14.3 List


Gospoda powoli pustoszała. Mężczyzna poprawił kaptur i rozsiadł się wygodniej w rogu, obserwując biesiadników za stolikiem obok lady.

– Karczmarzu! Piwa! Ja stawiam! – wykrzyczał Peril; wielki miłośnik mocnego napoju i tłustego jadła.

Mężczyzna pamiętał czasy, kiedy brzuch gońca nie wylewał się za pas, a zarośnięta twarz nie miała dwóch podbródków i nie przypominała kolorem rozgrzanego żelaza. Wyjrzał przez uchyloną okiennicę. Pochmurna noc utopiła Wilhelm w mroku. Nie widział świateł w oknach domów, bo rozsądni ludzie już dawno temu położyli się spać. Ale nie Peril. Goniec szastał miedziakami, wlewając w siebie trunki w ilościach, które już dawno wypełniłyby małą baryłkę. Czasem zerkał z obawą na drzwi, jakby spodziewał się ujrzeć w nich swoją zgubę, by po chwili wracać do ucztowania.

– W jakiej gospo...zie jesteźmy?! – wykrzyczał w ucho sąsiada.

– Lo-lo-dek.

– Nie „Śnieżek"?! – upewnił się.

– Lo... lodek – potwierdził jego towarzysz.

Mężczyzna upił łyk letniego już naparu. Nie potrafił zliczyć, ile razy słyszał tę samą wymianę zdań. Musiał uzbroić się w cierpliwość. Wkrótce gospodarz wyrzuci biesiadników. Już pocierał oczy i łypał na nich spode łba.

Mężczyzna opatulił się płaszczem, nasunął kaptur niemalże na oczy, nawet schował dłonie. Popatrzył z nadzieją na kominek. Żar ledwie się tlił, a karczmarz najwyraźniej nie planował tego zmienić. Spróbował zaradzić jedynie na półmrok, wystawiając na ladę dwie świece, lecz z miernym skutkiem. Może to i lepiej. W pomieszczeniu i tak nie było na czym zawiesić oka. Ot, kilka skór na ścianach, czasem poroża, lecz umieszczone na tyle wysoko, by żaden pijany gość nie sięgnął. Żerdzie nad ladą wyglądały nieco ciekawiej. Wisiały tam plecionki z cebuli i czosnku, wysuszona jemioła służąca do przeganiania upiorów oraz świeży jałowiec, gwarantujący, że żaden czart nie będzie miał do gospody wstępu. Nic nadzwyczajnego. Wystarczyło raz zerknąć, aby się napatrzeć. Mężczyzna w płaszczu przymknął okiennicę, potarł zziębnięte ramiona i czekał dalej.

Kiedy napar zrobił się już zupełnie zimny, dwóch ucztowników wstało zza stołu, bełkotliwie pożegnało się z gońcem i opuściło karczmę. Mężczyzna w kapturze dziwił się ich odwadze. Zaledwie wczoraj całym Wilhelm wstrząsnęły wiadomości o brutalnej śmierci strażników Finna i Geira oraz o próbie morderstwa przybysza ze stolicy. Od tego czasu mało kto wysuwał nos na ulice po zapadnięciu zmroku. Jednakże Peril i jego towarzysze zachowywali się tak, jakby śmierć się ich nie imała.

Za stołem przypominającym kawał grubo ciosanego pnia pozostali Peril oraz osobnik znany jako Mokry. Mężczyzna w kapturze nie był pewien, czy ktokolwiek pamiętał prawdziwe imię cieśli, bowiem przydomek pasował jak ulał. Nawet teraz po nalanej twarzy Mokrego płynęły strugi potu, mimo że zasypiał na siedząco i tylko okazjonalnie potakiwał.

