała go zaraz rozsadzić. Urażona duma objawiała się pąsem na obliczu oraz drżeniem rąk.

Damian popatrzył wymownie na pozostałych. Jeszcze trochę i sami będą musieli obić Arturowi gębę, by zaciągnąć go do posiadłości. Wolałby tego uniknąć. Stary cap Derek mógł sobie gadać zdrów, lecz Artur kiedyś zajmie jego miejsce. A wtedy zemści się za obrazę. To było jasne jak słońce. Jednakże stało się coś, co zaskoczyło Damiana. Smarkacz obrócił się i wszedł do gospody bez dalszej dyskusji. Najemnicy podążyli za nim, a pośpiech natychmiast okazał się wskazany. Na drodze smarkacza już stało trzech mężczyzn. Gdyby młodzieniec nie był taki narwany, być może zwróciłby uwagę na to, że są dwa razy szersi w barkach oraz świetnie uzbrojeni. Mieli nawet zabudowane hełmy, aby utrudnić rozpoznanie twarzy, dokładnie tak, jak sobie tego życzył Jego Niemiłość.

– Won! – zapiał Artur.

Damian westchnął. Ileżby dał, żeby móc po prostu usiąść z piwem przy beczce i pograć w kości. Stary cap może i płacił całkiem nieźle, lecz za robotę wartą każdego zawszonego miedziaka. Pilnowanie gówniarza było upierdliwe. Zawsze sprowadzał na siebie kłopoty. Albo na nich.

– Uspokój się! – zagroził najwyższy z trójki, krzyżując duże ręce na piersi. Damian rozpoznał go po głosie. Peter – świeżo upieczony kapitan straży najemnej rodu Czapli; najlepszy człowiek do kufla i hulanki. Mógłby tylko zgolić tego modnisiowego wąsa. Z drugiej strony zakrył go hełmem, a to już dobry początek.

– Zejdź mi z drogi! – krzyknął Artur.

Damian przewrócił oczami. Bo co niby zrobisz? Rzucisz się na Petera? Poskłada cię gołymi rękami szybciej, niż zrobił to ten koleżka Orion. Zerknął na pozostałych towarzyszy. Dostrzegał na ich twarzy podobne znużenie. Przynajmniej smarkacz nie rozpoznał w Peterze strażnika rodu Czapli, a to już dobry początek.

– Zmiećcie tych kretynów! – wrzasnął Artur, gdy wreszcie się zorientował, że Peter się nie przesunie.

– Z całym szacunkiem, paniczu Arturze, ale to jest jełopi pomysł – zapewnił Damian.

– Co?! Jak śmiesz?! – ryknął Artur. – Jak ty w ogóle śmiesz...

– Opanuj się, paniczu, i rozejrzyj – mruknął Daniel, szturchając smarkacza w bark.

Artur o dziwo posłuchał i wreszcie zauważył oczywistą oczywistość. Byli otoczeni. Zbrojni dobrze odgrywali swoją rolę, pozorując napięty bezruch, który w każdej chwili mógł przerodzić się w najlepszą bitkę w tym roku. Damian doliczył się dziesięciu mężczyzn i niemal gwizdnął. Stary cap nie szczędził zasobów.

– Nie zdajecie sobie sprawy z tego, kim jestem! – zagroził Artur. Drżący od gniewu głos brzmiał niemal na przestraszony, co było zabawne w swoim absurdzie. Wszak Damian mógł osobiście poświadczyć, że smarkacz nie znał lub nie rozumiał koncepcji strachu o życie.

– Zdajemy – zapewnił Peter. – Właśnie dlatego jeszcze nie jesteś z koleżkami na zewnątrz z odciskiem buta na rzyci.

– Elwira! – ryknął Artur. – Jak możesz mnie tak traktować?!

Gospodyni siedziała na tyłach gospody blisko schodów prowadzących na górne piętro. Uniosła podkrążone oczy, wreszcie zaszczycając przybyszy spojrzeniem. Włożyła do kałamarza pióro i odsunęła księgę.

– Przestań dramatyzować – rzekła. – Chłopaki są tu dla mojej ochrony.

– Ochrony? – zdziwił się Artur. – Czy ten chłystek śmiał cię skrzywdzić?!

– Nie, Arturze. Chronią mnie przed tobą.

Artur aż się zachwiał. Jeszcze wcale nie tak dawno Damian sądził, że teatralne gesty smarkacza są wyćwiczone i udawane. Jednakże im częściej je widywał, tym bardziej odnosił wrażenie, że młodzieniec nie pojmował zniszczenia, jakie sprowadzał, i za każdym razem rzeczywiście był serdecznie oburzony, gdy ktoś mu ten fakt wytykał.

– Ty ladacznico! – zapiał, pchając się do przodu. – Kiedy niby zrobiłem ci coś złego?! Jak śmiesz...

– Nie drzyj się! – Peter stanął mu na drodze i wymownie położył dłoń na rękojeści toporka.

