2. Walka na śmierć i życie z porcelanową figurką


-Wszystko jasne?- donośny głos przywódcy Rozbójników, który stał na stole, rozniósł się po jasno oświetlonej izbie. Odpowiedział mu pełen entuzjazmu okrzyk zebranych. Tylko ja nie krzyczałem. Stałem z rękami skrzyżowanymi na piersi, rozglądając się naokoło sceptycznym wzrokiem. Niektórzy z mężczyzn dostrzegając, że na nich patrzę uśmiechali się. Nie zawsze szczerze. Musieli okazywać mi życzliwość ze względu na mojego ojca, a ich szefa. Gdyby ktoś ośmielił się mi podskoczyć natychmiast by wyleciał z gangu i prawdopodobnie zginął, zdany na łaskę magicznych istot rządzących tym światem. Takie same zasady tyczyły się mojej starszej siostry- Tikki. Tylko dlatego jeszcze żaden z tych oblechów nie próbował się do niej dobierać, jak do reszty panien. 

Zebranie dobiegło końca, wszyscy się rozchodzili. Tata zszedł ze stołu, uściskał swoją żonę- niepozorną brunetkę o skośnych oczach, która tak przy okazji, była jedyną kobietą dopuszczaną do narad wojennych, a potem oboje podeszli do mnie. Z szerokim uśmiechami. To nawet zabawne, że na co dzień zajmują się rebelią, kradzieżami i zabijaniem, ale w rzeczywistości są pełni czułości. Jakby mieli dwie twarze. Zawsze uważałem, że powodu jakiegoś pecha otrzymałem od nich tylko tę brutalną część. Nie żeby mi to specjalnie przeszkadzało. Okazało się przydatne w wykonywanym przeze mnie fachu. I bardzo rozrywkowe.

-Marin, wiesz co masz robić?- zapytałam mama, tym troskliwym tonem. Westchnąłem teatralnie. Czy oni nadal uważali mnie za dziecko?

-To co wszyscy: włamać się do pałacu, pojmać księżniczkę, ale jej nie zabijać. Właściwie dlaczego ma pozostać przy życiu? To bez sensu. Gdybyśmy się jej pozbyli królowa elfów nie miałaby następczyni, więc tym samym w królestwie zapanowałby chaos, pozwalając nam bunt i przejęcie władzy. – uniosłem jedną brew, czekając na odpowiedź.

-Jest mi do czegoś potrzebna. Ale obiecuję, że za cztery tygodnie będziesz jej mógł poderżnąć gardło. Niech to będzie taki prezent urodzinowy.-zapewnił mnie tata. Uśmiechnąłem się złowieszczo na myśl o zamordowaniu królewskiej córy. O niczym innym nie marzyłem od dnia urodzenia. Czekaj, istotko. Niedługo cię dopadnę, a posadzka tak ukochanego przez ciebie  pałacyku skąpie się w twojej własnej, magicznej krwi.

* * *

Wyszedłem z podziemnej kryjówki z rękami w kieszeniach spodni. Otoczyło mnie lodowato chłodne powietrze, natychmiast przyprawiając o gęsią skórkę gołe ramiona. Księżyc rzucał światło na skrzący się od jego blasku śnieg leżący na gałęziach iglastych świerków czy sosen. Spacerowałem między drzewami, przygotowując się psychicznie do jutrzejszej akcji. Biały puch skrzypiał pod moimi stopami. Świeże powietrze nieźle pobudzało szare komórki do pracy, zwłaszcza jeżeli większość życia spędzało się pod ziemią. W oddali usłyszałem tupot końskich kopyt na zamarzniętej glebie. Pewnie królowa Gabriela właśnie jechała na zachód, powstrzymać zainscenizowany przez skrzaty bunt. Nie wiedziała, że organizują go nasi ludzie, chcąc odwrócić uwagę kobiety. Kiedy wróci będzie już matką martwego dziecka. Oh, jaka szkoda...zaśmiałem się pod nosem. Ta myśl była zbyt słodka, by mogła być prawdziwa. A jednak.

Z winy mojego zamyślenia dopiero po chwili usłyszałem szelest w krzakach. Odwróciłem się w tamtym kierunku w tej samej chwili gdy jakiś stwór wyskoczy z zarośli prosto na mnie. Pod wpływem silnego uderzenia poleciałem na ziemię. Coś przygniatało mi klatkę piersiową, z trudem nabierałem kolejne oddechy. To była jedna z porcelanek. Porcelanki to żywe, figury z porcelany, ( jak sama nazwa wskazuje) mające prawie ludzkie kształty. Dlaczego prawie? Ponieważ, na przykład ten przede mną posiadał sześć rąk, trzy po każdej stronie tułowia. Każda z dłoni trzymały taki  czy inny sztylet. Próbowałem sięgnąć ręką do pasa, gdzie miałem noże, ale stwór zauważył ów ruch i wbił ostrze w ziemię, centymetr przed moimi palcami z szyderczym śmiechem. Przełknąłem ślinę. Zaczynało się robić nieciekawie.