– Mówię ciii. Intyrys życia! – tłumaczył po raz kolejny Peril. – Życia! Szlacheta przepłacił, że ho ho ho! Ale duży jest jak... jak byk! – Uniósł ramiona i napiął bicepsy. – Mocny! Uważać trza, bo jak listu nie upilnuje, to ży-żywcem mnie po... grzebie. Dlatego mam przy sobie! – Poklepał się po sakiewce. – Mokry? Mokry! Nie śpij, kurwa!

– Nie-nie śpię! – Mokry zasalutował i osunął się pod stół.

– A niech mnie... – Peril schylił się i spróbował wyciągnąć towarzysza. Uderzył potylicą w blat, jęknął i upuścił kompana z powrotem na podłogę wyłożoną nierównymi kamieniami. – Karcz-karczmarzu! Mój towarzysz prześpi się tutaj!

– A w życiu!

– A za miedziaka?

– Za miedziaka to najwyżej do stodoły wpuszczę.

– Moż... być!

– Ale sam go wniesiesz!

Peril podrapał się w tył głowy, chwycił przyjaciela za stopy i pociągnął. Mokry zaklinował się kroczem o nóżkę i już wkrótce cały stół sunął do wyjścia.

– Co ty wyprawiasz?! – zirytował się karczmarz.

– No... do drzwi zmierzam!

Mężczyzna w kapturze wstał zza stołu. Wreszcie nadszedł czas działania. Zbliżył się i poklepał Perila w bark.

– Pomogę – zaproponował.

– A ty to kto? – Peril przyjrzał mu się uważniej. – Milo? Po co ci ten kaptur?

– Chłodno dzisiaj. To jak? Mam pomóc?

– A pywnie. Dzięki! Ży... – czknął – ...cie mi ratujesz.

Milo wyciągnął Mokrego spod stołu, następnie chwycił go pod pachami, podczas gdy Peril złapał za nogi.

– Dobrze, że jesteś – ucieszył się karczmarz. Wyszedł zza lady i otworzył tylne drzwi. – Nie chcę go dotykać. Capi jak swołocz.

Milo sam wolałby nie mieć fizycznego kontaktu z Mokrym, lecz w taki sposób prościej było wykonać robotę.

Wkrótce znaleźli się w ogródku otoczonym drewnianym płotem. Milo prowadził na pamięć. Karczmarz deptał mu po piętach i choć niósł świeczkę, nie próbował oświetlić drogi. Widzieli więc tyle, co pod stopami, kontur starego chlewiku i stajni oraz nieco większy obrys stodoły. Jednakże taki stan rzeczy Milowi odpowiadał. Nie potrzebował dodatkowych świadków. Liczył, że za chwilę karczmarz zostawi ich wreszcie samych.

Gospodarz odryglował drewniane wrota i uchylił tak, że ledwo przecisnęli się do środka.

– Poczekam tu – zawołał. – Rzućcie go na siano i czymś przykryjcie.

– Dejże chociaż... świeczkę! – spróbował Peril.

– I czego jeszcze? Nie dam, bo stodołę mi spalicie!

Milo w duchu przyznał rację. Ogień, siano i dwóch pijanych mężczyzn nie było dobrym połączeniem, więc wykorzysta ciemność na swoją korzyść. Namacał stopą miększe miejsce, po czym położył tam Mokrego. Poświata bijąca od wejścia wystarczyła, aby wiedział, gdzie znajduje się Peril. Wysunął ręce do przodu, udał że idzie po omacku i wykorzystał Mokrego jako doskonałą przeszkodę do potknięcia się. Zwalił się na gońca, a jego dłonie natychmiast namacały sakiewkę. Wyćwiczone palce w mig poradziły sobie z węzłem i sięgnęły do środka.

– Złaź ze mnie! – zażądał Peril.

Milo wsunął list do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zerwał się na nogi i otrzepał z siana.

– Nie widziałem cię – wytłumaczył. – Zbyt ciemno.

– Wszysko przez tygo karcz-macza... – oburzył się goniec. – No dobra! Choźmy!

– Może go przykryjemy?

– Nic mu się nie staaanie. – Peril machnął lekceważąco ręką.