Damian się uśmiechnął. Czas na teatrzyk! Wyskoczył przed smarkacza, zasłaniając go ciałem. Jego brat zrobił to samo, co tylko dodało scenie dramatyzmu. Jednocześnie zepchnęli Artura nieco bliżej wyjścia. Damian usłyszał delikatne prychnięcie śmiechu od któregoś z „najemników Elwiry". Trzeba jak najszybciej to zakończyć. Niechże cholerna karczmarka, wreszcie zacznie grać tak, jak jej zapłacono!

– Wczoraj mnie uderzyłeś. – Kobieta wskazała siniak na policzku. – Później groziłeś, że oćwiczysz mnie batem. A miesiąc wcześniej, że dasz mnie w obroty chłopakom, jeśli się dowiesz, że cię zdradzam.

– Ale co ty wygadujesz? – Artur cały dygotał z oburzenia. – Chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz!

Damian miał ochotę przeżuć i połknąć własne zęby. Nic nie działało mu tak na nerwy, jak dwulicowość smarkacza. W końcu sam słyszał groźby, o których wspominała karczmarka.

– Mów, po co przyszedłeś – zażądała gospodyni.

– Wpierw przyznaj się do kłamstwa! Nie pozwolę ci szargać mojego dobrego imienia...

– DOŚĆ! – Elwira zerwała się na nogi. – Jesteś tyranem i manipulatorem! Nienawidzę cię! Nie cierpię! Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego! Wolę oddać się bezdomnemu, niż dotknąć cię palcem! Mów, po co przyszedłeś, albo wynoś się!

Damian się ucieszył. Wreszcie robiła swoją robotę! Sam sypnąłby monetami jako wyraz uznania za szczerość. Dał znak chłopakom, którzy w mig zaczęli ściągać bladego smarkacza do wyjścia.

– Gdzie znajdziemy tego z wczoraj! – zawołał. – Oriona, czy jak mu tam.

– Jeśli powiem, pójdziecie sobie? – zapytała Elwira.

– TY SUKO! JAK MOŻESZ... – wycharczał Artur, zapierając się rękami i nogami. Na szczęście nie miał szans w starciu z Gregiem i Igorem, którzy doprowadzili go już niemal do samych drzwi.

– Pójdziemy! – zgodził się Daniel.

Na czole Elwiry pojawiły się niepokojące zmarszki. Damian zmielił w ustach przekleństwo. Nie wymyśliła jeszcze kłamstwa! I za co tylko jej zapłacono? Cholerna amatorszczyzna...

– Słyszałem, że ukrywa się w dzielnicy Rzemieślników – wtrącił się. Może to pomoże tej babie ruszyć głową! Zgodnie z raportem Kraega Orion przebywał w gospodzie „Gruby Smok", blisko zachodniej bramy. Podsunął więc przeciwną stronę miasta.

– T-tak... Tak! – Podchwyciła. – Jest w karczmie „Lisek Chytrusek"!

– Cudnie – ucieszył Damian. – To my już sobie pójdziemy.

– I nie wracajcie! – krzyknęła na pożegnanie. – Nie jesteście tu mile widziani!

Damian zamknął za sobą drzwi i głęboko odetchnął. Zmierzył wzrokiem rozszalałego Artura, który szamotał się w ramionach dwóch towarzyszy. Musieli poczekać, aż się zmęczy. Szacował, że zajmie to ładnych paręnaście minut. Chyba że uprzednio ukierunkują jego gniew w dobrą stronę.

Przechodnie omijali ich szerokim łukiem. Nie dziwił się im. Kto chciałby zadrzeć z Arturem herbu Czapla? Mieszkańcy okolicznych kamienic zamykali okiennice, żeby przypadkiem nie trafić się smarkaczowi na oczy.

– Tak jak się spodziewaliśmy, Orion jest w dzielnicy Rzemieślników – zagadnął. – Trzeba się przygotować, chłopcy! Załatwić się, wytrzeć rzycie.

– Żeśmy tu wpadli – podjął Daniel. – Mogliśmy zginąć!

Towarzysze, którzy ciągle przetrzymywali Artura przytaknęli.

– Idziemy do posiadłości – ciągnął Damian. – Uzbroim się. Przygotujem.

– To po drodze – zauważył Daniel.

Damian łypnął na smarkacza. Cała ta jałowa dyskusja miała jedynie skupić jego uwagę. Niechże uczepi się zemsty. Niechże zostawi karczmarkę wreszcie samą sobie!

– Puśćcie mnie! – rozkazał Artur.

Damian i Daniel ustawili się przed wejściem do karczmy, po czym dali towarzyszom znak, że mogą usłuchać.

Artur wygładził rękawy płaszcza, poprawił dublet.

– Przyda mi się zbroja – zgodził się. – Zanim Orion umrze, chcę, żeby wiedział, iż zginął od ręki dziedzica rodu Czapli!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top