Gwałtownym ruchem poderwałem głowę do góry i uderzyłem go własnym czołem w jego. Nie było to bezbolesne, ale najważniejsze, że podziałało. Zachwiał się do tyłu, zaskoczony. Wykorzystałem ten moment, by zwalić go z siebie. Kiedy mi się udało natychmiast wstałem na nogi. Nie pozostał mi dłużny. Zaczęliśmy krążyć po okręgu, wpatrzeni w siebie. Powoli wyciągnąłem zza pasa nóż. Kiedy poczułem pod palcami drewnianą rękojeść wyciągnąłem ją i rzuciłem w kierunku przeciwnika tak szybko, że nawet nie miał szansy zareagować. Broń wbiła się w jego brzuch. Tyle, że porcelanki, w przeciwieństwie do tego na co wskazuje nazwa, są niezwykle wytrzymałe. Nóż tkwił wbity głęboko w mojego przeciwnika, a od „rany" rozeszły się pęknięcia, ale jemu zdawało się to nie przeszkadzać. Jedynie wrzasnął wściekle i rzucił się w moim kierunku z sześcioma rękami gotowymi do ataku. Kiedy znalazł się tuż przede mną odskoczyłem w bok. Miałem nadzieję, że z rozpędu przywali w drzewo, ale szczęście znowu mnie zawiodło. Jak zawsze. Porcelanka natychmiast skręciła w ślad za mną. Już prawie czułem oddech śmierci, gdy mój błyskotliwy umysł dał o sobie znać. W ułamku sekundy wymyśliłem plan. Ryzykowny, ale całe moje życie było ryzykiem. Odbiłem się w górę i chwyciłem najniższej gałęzi. Tym razem nożownik rzeczywiście przywalił w pień, tak mocno, że całe drzewo się zatrzęsło, a ja o mało nie spadłem. Zacząłem chodzić na coraz wyższe gałęzie, chcą uciec jak najdalej od prześladowcy, który wyruszył za mną w pogoń. W końcu dotarłem prawie na sam czubek, a drewno uginało się pod moim ciężarem. Słyszałem, że przeciwnik jest coraz bliżej. No cóż, jak mus, to mus. Skoczyłem. Poszybowałem w kierunku jednego z pobliskich świerków. Gałęzie i igły szarpały moje ubranie, oraz drapały po twarzy, gdy spadałem w dół. Kurczowo próbowałem się czegoś złapać. Usłyszałem w górze okrzyk, to znaczyło, że wojownik również skoczył. Moje starania, by złapać konar przybrały na sile. Poczułem pod palcami chropowatą korę. Natychmiast je na niej zacisnąłem. Zawisłem jakieś dwa metry nad ziemią. Ufff, było blisko. Powoli się uspakajałem, kiedy obok mnie z nieludzkim wrzaskiem przefrunął porcelankowiec. Uderzył w ziemię niezwykle mocno. Nawet miękki śnieg nie był w stanie tego złagodzić. Stęknął. Syknąłem cicho, wyobrażając sobie jak to musiało boleć. Sam prawdopodobnie nie przeżyłbym takiego upadku. Całe jego ciało pokryły siateczki pęknięć. Wypuścił noże z rąk, ciężko oddychał. Poddał się, myśląc, że umiera, ale ja wiedziałem, że da radę. Był z twardej porcelany. Za to ja zyskałem swoją szansę. Zaskoczyłem za ziemię, jakiś metr od leżącego. Ukucnąłem nad nim, uprzednio odsuwając wszystkie sztylety. Wyszarpnąłem własną broń z jego piersi i przyłożyłem przeciwnikowi do gardła.

-Kim jesteś?- warknąłem, marszcząc ostrzegawczo brwi. Mój ociec robiąc jedynie pełną żądzy krwi minę potrafi zmusić kogoś do poddania się. Odziedziczyłem po nim tę umiejętność. Usłyszałem przyśpieszone bicie serca ofiary.

-Je...jestem Ar...art...ur Sześ...cio...ręk..ki.- wysapał.

-Czego tu szukasz?

-Mia...miał...em ci...ę zł...a...pa...ć i za...pro...wadzi...ć do wodz...

-Co to za hałasy?!- usłyszałem jakiś głos za plecami. Odwróciłem głowę, dociskając mocniej nóż do gardła nieprzyjaciela, dając mu wyraźny znak, że ma się nie ruszać. Zobaczyłem ojca w zimowym płaszczu. Przez chwilę patrzyła na nas lekko zdziwiony po czym przybrał wyraz pełen wściekłości.

-Kto to jest?- warknął.

-Jeden z porcelankowców.- odpowiedziałem swobodnie. Jego ton oraz wygląd miał przerazić Artura, nie mnie.

-Co tu robił?

-Tego próbuję się dowiedzieć. – rodzic przyjrzał mi się uważnie.

-Dobrze się spisałeś, ale wyglądasz okropnie. Idź, doprowadź się do porządku, a ja zajmę się tym delikwentem. – zawyrokował. Wstałem, wiedząc, że wróg nie ma sił, by się poruszyć, po czym wróciłem do bazy, zostawiając nieszczęśnika w rękach Toma. Przywódca Rozbójników mu nie odpuści ataku na jedynego syna, więc prawdopodobnie intruz  jutro będzie martwy.

Na dole już czekała na mnie matka, wyraźnie zmartwiona.

-W coś ty znowu się wpakował?! Jesteś cały podrapany, a tu...- dotknęła mojego czoła-...masz ogromnego siniaka. - biadoliła- Tikki zaraz przygotuje ci bale z gorącą wodą. No już, idź.

Kiedy wróciłem, tak czysty i błyszczący,że aż oczy bolały, cała rodzinka siedziała przy stole. Jako jedyna z rodzin w tej bazie mieliśmy własny salon. Wszystko dzięki pozycji taty. Usiadłem na jedynym wolnym krześle, które głośno skrzypnęło pod moim ciężarem.

-Czego się dowiedziałeś?- zapytałem prosto z mostu- Dotąd ich gang trzymał się od nas z daleka.

-Twierdzi, że miał za zadanie cię uprowadzić.- trochę mnie tym zaskoczył. Do czego jestem potrzebny jakimś naczyniom?

-Po co?

-Nie wiem.- kłamał.

CDN

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top