Jak tylko wyszli na zewnątrz, gospodarz zamknął wrota i wyciągnął dłoń.

– Co? – oburzył się Peril.

– Jak to co? Miedziaka dawaj!

Goniec się skrzywił i sięgnął do sakiewki. Milo zamarł. Jak mógł zapomnieć?! I co teraz? Może spróbuje wmówić Perilowi, że zgubił list w stodole? Mogą udać się razem poszukać, a wtedy uda, że znalazł i...

Peril wyjął miedziaka i jak gdyby nigdy nic zasznurował sakiewkę. Poklepał ją dłonią i wymamrotał:

– Intyrys życia... – Oddał pieniążek, uścisnął przedramiona obecnym i udał się chwiejnie przed siebie.

– Poczekaj! – zawołał Milo. – Może cię odprowadzę?

– Ty!? Mnie?! – Peril uderzył się w pierś. – Zapamiętaj sobie, ko-leż-ko! Ja się niczygo nie boję! Niczygo! Na parterze mieszkam, a okiennic nigdy, ale to nigdy! Nie zamykam! Ot!

Milo pokręcił tylko głową. Lubił Perila, kiedy ten wypełniał obowiązki gońca. Wtedy w sposób niemalże magiczny chował gdzieś dumę rozdmuchaną do granic niemożliwości, a wyciągał zza pazuchy rozsądek. Nagle okazywało się, że Peril znał bezpieczne szlaki, tanie i dobre gospody oraz potrafi wykręcić się z rozboju i to nie tracąc ni zęba, ni miedziaka! Milo nigdy w życiu nie uwierzyłby w to wszystko, gdyby nie towarzyszył gońcowi w kilku wyprawach.

– Mógłbyś nie sprzedawać mu bimbru – zagadnął karczmarza. – Zamienia go w świnię.

– A mnie w bogacza – prychnął tamten. – Jego prawo kupić, moje sprzedać.

Milo odszedł bez pożegnania. Przeskoczył płotek, ominął kilka patroli strażników i już wkrótce siedział w pracowni Elein Wilhelm, pijąc ciepły napar z ziół. Sama głowa rodu w międzyczasie czytała skradziony list do niejakiego Romualda herbu Niedźwiedź. Ukradkiem obserwował ją, próbując zrozumieć, czy było warto. Z każdym kolejnym zdaniem, które pochłaniała oczami, jej brwi podnosiły się coraz wyżej. Dotarła do końca listu, ale – wbrew oczekiwaniom – nie odłożyła go. Jej spojrzenie prześlizgnęło się do góry i zaczęło przeczesywać treść raz jeszcze, lecz wolniej i uważniej. Pozwoliła sobie nawet na bezgłośne wymawianie niektórych słów. Nagle odłożyła pismo na bok, przycisnęła górę i dół książkami, chwyciła świeży rulon papieru oraz zamoczyła pióro w kałamarzu.

Milo się uśmiechnął. Elein Wilhelm nie przepisywała byle czego. Chyba wreszcie przysłużył się sprawie. Może w ten sposób spłaci choć trochę długu wdzięczności wobec Edwarda Wilhelm?

– Dobra robota, Milo – pochwaliła Elein, kiedy skończyła. Odsunęła książki, pozwalając listowi się zwinąć. – Napraw pieczęć i podrzuć gońcowi pismo z powrotem.

Milo odstawił napar, wstał i wygładził płaszcz. Sięgnął po list, który starannie zwinął, po czym przyjrzał się zielonej pieczęci. Podobizna niedźwiedza doczekała się kilku pęknięć. Planował ją podłatać, choć wątpił, by machlojstwo umknęło komuś o bystrym oku. Na szczęście musiał oszukać jedynie Perila. Ukłonił się Elein i opuścił pokój.

– Nigdy nie zamykam okiennic – powtórzył pod nosem słowa gońca, krocząc korytarzem. – Sprawdźmy, czy to prawda.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top